Królik po islandzku

15 czerwca 2022

Grzegorz Kasdepke, Hubert Klimko-Dobrzaniecki 


Królik po islandzku
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Przepisy na wielkie żarcie, czyli schabowy
po koszalińsku

Uwielbiam sytuacje, gdy dwa względnie stare chłopy (względem sumy życiowej eksperiencji i wagi tzw. bagażu doświadczeń) robią sobie jaja i uprawiają prozę w celu ewidentnie zabawowym (przy czym celu zarobkowego się nie wyklucza) – korzystając z odwiecznego chłopackiego przywileju podsmradzania (symbolicznego tymczasem – ma się rozumieć; jak kiedyś robiło się kopciucha ze starej kliszy celuloidowej, by „uświetnić” na przykład rekolekcje lub akademię z okazji dnia milicjanta) oficjalnej celebry (by nikogo nie urazić…) fenomenu, zwanego życiem codziennym warstw wyższych, średnich i niższych. Nasze życie codzienne bowiem – osobliwie to w wersji publicznej – wydaje się być solenne i sztywniackie jak dekiel od trumny. Każdy zatem, kto potrafi sztywność ową zmiękczyć, obśmiewając to i owo, wart jest tyle złota, ile sam waży. Chociaż dalece nie wszyscy celebransi sztywniactwa gotowi byliby cenę tę zapłacić…

Ale z tym mniejsza – ważne, że ciągle są tacy dojrzali chłopcy, gotowi do pikarejskiej w swej istocie rozróby literackiej, choćby miała ona tylko polegać na eksploatacji złoża wspomnień heroicznych – i wielce przez to wesołych, nawet może dla gawiedzi zabawnych, z własnego zapasu życiowego pobranych. Z tych autorów dwóch to Grzegorz Kasdepke jawił mi się jako nosiciel sporego potencjału awanturniczo-figlarnego; jego bowiem doświadczenie w pisaniu dla dzieci musiało wyostrzyć skłonności do groteski, do nieoczywistych kontaminacji znaczeniowych, do zabawy słowami i w ogóle do słowotwórstwa, do uprawiania osobliwej logiki „pozaburtowej”- usprawiedliwiającej prawomocność dziecięcych skojarzeń i dziecięcej epistemologii. Polscy autorzy, piszący dla dzieci posiedli te umiejętności w stopniu wysoce zadowalającym – i na tym zasadza się ich światowa sława. Czego my tu, w kraju, tradycyjnie nie doceniamy… Tak – Kasdepke w mej ocenie zdradza wysoki stopień gotowości intelektualnej do wszelakiej awantury literackiej (i ochotę do takowej…). Ale Klimko-Dobrzaniecki? Nie, Klimko nie… Zawsze był solidnym opowiadaczem fabuł, prymusem odpowiedzialnego słowa, heroldem poprawności stylistycznej, formalnej i wszelakiej innej. Chociaż… Powinienem był zauważyć (tak sobie teraz o tym myślę), że niektóre frazy z powieści „Bornholm, Bornholm” jakąś obietnicę łotrzykowskiego luzu w sobie niosły, że w „Złodziejach bzu” autor ukrył próby przetestowania szablonów swego rodzaju opowiadania par excellence groteskowego. Powinienem się zorientować, że nowsze dzieło Klimki-Dobrzanieckiego – „Niech żyje śmierć!” – to już w pełni rozwinięte laboratoryjne studium szerszych prozatorskich perspektyw, otwartych w poszukiwaniu luźniejszych, mniej konwencjonalnych sposobów przetwarzania emocji.

Nie wiem, w jaki sposób obaj panowie połączyli siły twórcze – i dzięki jakim impulsom. Taka wiadomość byłaby ciekawa wprawdzie, ale co do istoty drugorzędna. Jak zatem – nieważne. Ważne, co z tego wyszło… Wyszedł produkt w najmodniejszym obecnie stylu kuchennym. Nie dlatego tak ów styl nazywam, że to literatura dla kucharek (czyli romansidło z ducha harlequinowe…). Nie – to po prostu do tekstu dolepiane są przepisy kulinarne. Pojawiają się wzbogacone w ten sposób relacje podróżnicze, wnikliwe eseje historyczne i archeologiczne (co też oni tam żarli w tych Pompejach albo na dworze Henryka VIII?) – ba, powieści nawet. Czekam tylko na reedycje wielkich dzieł, wzbogacone o kulinaria. „Smutek tropików” mógłby się ukazać ponownie, rozszerzony o poważne kompendium przepisów kuchni amazońskiej, a „Krytykę czystego rozumu” mogłyby przecież „ubogacić” receptury z raptularza gosposi królewieckiego samotnika Immanuela Kanta (pewnie lubił Heringe mit Kartoffelnsalat). Tak – „kuchenność” literatury wszelkiej staje się signum temporis i dowodem przystawalności autorów do obowiązującego trendu, a może nawet nowego kodu kulturowego. Pokaż mi swoje archiwum recept kuchennych, a powiem ci, kim jesteś… A Robert Makłowicz (pod portretem i patronatem Ćwierczakiewiczowej) niech nam króluje po wsze czasy – smacznie i niezłomnie!

W tym kulinarnym, marketingowo bardzo trafnym wzmożeniu, panowie Kasdepke i Klimko-Dobrzaniecki wykoncypowali formułkę dość osobliwą i chyba nawet skądinąd zabawną. Oto przygotowali trzydzieści opowiadanek, wydobywając z przepastnych głębin swych życiorysów i doświadczeń zdarzenia w miarę śmieszne, smakowicie pikantne (i rzeczywiście raczej nie dla dzieci); a w każdym z nich tkwi – oprócz kawałka dobrej prozy pikarejskiej – jakiś gastronomiczny (w możliwie najszerszym tego słowa znaczeniu) eksces wyobraźni pisarskiej, poskręcany z przeżyć (żeby pisać o kulinariach, trzeba najpierw przeżyć – w każdym możliwym sensie tego słowa) na szlaku. Obu panom bowiem – wędrowcom co się zowie – przydarzały się na szlaku ekscytujące przygody kulinarne (między wieloma innymi przygodami w sensie ścisłym, ma się rozumieć). Ażeby zatem wiarygodnie o nich relacjonować, trzeba przeżyć (w sensie zjeść). W tej mierze akurat dla teorii i teoretyków miejsca nie ma. Dlatego sardynki ze szpinakiem? Proszę bardzo. Mątwa w budyniu waniliowym? Oczywiście. Dorsz z konfiturą z pigwy? Palce lizać… Kacze wątróbki na kwaśno w śmietanie? Czemu nie (tylko czym to popić?).

Tak, uprawianie literatury stwarza wielkie możliwości. Pomijając wszelkie cele wyższego rzędu – jak posłannictwa wszelakiego gatunku, misje, wzmożenia ideowe, uczestnictwo w dialogu cywilizacyjnym i kulturowym, wyzwania edukacyjne, krzewicielstwo postępu czy – last but not least – intelektualne pojedynki i prowokacje – literatury umiejętne uprawianie daje też szansę dobrej zabawy po prostu, Co też Kasdepke i Klimko skwapliwie wykorzystali. Lektura „Królika po islandzku” powoduje nieustanny chichot drżenny, aczkolwiek obaj panowie wręcz wzywają do zachowania powagi. Lecz na próżno… Nieodparta śmieszność dominuje w czas lektury. Zastanawiałem się – czemu? I doszedłem do wniosku, że sprawił to czas. Opowiastki panów Grzegorza i Huberta (przepraszam za tę poufałość) są bowiem wyciągane z młodzieńczej, co znaczy stosunkowo niedawnej, ale jednak – przeszłości. A przeszłość ma tę przewagę nad teraźniejszością, że można ją w zasadzie bezkarnie modyfikować, mitologizować, koloryzować, heroizować, przeakcentowywać i przemilczać (gdy nie da się inaczej). Komu by się chciało to wszystko weryfikować? I po co? Owszem, zdarzyć się może jakiś upierdliwy kwerulant, ale ryzyko w sumie niewielkie. Zresztą dbaliśmy o to, by nie zostawiać zbyt wiele śladów, zbyt wielu świadków – nieprawdaż? No i dokładaliśmy starań (skutecznie, skoro wciąż żyjemy), by nasza opowieść nie za często stawała na kursie kolizyjnym z innymi opowieściami. Wcale się zatem nie dziwię, skoro nadszedł właściwy czas i pojawiły się sprzyjające okoliczności, że obaj panowie postanowili uruchomić swe zasoby zapamiętanych historyjek i zaczątków dobrych fabuł, ładnie je przystroić, „ubogacić” i spieniężyć. Sam bym tak zrobił, gdybym był na ich miejscu i talent prozatorski miał… A po co komu opowiadanka w czasie teraźniejszym – ile jajek da się ugotować na wiązce chrustu? Weź się uspokój… Ale zagadkę schabowego po koszalińsku rozwiążcie sami. Jeśli będzie się wam wydawać, że ten przepis to jakaś metafora jest, nie będziecie w błędzie. To może być bezcenny klucz do odczytania współczesności.

Rezultat literackiej współpracy obu panów wydaje się akceptowalny, a w każdym razie, na pierwszy (i następny) rzut oka wystarczająco śmieszny. I jest to ten rodzaj śmieszności, która zyskuje po bliższym poznaniu. To znaczy utrwala się po kilkukrotnej lekturze – i nie wywołuje uczucia znużenia. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak odłożyć „Królika po islandzku” na skrytą przed ludzkimi oczyma półeczkę moich „prohibitów”. Prohibicja polega na tym, by nigdy, nikomu i pod żadnym pozorem książek z tej półki nie użyczać, choćby osoby to były najbliższe sercu i zaufane jak spowiednik (którego oczywiście nie mam…). Moja biblioteka nosi zbyt wiele i zbyt często zadawanych ran krwawych po procederze „pożyczania” (- oddam za tydzień, przysięgam / albo: – co ci szkodzi, tyle tego masz!). Kasdepke i Klimko-Dobrzaniecki przyłączą się do dobrego towarzystwa – od Michała z Montaigne i Alexisa de Tocqueville’a po Zbigniewa Turka („Fajka mniej szkodzi”), Jima Murraya („The complete guide to whisky” – wydawnictwo Carlton 1998), fizyków teoretycznych z Cambridge Thomasa Finka i Yonga Mao – „85 sposobów wiązania krawata” oraz ukochanego Śledzia Otrembusa-Podgrobelskiego i jego teorii imagineskopii… No i fajnie!

Tomasz Sas
(15 06 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *