Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii

27 czerwca 2024

Krzysztof Varga 


Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii,
Bretanii i Pikardii

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Smutek trupików…

Mój ulubiony hipopotam Varga porzucił wreszcie swe ziemnowodne legowisko i panujące w nim obyczaje, w drogę się udając przez krainy nieoczywiste. Aczkolwiek realne i w sumie nieodległe. Dlaczego hipopotam? A, to już musicie przeczytać „Dziennik hipopotama” autorstwa tegoż Vargi (sam rekomendowałem tę książkę, w tym blogu, 7 września 2020 roku). Zanim to zrobicie, przyjmijcie hipopotamowatość mości Vargi na wiarę.

Marszruta Jego Hipopotamiej Mości wiodła tym razem nie przez rodzinne (i chyba spenetrowane do calizny) kraje madziarskie, ani nie przez inne środkowoeuropejskie dziedziny. Varga poszedł durch przez Europę – na wskroś i na Zachód – na Normandię, Bretanię, Pikardię… Krainy de iure francuskie – ale jak im się tak dobrze przyjrzeć – troszkę osobne. Zresztą cała Francja – jeśli pominąć ten niewielki, nieregularny trapezowaty czworokąt z wierzchołkami w Reims, Lugdunum, Orleanie i Lutecji (a co to Lugdunum i Lutecja – sprawdźcie sobie sami…) – składa się z samych osobności. Taka na przykład Alzacja jest inna od Prowansji, a ta z kolei od Bretanii – jak, nie przymierzając zbytnio, Falklandy od Zaporoża. Jedynie zapach kawy i gauloise’ów w przydrożnych barach jest taki sam – od Strasburga po Biarritz, od Marsylii po Dunkierkę – i to, jak się wydaje, jedno jest, co trzyma Francję w ryzach.

Dawno nie czytałem smutniejszej książki. Niby to relacja z podróży – wielu podróży, trochę rozciągniętych w czasie, ale wciąż kwalifikujących się jako zwarty reportaż. Oczywiście w stylu gonzo – moim skądinąd ulubionym. Nie mam zamiaru tutaj szczegółowo i literalnie tłumaczyć, czym jest styl gonzo – dość powiedzieć, że jego dominantą intelektualną jest subiektywizm oglądania świata (ocierający się o narcyzm), a podstawowym chwytem formalnym – nadużywanie zaimka „ja” w różnych postaciach (aż do porzygania). Przy czym zastrzec należy, iż uprawianie stylu gonzo nie zwalnia od kultywowania etycznych wymogów kreowania reportażu; zakazują one konfabulacji (i w ogóle kłamania) tudzież innych zabiegów upiększania, poprawiania oraz rekomponowania rzeczywistości. Czyli tego wszystkiego, za co znielubiliśmy zdemaskowanego Kapuścińskiego et consortes… Prawda w niezmienionej postaci nadal pozostaje pivotalnym wymogiem kreowania tekstu. Tyle że moja jest prawda bardziej mojsza niż twoja – a może nawet najmojsza…

Snuje się zatem Varga realistycznie (nawet trochę turpistycznie), melancholicznie, hedonistycznie i grobowo po bocznych drogach bretońsko-normandzkich francuskich prowincji północno-zachodnich. Tropy obiera literackie, malarskie, muzealne, historyczne, heroiczne, kombatanckie, martyrologiczne, alkoholiczne (cydr pochłaniając w gargantuicznych porcjach). Trzyma pod ręką dzieło kanoniczne i fundamentalne – spisaną w 1847roku relację dwudziestoparolatków Gustawa Flauberta i Maxime’a Du Campa (też pisarz, a nadto fotograf, podróżnik i redaktor prasy literackiej) – „Polami i wybrzeżem” – z podróży po Bretanii właśnie. Zawszeć to owocna reporterska konfrontacja byłego z niebyłym… Lub prawie niebyłym – czas szybko i bezlitośnie ślady zaciera. Cenię i popieram takie pomysły kreacyjne, czyli chodzenie po starych śladach. Ciągłość to przecież nasz największy skarb intelektualny. Nie wiem, czy Varga zrobił to z namysłem, czy wyszło mu tak intuicyjnie, ale rezultat jest satysfakcjonujący; tekst nieoczekiwanie nabrał głębi. I horyzont się poszerzył – no, no…

Jest więc trop Gustawa Flauberta – niekoronowanego duchowego księcia Normandii i Bretanii, w parze nierozdzielnej z panią Emmą Bovary. Zaglądamy w każdą możliwą szczelinę biografii obojga… Kierujemy się śladami Chateaubrianda, Juliusza Verne’a, Maurice’ Leblanca z Étretat i jego ukochanego „dzieciaka” (znaczy Arsene’a Lupina!), Francoise Sagan („Witaj, smutku”!), niedawnej noblistki Annie Ernaux z Yvetot. Prowadzi nas Varga do sławnego ogrodu w Giverny, gdzie przez trzydzieści lat Klaudiusz Monet malował wytrwale (ćwierć tysiąca płócien!) nenufary kwitnące w ogrodowym stawie – ten sam Monet, którego pejzażyk z portu w Hawrze, namalowany w 1872 roku, stał się przełomem w dziejach światowej sztuki – bo został zatytułowany „Impresja. Wschód słońca”. (Niezorientowanym wyjaśniam, że wizyta w ogrodzie Moneta nie jest w żadnym razie prequelem cyklu święcących ostatnio sukcesy wydawnicze i czytelnicze obrzydliwych romansideł dla upośledzonej emocjonalnie tudzież intelektualnie młodzieży starszej…)

Podobnie jak Wilhelm Bastard nie jest bohaterem gry komputerowej, tylko księciem Normandii, znanym jako Zdobywca, bowiem to on w 1066 roku (bitwa pod Hastings) pokonał Anglię i został jej królem, co było w dziejach Europy przełomem równie wielkim, jak kolumbańska wyprawa do Nowego Świata, jak zdobycie Konstantynopola czy bitwa pod Stalingradem. Podobnie Dziewica Orleańska (czyli Joanna d’Arc) nie jest ikoną popkultury, jeno prawdziwą heroiną Francji, przywódczynią udanej antyangielskiej ruchawki, spaloną na stosie. Varga z wdziękiem i tylko niewielką dezynwolturą opisuje normandzkie aspekty żywotów tych dwojga największych wojowników Francji epok przednapoleońskch, jakby przygotowując grunt pod melancholijne, smutne i martyrologiczne tropy śmierci, którymi przychodzi iść każdemu, kto zajrzy na pola Pikardii, ozdobione czerwonymi makami, kryjącymi wielusettysięczne cmentarzyska zmagań na froncie I wojny. Albo zechce zobaczyć wielotysięczne szeregi białych grobowych stel, wyrównanych jak na gigantycznym placu musztry – na zapleczu plaż Omaha, Utah, Juno i Sword, w miasteczku Mere-St-Eglise lub wokół Caen… Albo pod Mont Ormel, gdzie walczyli pancerniacy generała Maczka. To tysiące, setki tysięcy, a może nawet miliony ludzkich istnień, zamkniętych w grobach pozostałych po obu wojnach, złożonych w ofierze nienasyceniu i pysze naszego gatunku. Starożytne menhiry, czyli sterczące pionowo kamienie, których pełno na polach bretońskich, choć są niepokojącymi po dziś dzień świadkami burzliwych dziejów – przy upamiętnieniach wypadków najnowszych jawą się jako symbole spokoju i umiarkowania…

No cóż, Varga w swych nostalgicznych, onirycznych czasem wędrówkach normandzko-bretońskich sięgnął egzystencjalnej istoty Francji prowincjonalnej w zderzeniu z dzikością, nieprzystosowaniem i nieuporządkowaniem nomady z madziarskich stepów. Zgodnie z rytuałem wędrowca nasz nomada zwlekał się z leża o (umownym…) poranku, nasycił się obfitym śniadaniem, siodłał konia i ruszał do następnego etapu. Docierał zwykle koło południa – a tam wszystko férme… Znaczy zamknięte. Zgodnie z obyczajem ludów osiadłych, zwykle o tej porze obiadujących i trawiących; gdzie im tam było do pilnowania interesów, bo jakiś wędrowiec koniecznie chciał obejrzeć stare garnki lub jakieś papiery albo kupić kolejną pamiątkową durnostojkę. Tak – „zamkniętość” to symbol zadowolonej z siebie, sytej i sennej Francji peryferyjnej. I starzejącej się na potęgę…

Varga zderzył się z problemem, obserwując zderzenie (w sumie niegroźne) dwóch elektrycznych wózków inwalidzkich przed apteką w bretońskim Quiberon. Rozejrzał się w tłumie i spostrzegł, że oprócz kelnerów i sprzedawców w sklepach z pamiątkami jest jednym z najmłodszych gapiów… Na promenadzie sami seniorzy – żywotni wprawdzie, radośni i chwaccy, ale starzy. To przyszłość Francji, a może całej Europy? „Kontynent starców w długiej agonii, walczących już tylko o to, żeby śmierć była jak najbardziej komfortowa.” (str. 168). Pocieszę Vargę – słowami poetki: dzieci urodzą się nowe nam… Może mniej, może nie będą takie całkiem białe, ale będą. Europa przetrwa, mój drogi melancholiku… Te nasze „trupiki”, chociaż w sumie pęczniejące martyrologią, wcale nie muszą być smutne.

Tomasz Sas
(27 06 2024)

P.S. W pierwszym rzędzie uwaga do Wydawcy (którego szanuję i podziwiam wielce): nie zawsze warto oszczędzać na oprawie graficznej swych produktów; w przypadku książki Vargi niezwykle bolesny jest brak niewielkiej choćby, schematycznej zgoła mapki jego wędrówek. Nie każdy ma w głowie kartę Normandii czy Bretanii – a lektura z nieustannym zaglądaniem do „dzieł” firmy Google w smartfonie łatwa nie jest. I nie mówcie, że taka graficzna skromność edytorska to zabieg celowy…

Po wtóre: mości Vargo – opisywane (na stronie 198) przez pana tajemnicze i rzadkie azjatyckie drzewo Ginkgo biloba to nie jest żaden ewenement, choć cudem natury jest na sposób oczywisty. No cóż, drzewko to – Ginkgo biloba L. – pojawiło się w Europie jakieś trzysta lat temu, a literka L. (z kropką) w nazwie łacińskiej oznacza, że do systematyki roślin dawno temu wciągnął je Carl von Linne, znany jako Karol Linneusz (1707 – 1778) – profesor nauk przyrodniczych uniwersytetu w Uppsali. Drzewko nazywane jest po polsku miłorzębem dwuklapowym albo miłorzębem chińskim (używana też nazwa miłorząb japoński jest niewłaściwa, albowiem z Japonii on nie pochodzi, choć rośnie tam masowo i jest uprawiany w celach leczniczych). To rzeczywiście relikt przyrodniczy z trzeciorzędu. Gdy piszę te słowa, mam przed oczyma okaz miłorzębu rosnący sobie dyskretnie w jednym z parków łódzkich – więc bez przesady z tą rzadkością…

Po trzecie wreszcie: anegdota (na stronie 300) wycięta z oscarowego filmu „Najdłuższy dzień” (1962) Darryla F. Zanucka według książki Corneliusa Ryana, nie jest pomysłem scenariuszowym, tylko prawdziwym epizodem (choć pojawili się niemieccy świadkowie, kwestionujący obecność jego bohatera tego dnia na pierwszej linii) desantu na plaży Omaha. Ów oficer, który pierwszy zobaczył flotę inwazyjną, nazywał się Werner Pluskat, miał wtedy 32 lata i stopień majora Wehrmachtu, był dowódcą dywizjonu w pułku artylerii w składzie niemieckiej 352. Dywizji Piechoty, obsadzającej obronnie wybraną do alianckiego desantowania plażę. Pluskat wojnę przeżył, zmarł w 2002 roku. W filmie jego rolę zagrał niemiecki aktor Hans Blech. TS.

3 komentarze

  • Anna 28 czerwca 2024jako17 h 06 min

    Ja zagorzała miłośniczka reportaży, na bieżąca śledzę nowości wydawnictwa Czarne. Zastanawiałam się nad zakupem tej pozycji. Książka miała bardzo słabe recenzje. Mam wrażenie, że seria Sulina, którą bardzo lubię, ostatnio zeszła na psy. Wydawnictwo chyba wydaje wszystko co ktoś napisze. Niektórych książek nie da się czytać.
    Dziękuję za recenzję, może się jednak skuszę do zakupu.
    Pozdrawiam ciepło
    Ania.

  • Lucja 10 lipca 2024jako18 h 30 min

    Czytam prawie wszystkie książki z serii Sulina. Stanowią żródło wiedzy o najnowszych dziejach Europy. O świecie którego jestem mieszkańcem i o którym nie wiem nic. A książkę Ostrygi i ….kamienie czytam z papierową mapą Francji. Już mi się przeciera na miejscach składania. Dziękuję.
    Ncem

  • Tomasz Sas 11 lipca 2024jako12 h 37 min

    Drogie panie – bardzo dziękuję za miłe słowa… Ale w zasadzie; taka to już moja robota: zachęcać do czytania (albo i nie, gdy się przytrafi takie nieszczęście po lekturze). Pozdrawiam.
    Tomasz Sas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *