Amsterdam

14 września 2023

Ian McEwan 


Amsterdam
Przełożył Robert Sudół
Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2023 (wyd. III)

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 4/5

Śmiertelna umowa, czyli gentleman’s agreement

Krótki oddech od polityki, ale nie za bardzo… Bieżące lektury polityczne napierają z impetem i postawić im tamę nie sposób. Ale krótki, jednorazowy unik… Czemu nie?

Zawsze z zainteresowaniem sięgam po teksty penetrujące świat, w którym żyłem intensywnie przez pół wieku. Mam tu na myśli utwory prozatorskie traktujące o zawodzie dziennikarskim. A gdy już się trafi taki konkretny, mięsisty, ze środka redakcji, tyczący bezpośrednio żurnalistycznej codzienności – czyli o tym, jak się robi gazetę – jestem poruszony, mocno zainteresowany i zgoła rozczulony. W zasadzie powinienem napisać oddzielony myślnikami fragment poprzedniego zdania w czasie przeszłym. Czyli „jak się robiło gazetę”. Bo już się tak nie robi… Jeśli w ogóle jeszcze się robi gazety…

Ale w „Amsterdamie” (wbrew sugerującemu tytułowi, to nie jest przewodnik po tym skądinąd uroczym mieście) McEwana – ponieważ jeden z protagonistów – niejaki Vernon Halliday- jest redaktorem naczelnym ogólnokrajowego, poważnego i opiniotwórczego (więc z tej racji tracącego czytelników w trybie jednostajnie przyspieszonym…) dziennika „The Judge” (tytuł „Sędzia” miał oznaczać, że pismo z natury rzeczy jest obiektywne, może poniekąd symetrystyczne – ani konserwatywne, ani liberalne, ani socjalistyczne, ani populistyczne, a już na pewno nie bulwarowo-tabloidowe) – przynajmniej połowa akcji dzieje się w redakcji, czyli w trakcie codziennego robienia gazety. (Dla porządku: druga połowa akcji kontrapunktowo ma charakter kameralny i polega na naszym dyskretnym uczestnictwie towarzyszącym w samotnym z natury rzeczy procesie pisania symfonii, albowiem ten drugi protagonista, czyli maestro Clive Linley, jest wziętym kompozytorem.)

Obu panów, połączonych przyjaźnią od hipisowskich lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia co najmniej, prócz rozległego kryzysu wieku średniego, łączył jeszcze jeden fakt o dość poważnych konsekwencjach: obaj byli (każdy w swoim czasie) kochankami niejakiej Molly Lane – szalonej dziewczyny z tamtej epoki (fotografki, a ostatnio lajfstajlowej krytyczki kulinarnej). Clive i Vernon spotykają się na… pogrzebie Molly, którą błyskawicznie skosił nowotwór. W korowodzie dziesiątków przygodnych i bardziej średniodystansowych kochanków oraz przyjaciół Molly na ceremonii zjawił się też niejaki Julian Garmony – też były kochanek rzeczonej Molly oraz arcykonserwatywny minister spraw zagranicznych w rządzie Jej Królewskiej Mości (z widokami na fotel premiera…). Nad wszystkim czuwał wdowiec po Molly – Gregory Lane, bogaty wydawca i dla Vernona ważna postać; był-ci on albowiem właścicielem półtora procent kapitału zaangażowanego w gazetę „The Judge”…

Pod wpływem emocji, wywołanych odejściem Molly, Clive postanawia, że nie dopuści, by jemu przytrafił się podobny los – śmierć w bólach długiej agonii i powolnej utraty świadomości. Prosi zatem Vernona o akt łaski – spowodowanie szybkiego zejścia w trybie eutanazji – a Vernon godzi się, ale pod warunkiem wzajemności… Gdyby coś. Takie stylowe gentlemen’s agreement. No cóż – od tego momentu historia robi się całkiem noir. Może z niej wyjdzie groteskowa humoreska, pełna paradoksalnego okrucieństwa w iście brytyjskim stylu. Może zawiąże się intryga pełnokrwistego kryminału w stylu Rankina albo nawet samej Agathy Christie – a może nawet mały horror w formule ulubionej przez licznych na gruncie literatury anglosaskiej klasycznych, zgoła salonowych naśladowców Kinga? Możliwości i wariantów pojawia się wiele, ale McEwan pozostaje na pewnym gruncie towarzyskiego thrillera obyczajowego, pełnego sardonicznego brytyjskiego poczucia humoru oraz nieoczywistości, które nad Tamizą jednak wydają się wszystkim łatwe do rozszyfrowania. Innymi słowy: brytyjski dowcip, w stylu wdrożonym i wypróbowanym przez Chestertona…

Dla mnie osobiście sceny rodzajowe z „Amsterdamu”, zebrane pod wspólnym tytułem „kolegium redakcyjne” nie są tylko dowcipnym zobrazowaniem katuszy egzystencjalnych, które przeżywa Vernon. To paradokumentalny kawałek prozy – w końcu sam to przeżywałem na jego miejscu i mogę zaświadczyć, że nie ma tam przesady, najwyżej lekkie przerysowanie sytuacyjne. Ale gazeta sprzed lat trzydziestu mniej więcej sportretowana jest dokładnie i wiarygodnie. No i jest to obraz uniwersalny. Taki sam w Londynie, jak w moim mieście i „moich” gazetach. Naprawdę… Tak się to robiło. A wspomniana przez McEwana metalowa linijka – miarka zecerska, wyskalowana w punktach i wierszach składu – wielce sposobna do rozrysowywania makiet, to rekwizyt powszechnie używany i bardzo ważny; sam miałem dwie takie: jedną dostałem w prezencie od majstra zecerni Jurka Gondorka, drugą od genialnego metrampaża Wieśka Piotrowskiego. Żałuję bardzo, że gdzieś mi przepadły…

Nie wiem, czy równie wiarygodne są opisy równoległej męki twórczej kompozytora, który biedzi się nad zamówionym dziełem – „Symfonią milenijną”. Ale zakładam, że są, bo McEwan to rzemieślnik rzetelny i odpowiedzialny. Zrekonstruowany przez autora ból tworzenia partytury robi wrażenie. Czy jest autentyczny? Nie wiem, na tyle nie znam się na muzyce. Ale precyzja relacji, zdefiniowany szczegół i harmonia narracji robią wrażenie. Może nie tylko na laikach, może też na biegłych „czytelnikach” nutowych zapisów.

Lecz McEwan nie byłby sobą, gdyby nie zastosował dodatkowo (a może już nie dodatkowo, tylko w głównym planie…) formuły nader osobliwego thrillera psychologicznego. Oto zdrożne emocje i niskie pobudki biorą górę nad ostrożnym namysłem – bohater podejmuje decyzję i dziwi się, że wywołuje ona tak rozległe i dalekie od intencji konsekwencje. Na dobrą sprawę McEwan konstruuje coś w rodzaju moralitetu: bądź powściągliwy, bo inaczej zaskoczy cię własne okrucieństwo – najgorsze, że nieodwracalne… A kara będzie definitywna – bez apelacji, bez ułaskawienia. W gruncie rzeczy McEwan, choć obudowuje swą ideę humorem noir, kwestionuje prawo natury ludzkiej do błędu.

W tej mierze jest „Amsterdam” – i tak można tę historię odczytywać – ćwiczeniem intelektualnym McEwana dla idącego dalej, znacznie dalej, zamiaru twórczego, jakim było napisanie trzy lata później genialnej, wspaniałej powieści „Pokuta”, zresztą równie fenomenalnie sfilmowanej (2007) przez Joe Wrighta, z wielkimi rolami Keiry Knightley i Saoirse Ronan. Przeczytajcie i zobaczcie oba te dzieła…

Wracając wszakże do „Amsterdamu”, przypatrzmy się jego przesłaniu moralnemu, widocznemu (ale bez ostentacji) spod maskującej dekoracji obyczajowego skandalu, skądinąd typowego dla brytyjskiej sceny politycznej (kompromitujące zdjęcia itepe). Innymi słowy: jeśli przed laty uczestniczyłeś na pełen gwizdek, jako animator i podżegacz, w aktywnym i raczej niekonwencjonalnym życiu towarzyskim grona przyjaciół, jeśli wiesz, że poza ludzką pamięcią nie ma materialnych dowodów tamtego uczestnictwa – to czy wolno ci teraz zdemaskować udział i niemoralne (wedle dzisiejszych konserwatywnych kryteriów) czyny byłych przyjaciół, z którymi dawno się rozstałeś ideowo? Czy wolno to zrobić, udając, że kierujesz się usprawiedliwionymi racjami, że walczysz z hipokryzją i zakłamaniem, dwulicowością postaci publicznych, w interesie pełnego dostępu do informacji? To dobre pytania – ale bez automatycznie jednoznacznej odpowiedzi.

Musisz sam podczas lektury na nie zareagować. McEwan skłania się ku mniemaniu, że dobra zabawa w swym drugim wcieleniu zmienia się w farsę, a potem w dramat – i to w sposób przez jej byłych uczestników niekontrolowany. W „Amsterdamie” – ze skutkiem śmiertelnym. Jeśli was ta sytuacja rozbawi – gratuluję umiejętności podtrzymywania dystansu. Świat jest przecież okrutny sam z siebie. Faceci, którzy w palenisko tego egzystencjalnego kotła pchają własne „brykiety gniewu i zemsty”, są godni politowania. Ale niczego więcej…

Tomasz Sas
(14 09 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *