Barcelona. Opowieści o mieście

31 lipca 2025

Joan de Déu Prats 
Barcelona. Opowieści o mieście
Przełożyła Marta Pawłowska
Wydawnictwo Znak, Kraków 2025

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Rambla, Gaudi i Blaugrana

Uliczkę znam w Barcelonie, pachnącą kwiatem jabłoni.
Bardzo lubię chodzić po niej, gdy mnie już znuży śródmieścia gwar.
Tam kroki własne me słyszę – i wiatr, jak liśćmi kołysze.
Zresztą nic nie mąci ciszy uliczki mojej; w tym tkwi jej czar.”

(piosenka z repertuaru Hanki Ordonówny
– muzyka Alberto Laporte i Otelo Gasparini, słowa Michał Tyszkiewicz)

Ludzkość po całości dzieli się na dwie grupy: tych, którzy byli w Barcelonie i tych, którzy w niej nie byli. Przy czym druga z tych grup dzieli się dodatkowo na mniejsze partycje – tych, którzy jeszcze nie byli, tych, którzy się nie wybierają i tych, którzy o Barcelonie nie słyszeli i nie mają pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. Oczywiście pierwsza grupa, czyli ci, którzy w Barcelonie byli, też ma swoje podziały – na tych, po których ta wizyta spłynęła jak woda po kaczce, tych, którzy „już nigdy więcej” i tych, którzy w katalońskiej stolicy zakochali się miłością pierwszą i nieodwoływalną.

Joan de Déu Prats – barcelończyk, Katalończyk, dziennikarz i pisarz – nie czyni tego rozróżnienia, a przynajmniej nie robi tego ani publicznie, ani ostentacyjnie – wszystkich swoich potencjalnych czytelników traktuje jak miłośników swego miasta, z góry zakładając, że inne zdanie jest po prostu niemożliwe i nie do pomyślenia. Założenie jest słuszne, aczkolwiek poniekąd upraszczające – ale to nic nie szkodzi. Prats nie miał zamiaru powiększać grona zakochanych w Barcelonie; zamierzył tylko, iż wszystkim dostarczy wiedzy niezbędnej do uprawiania tej miłości… Bo nie sposób kochać bez intelektualnego podkładu i doświadczenia. Nie chodziło zatem Pratsowi o standardowy, jeszcze jeden przewodnik turystyczny – aczkolwiek można i tak jego książkę potraktować. Lecz w istocie „Barcelona” Pratsa jest zbiorem przydatnych, poręcznych i podręcznych objaśnień miasta w całej jego kwintesencji.

Oczywiście jej „poręczność” ma wymiar raczej intelektualny niż fizyczny; całkiem to bowiem spory „buch”, nieprzystosowany do wymiarów kieszeni i za ciężki do plecaka. Ale oczywiście – można się z księgą obnosić po mieście i poczytywać – konkretne rozdziałki są króciutkie i czasu samemu zwiedzaniu nie zabierają. Ale nie w tym rzecz – samo czytanie w trakcie zwiedzania jest ekscesem ekstrawaganckim tudzież niefrasobliwym, być może też lekkomyślnym (zwłaszcza gdy mało czasu, kruca bomba, mało czasu…). „Na mieście” będąc, trzeba się gapić i chłonąć. Przewodniki zaś, a nawet dzieła takie jak Pratsa księga barcelońskich dziwów, czytać należy przed i po. Przed dla edukacji, po dla przyjemności.

Zdaniem piszącego te słowa „Barcelonę” Pratsa czytać należy przed wizytą w mieście, bowiem książka ma przede wszystkim walor edukacyjny – jeśli komuś jest potrzebna tak spora porcja wiedzy o katalońskiej metropolii. Dla przyjemności polecałbym jednak tetralogię Carlosa Ruiza Zafóna „Cmentarz zapomnianych książek”. Ale to temat na całkiem osobne – i to niejedno – opowiadanie…

Lecz wracając do Pratsa… Nie sposób nie zauważyć, iż dziełko to można było wydać w formie… pudełka z luźno związanymi fiszkami albo kołonotatnika z łatwo wyjmowalnymi kartkami. Oczywiście w sposób skoordynowany z przystającą do sensu tekstów, kompatybilną mapą. Choć może wystarczyłby kompetentny plan miasta – taki, jakie robią w europejskim wydawnictwie Marco Polo. Tu ostrzeżenie: raczej nie liczcie na kartograficzną ofertę systemu map Google’a – globalne algorytmy, którymi się posługuje ta firma, są bezmyślne i bezradne w tak szczególnych przypadkach, jak konieczność zabezpieczenia orientacyjnego wędrówki po Barcelonie. Co zresztą jest zrozumiałe… Więc lepiej powierzyć swe bezpieczeństwo solidnej papierowej mapie; w przypadku Barcelony akurat to trudne nie jest.

Wskazane byłoby też – zanim zanurzymy się w odmęty barcelońskich ulic i zaułków – poświęcić kilka chwil uwagi osobliwościom języka katalońskiego. Ten bowiem jest podstawowym narzędziem opisu miejskiej topografii; barcelończycy lubią zaznaczać swą separatystyczną naturę, a ogólnopaństwowego castellano używają wtedy, gdy już naprawdę muszą. A poza wszystkim główne szlaki i obiekty turystyczne są porządnie oznakowane, więc obawy zaginięcia nie ma; zagrożone są tylko patentowane fajtłapy…

A poza tym ratunkiem dla zagubionego turysty paradoksalnie wydaje się nie tyle lektura Pratsa i porządny plan miasta, co wszechobecny – a osobliwie w miejscach do nawiedzenia koniecznych, must have – krzykliwy i wielobarwny tłum „jednodniowych pielgrzymów”, dokonujących pirackiego abordażu z burt gigantycznych krążowników-wycieczkowców. W szczycie sezonu do pirsów barcelońskich przystani cumuje jednocześnie po pół setki tych pływających hoteli. A na pokładach, z górką licząc, jakieś dwieście tysięcy spragnionego swych barcelońskich wizji luda. Drugie tyle przylatuje na lotnisko El Prat; a ile koleją i autobusami – czort znajet

Więc gdy wpadniecie w nieogarniony tłum – nie zginiecie. Poniesie was akurat tam, gdzie powinniście się znaleźć. To nic, że na Rambli stratują was tysięczne szwadrony walizeczek na kółeczkach (wyobraźcie sobie ten jednostajny hurkot szarżujących pudeł…). To nic, że do świętych murów Sagrady Familii nie zbliżycie się na dystans sposobny do zrobienia zdjęcia. To nic, że niepokojącej bryły Casa Mila nawet nie dostrzeżecie zza defilującej tyraliery wyciągniętych w górę łap z komórkami, robiących selfiki. To nic, że z Parku Güell wypędzi was odorek przepoconych odnóży (z przyległościami) tysięcznej szarańczy obsiadającej urodziwe woluty Gaudiego. To nic… Problem zrobi się, gdy nagle wpadniecie w ciszę zacienionych zaułków, wybrukowanych kocimi łbami. Wtedy rozpocznie się wasza prawdziwa przygoda w Barcelonie. Lektura Pratsa może pomóc złapać właściwe koordynaty…

Oczywiście odkrycie prawdziwej Barcelony to nie jest robota na jeden dzień. Tydzień też może nie wystarczyć, nawet przy ostrej selekcji. Ale próbować można – satysfakcja gwarantowana (zwrot pieniędzy nie wchodzi w grę z oczywistych przyczyn). Trzeba jednak pamiętać o jednym – to miasto jest ofiarą własnego sukcesu; popularność bowiem jest bolesnym doświadczeniem dla tkanki urbanistycznej i dla usiłujących się utrzymać przy życiu ludzi. Barcelona należy do światowej czołówki miejsc (branżowi eksperci mówią – destynacji…) dotkniętych żywiołem turyzmu. Obok katalońskiej stolicy światowy prymat ofiar turystycznej agresji dzierży niewątpliwie Wenecja; w czołówce jest też indonezyjski raj na Bali i wyspy greckie. Widok dziesięciu tysięcy przybyszów czekających w napięciu na „najpiękniejszy w świecie widok zachodzącego słońca” na Santorini może na postronnego obserwatora sprowadzić pełnoobjawowe PTSD. Ba, niebawem wysypiska śmieci pod lodowcem Khumbu całkiem przysłonią widok na Czomolungmę, a resztki Malediwów da się dostrzec tylko z samolotu…

Obchodźmy się zatem z Barceloną delikatnie, póki jeszcze stoi i z oporami, ale jakoś tam chce nas przyjmować. Śpieszmy się ją kochać, póki stoi każdy z trzech filarów katalońskiej stolicy: Rambla, Gaudi i Blaugrana (co to takiego ta Blaugrana, chyba każdy wie; a jak nie wie: to FC Barcelona, piłkarska firma światowego formatu, z Polakami płci obojga na pokładach) – a tapas i szklaneczkę sangrii serwują w każdym barze.

Tomasz Sas
(31 07 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *