Hubert Klimko-Dobrzaniecki Fisharmonia. Snówpowiązałka Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Gra na flecie prostym Obiecuję, że nie stracicie czasu przy tej lekturze… Trzy godzinki max, z przerwą na herbatę. Cała ta „Fisharmonia” to zapis sui generis dystrofii familijnej – zwyrodnienia funkcjonalnego, a także ideowego, podstawowej (aczkolwiek rozbudowanej krewniaczo) komórki życia społecznego. Znaczy się rodziny. Klimko – człowiek obdarzony słuchem absolutnym, z życiorysem i dorobkiem intelektualnym w sam raz na potrzeby owocnego uprawiania prozy – ma osiągnięcia w tej mierze powyżej średniej krajowej. Daję głowę – śledzę go od dawna, a niedoceniany „Bornholm, Bornholm” – aczkolwiek w duchu może nazbyt grassowski, uważam za najlepszy tekst jego autorstwa i mieszczący się bez trudu w prozatorskiej czołówce współczesnej literatury krajowej. Podobnie zresztą mniemam o „Złodziejach bzu”. Dorobek Klimki-Dobrzanieckiego ma swój osobny charakter, w nic się nie wpisuje, do niczego nie aspiruje – a w szczególności do jakowejś wspólnoty twórczej, grupy czy, horribile dictu, szkoły. Nie nadaje się do wymachiwania jak sztandarem, nie ma żadnych, wyraźnych, definiujących cech ideologicznych, nie nasza masek ani makijażu. Ot, dorobek jak dorobek. Opowiadania, kilka niezłych powieści i innych form prozą, wiersze (w tym po islandzku – dacie wiarę?), jakieś próby scenariuszowe, a nawet…
Grzegorz Kasdepke, Hubert Klimko-Dobrzaniecki Królik po islandzku Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2022 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Przepisy na wielkie żarcie, czyli schabowy po koszalińsku Uwielbiam sytuacje, gdy dwa względnie stare chłopy (względem sumy życiowej eksperiencji i wagi tzw. bagażu doświadczeń) robią sobie jaja i uprawiają prozę w celu ewidentnie zabawowym (przy czym celu zarobkowego się nie wyklucza) – korzystając z odwiecznego chłopackiego przywileju podsmradzania (symbolicznego tymczasem – ma się rozumieć; jak kiedyś robiło się kopciucha ze starej kliszy celuloidowej, by „uświetnić” na przykład rekolekcje lub akademię z okazji dnia milicjanta) oficjalnej celebry (by nikogo nie urazić…) fenomenu, zwanego życiem codziennym warstw wyższych, średnich i niższych. Nasze życie codzienne bowiem – osobliwie to w wersji publicznej – wydaje się być solenne i sztywniackie jak dekiel od trumny. Każdy zatem, kto potrafi sztywność ową zmiękczyć, obśmiewając to i owo, wart jest tyle złota, ile sam waży. Chociaż dalece nie wszyscy celebransi sztywniactwa gotowi byliby cenę tę zapłacić… Ale z tym mniejsza – ważne, że ciągle są tacy dojrzali chłopcy, gotowi do pikarejskiej w swej istocie rozróby literackiej, choćby miała ona tylko polegać na eksploatacji złoża wspomnień heroicznych – i wielce przez to wesołych, nawet może dla gawiedzi zabawnych, z własnego zapasu…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki Niech żyje śmierć! Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2021 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Tu, felix Austria… Nic takiego jak naród austriacki nie istnieje – cokolwiek by oni sami (znaczy obywatele Republiki Austrii) na ten temat nie mówili. To po prostu Niemcy – Niemcy południowi, wysokogórscy, ubrani w ładne, wygodne, dostosowane do klimatu i terenu kostiumy, posługujący się językiem niemieckim co do zasady i korzeni (aczkolwiek pełnym sympatycznych lokalnych oboczności…), kultywujący obyczaje i sympatie niemieckie. Od zawsze – nawet wtedy, gdy walczyli (i przegrali) z Królestwem Prus o hegemonię w ogólnoniemieckiej Rzeszy. Raz tylko w dziejach udało im się skutecznie tę niemieckość zatrzeć – gdy po zakończeniu drugiej wojny światowej po kilku zaledwie latach mało co nadzorowanej okupacji przekonali aliantów, że w istocie nie byli wspólnikami Hitlera, tylko jego pierwszymi ofiarami. Nie wiem, jak to zrobili, ale od tego czasu idea taka wśród nich się krzewi, że może są odrębnym narodem. I muszę przyznać, iż idea ta odnosi sukcesy… Sam się dałem parę razy nabrać. Trzydzieści lat temu miałem dłuższą styczność z obywatelami Austrii – nie jako uchodźca w Traiskirchen, nie jako handlowiec na wiedeńskim Mexikoplatz, nie jako turysta. Robiłem w Austrii interesy. Pracowałem w gazecie należącej do…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki Złodzieje bzu Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2019 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Na dwóch krańcach universum… Mit Kresów ciąży naszej literaturze (i pozostałej sztuce w ogólności) tak bardzo, że wywołuje istną dewiację magnetyczną – odchylenie od normy, zawłaszczające pole narracji, rzucające cień, zmieniające kierunek zaplanowanego ruchu. A jeśli nawet mit ów akurat nie ma mocy sprawczej, narzucającej formułę, język i treść opowiadania, to chociaż wtrąca swoje okluzje jak ziarnka piasku do buta – albo brzmi w tle jak monotonne basso continuo, powtarzające zapętlone zaklęcia, odwołania do pamięci, majaki senne, rojenia i roszczenia… Mit Kresów to choroba duszy. Mit Kresów to dwa skonfliktowane ze sobą kontrmity: szczęśliwej Kukanii ciągnącej się od Dźwiny po Dniestr – i oblanej krwią (naszą, plemienną krwią…) dziedziny Wołynia (i nie tylko). Żadnego z tych mitów nie żywię – jako dziecię niezgrabnego, swojskiego czworokąta ziem polskich, rdzennie piastowskich, między Łęczycą, Kutnem, Łowiczem i podzgierską Białą. Ani duchowej, ani historycznej, ani krewniaczej, ani sentymentalnej, ani wspólnotowej więzi nie czuję. I wcale nad tym nie ubolewam. Nie jest mi to potrzebne do podtrzymywania ducha wspólnoty (na czym innym ją zasadzam…) – ani kultywowania tradycji jagiellońskiej (tę akurat uważam za bezpowrotnie wybrzmiałą i bez przyszłości). Może to…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki Dżender domowy i inne historie Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017 Rekomendacja 4/7 Ocena okładki: 2/5 Pryncypialny minimalizm faktury czyli łyso mi… Hubert Klimko-Dobrzaniecki, bezsprzecznie zaliczany (prywatnie, wyłącznie w mej własnej opinii, nie roszczącej sobie żadnych praw, osobliwie zaś prawa wpływania na opinię publiczną…) do elitarnego grona liderów literatury krajowej doby obecnej, postanowił wreszcie dowieść, że jest, że potrafi być ascetą słowa. Że oszczędnie nad wyraz gospodaruje tworzywem. Że dotarł do matecznika pisarstwa, gdzie odebrał odznakę „Bądź Gotów do Pracy i Obrony” pierwszej klasy mit Eichenlaub, Schwertern und Brillanten w uznaniu dla powściągliwości, za kultywowanie w praktyce cnoty werbalnego skąpstwa, tudzież za chwalebne samoograniczanie pokusy wokabularnego rozpasania. Aż do krawędzi kastracji leksykalnej… Klimko-Dobrzaniecki nigdy oczywiście nie był dotąd jednym z tych rozrzutnych grafomanów dotkniętych skrajnym nieposzanowaniem słowa, ale też i nie był umartwionym eremitą, weteranem wiecznego postu twórczego, strażnikiem odcedzonego strumienia wyobraźni. Do tej pory był raczej normalnym piszącym facetem, jednym z tych utalentowanych osobników, rozsądnie korzystających ze swego przywileju (odpowiednie dać rzeczy słowo to przywilej umysłu, czasem intuicji, iskry bożej…). Bez nadużyć, ale i bez bojaźni. Innymi słowy: dostawcą przyzwoitego towaru za rozsądna cenę… Ba – przy niewielkim poluzowaniu kryteriów możnaby uznać, że jego „Bornholm, Bornholm” (2011),…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki Zostawić Islandię Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2016 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Nostalgia słowiańskiego wikinga, czyli wołowina z tranem Karierę literacką Huberta Klimko-Dobrzanieckiego od kilku lat śledzę z sympatią i nieudawanym zainteresowaniem. Lubię bowiem facetów osobnych, trasujących własne szlaki w kompletnej izolacji od pisarskich mód, stadnych fascynacji i gorączkowego odkrywania, jakie też najaktualniejsze są trendy opiniotwórczych koterii, by w nie się wpasować – czy to przodem, czy tyłkiem, byle Nominację załapać… A taki Klimko (to nazwisko po żonie; po tatusiu, który odszedł w siną dal trzy bloki nieopodal, jest Dobrzaniecki…) ma to gdzieś. Robi swoje, a w zasadzie szuka swojego tam, gdzie go fantazja (po części zapewne motywowana materialnie…) zaniesie. No i pisze też po swojemu. Na początku trochę na boku jakby uporczywej walki o pomysł na życie i środki na życie. A ponieważ umie opowiadać, tworzyć klimaty i ludzi – innymi słowy: kreować osobliwą (może nieco po Einsteinowsku zakrzywioną…) przestrzeń fabularną, to pewnym czasie terminowania literatura zaczęła mu do życia wystarczać. Nawet Nominacje przychodziły niechcący… Ale co się przedtem nachapał, to jego: dorastanie w Bielawie, nowicjat u pallotynów, studia rozmaite filo-, a nawet teolo-, cebulki i kapucha w Holandii, mały handełes zigaretten nach Berlin, studia filologiczne…