Niech żyje śmierć!

27 października 2021

Hubert Klimko-Dobrzaniecki 


Niech żyje śmierć!
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2021

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Tu, felix Austria…

Nic takiego jak naród austriacki nie istnieje – cokolwiek by oni sami (znaczy obywatele Republiki Austrii) na ten temat nie mówili. To po prostu Niemcy – Niemcy południowi, wysokogórscy, ubrani w ładne, wygodne, dostosowane do klimatu i terenu kostiumy, posługujący się językiem niemieckim co do zasady i korzeni (aczkolwiek pełnym sympatycznych lokalnych oboczności…), kultywujący obyczaje i sympatie niemieckie. Od zawsze – nawet wtedy, gdy walczyli (i przegrali) z Królestwem Prus o hegemonię w ogólnoniemieckiej Rzeszy. Raz tylko w dziejach udało im się skutecznie tę niemieckość zatrzeć – gdy po zakończeniu drugiej wojny światowej po kilku zaledwie latach mało co nadzorowanej okupacji przekonali aliantów, że w istocie nie byli wspólnikami Hitlera, tylko jego pierwszymi ofiarami. Nie wiem, jak to zrobili, ale od tego czasu idea taka wśród nich się krzewi, że może są odrębnym narodem. I muszę przyznać, iż idea ta odnosi sukcesy… Sam się dałem parę razy nabrać.

Trzydzieści lat temu miałem dłuższą styczność z obywatelami Austrii – nie jako uchodźca w Traiskirchen, nie jako handlowiec na wiedeńskim Mexikoplatz, nie jako turysta. Robiłem w Austrii interesy. Pracowałem w gazecie należącej do polskiej grupy Socpresse, własności koncernu prasowego Hersanta z Francji. Przypadł mi w udziale zaszczyt i obowiązek robienia dla całej grupy tygodniowego dodatku telewizyjnego. Łączny nakład kilku mutacji pisemka przekraczał dwa miliony egzemplarzy, a jedyną drukarnią w środku Europy, która zaoferowała przyzwoite warunki kontraktu, była nowoczesna rodzinna firma w Oberndorfie (tak, tym samym od „Cichej nocy”) koło Salzburga – czyli w Austrii właśnie. Jeździłem tam często i pilnie, a harmonogram druku wymagał, by czasem spędzać tam niedziele. A niedziela w Salzburgu to obowiązkowa południowa kawka (mit Apfelstrudel) w „Cafe Tomaselli” przy Alter Markt, chyba najstarszej nieprzerwanie funkcjonującej kawiarni w Europie (od 1703 roku). Obowiązkowa – jeśli ktoś dawał radę to wytrzymać. Bo w niedzielne południa u Tomasellich zmieniał się klimat… Gwarna kawiarnia, z przewagą internacjonalnego tłumu (w tym orientalnych turystów…), zmieniała się w oazę osobliwego spokoju i ciszy; oblegane przez wielokolorowy tłum stoliki nagle zaczęły przypominać kotwicowisko stammtischów – jak w lokalnej piwiarni – obsadzonych przez ekipy starszych, posiwiałych mocno panów, odzianych w mniej więcej jednolite uniformy (w formie tzw. ludowej i kilku wersjach koloru jägergrün…); nawet gabardynowe lub sztruksowe pumpy się trafiały i wełniane skarpety w kolorze écru. Na wieszakach festony kapelutków – tzw. tyrolskich, z kitkami z dziczej sierści. Na stolikach dyskretnie ustawione kielonki z obstlerkami (głównie śliwowica, gruszkówka bądź czereśniówka). Rozmowy ciche i powściągliwe – nic z atmosfery knajpianej. Spokój. Namysł. Tu i ówdzie w butonierkach rozetki, orderowe wstążeczki lub baretki czarno-biało-czerwone (od wiadomego krojca) – ale bez ostentacji. Gdzieniegdzie ślady gwałtownych zdarzeń – blizny po kontuzjach, eleganckie protezy rąk. To „po kościele” spotykali się Alte Kameraden, te domniemane „ofiary Hitlera” – trzydzieści lat temu wielu wciąż żyło; dziś już ich tam nie ma.

Wtedy zastanawiałem się, czego ci weterani uczą swe dzieci i wnuczęta, jaką im przekazują wersję pamięci, które legendy osobiste i narodowe opowiadają? Czy w ogóle nawiązują jakąkolwiek międzypokoleniową łączność, czy tkwią w izolacji, mniemając, iż skrzywdzeni są przez Historię? Czy są raczej Niemcami, czy może już Austriakami? Jak ich rodziny radzą sobie z przeszłością – kultywują czy wypierają? Niestety, nie dokończyłem swego prywatnego programu badań nad austriackością, bo znaleźliśmy tańszą drukarnię: krajową, w Pile (wówczas własność spółki Prószyński; pana Tadeusza Winkowskiego pozdrawiam!). Od tamtej pory w Austrii bywałem tylko przejazdem, na trasie do Włoch. Zapomniałem o austriackich dylematach tożsamościowych – wyjąwszy oczywiście lektury fenomenalnego Thomasa Bernharda. Ale niezawodny (jak zwykle) Hubert Klimko-Dobrzaniecki odnalazł się w samą porę. Ten dolnośląski kresowiak (moim prywatnym zdaniem – jeden z najlepszych obecnie twórców polskiej literatury…), uciekinier z Islandii, od kilkunastu lat wiedeńczyk, sporządził czteroczęściową, lecz misternie splecioną w jedno, opowieść o kondycji psychicznej austriackiego Austriaka – pojedynczo i w gromadce. Ma to tytuł „Niech żyje śmierć!” (mylący jak cholera – nie ma co…) i w istocie jest jedną spójną powieścią o ambicjach sui generis socjologicznych – tyle że w mikroskali. Poniekąd słusznie – na Austrię wielkich dział wytaczać nie potrzeba…

Klimko-Dobrzaniecki poddał uporczywej obserwacji wymierającą powoli (z braku ochoty, motywacji, sposobności i możliwości biologicznych niezakłóconego rozmnażania) wiedeńską familię Bühmów, dobrze sytuowanych mieszczan – kupców, właścicieli prosperującej firmy handlującej tekstyliami. Ich przodek miał niewielkie (rok odsiedział…) problemy denazyfikacyjne z powodu nazbyt entuzjastycznego, ochotnego udziału w pomysłach i przedsięwzięciach pana Hitlera (konkretnie: w eksterminacji obywateli pochodzenia żydowskiego), ale firmie to nie zaszkodziło. Rodzinnemu majątkowi zresztą też… Społeczność wielkiego Wiednia w połowie składa się z obywateli tego pokroju co vater Bühm; druga połowa to Turcy, Węgrzy, Słoweńcy, Czesi i inni Słowianie (w tym rzecz jasna – Polacy…), Żydzi, Rumuni, Albańczycy i kogo tam jeszcze wiatry historii (tudzież niekontrolowane jej pierdnięcia) raczyły przywiać nad Dunaj…

Klimko-Dobrzaniecki dobrze się czuje w tym klimacie – to widać i czuć w jego prozie. Badawcza sympatia wszelako nie wyklucza ostrości widzenia, choć nie takiej, jaka mogłaby być. Da się wyczuć, że ręka autorowi po wielekroć zadrżała, gdy już miał przywalić z całej mocy. Ale nie w tym rzecz – sympatia wszak nie wyklucza także ani demaskatorskiej ironii, ani kpiarskiego dystansu. Klimko-Dobrzaniecki łapczywie i obficie korzysta z przyzwolenia, stwarzanego przez konwencję opowiadania, znienacka skręcającego na terytoria absurdu, groteski, seksualnej fantazji wreszcie. Ba, można odnieść wrażenie (ja już je odniosłem), że cały tekst „Niech żyje śmierć!” jest swoistym poligonem, placem ćwiczeń prozatorskich i torem przeszkód dla przeprowadzania eksperymentów fabularnych, testów zderzeniowych i innych niszczących literackich ekscesów…

Na przykład do tej pory uważałem Klimkę-Dobrzanieckiego za wyznawcę ascezy werbalnej, z niemałym powodzeniem praktykującego oszczędzanie słów. I zdarzało mi się w rekomendacjach jego prozy chwalić tę cechę pisarskiego charakteru. A tymczasem… Pierwszy epizod „Niech żyje śmierć!” – będący w istocie nieprzerwanym dialogiem ojca z synem – to wodospad słów, kaskada – ba, prawdziwe tsunami. Nazwać to słowotokiem, to jakby nic nie powiedzieć. Lecz słowotokiem kontrolowanym? A to już bliżej istoty rzeczy. Pozwalam sobie bowiem mniemać, że dysputa ojca z synem to… ćwiczenie, eksperyment laboratoryjny z zakresu tzw. austriackiego gadania. Niektórzy z czytelników zapewne kiedyś słyszeli tę frazę, a starsi być może nawet jej używali. Zakładam, że ze zrozumieniem. W każdym razie dzisiaj – jeżeli ktoś w ogóle rozumie, co to znaczy – to skłonny jest mniemać, że chodzi o mówienie bez sensu, niejasne, rozwlekłe, dygresyjne, nie trzymające się tematu i bezcelowe – na granicy bełkotu zgoła. Ot, gadka dla gadki. I to by się zgadzało. Mniej więcej. Ale dlaczego austriackie?

Otóż dlatego, że austriackie gadanie nie jest konstruktem metaforycznym, symbolicznym, a jego „austriackość” nie jest przypadkowa (bo ładnie brzmi?). Nie – to ma swoje umocowanie w praktyce językowej, w doświadczeniu historycznym. Terytoria, z których późną jesienią 1918 roku zaczęła sklejać się Polska, wobec swych poddanych posługiwały się trzema językami – dwoma niemieckimi i rosyjskim. Ten ostatni to wiadomo: knut, ochrana, kibitka, Dostojewski… Deutsch pruski to zwięzły, jednoznaczny język militarnego befehlu. Natomiast Małopolska i Galicja tkwiły w klimacie austrowęgierskiej niemczyzny kancelaryjnej – rozgadanej, besserwisserskiej, uwielbiającej szczegół, dygresyjnej i paternalistycznej. Kiedyś, przed wieloma laty (jak tak sobie na spokojnie policzę – będzie ponad pół wieku temu…), penetrując zasoby powiatowego archiwum w Pińczowie, natknąłem się na zbiór austriackich obwieszczeń, proklamacji, zarządzeń porządkowych i policyjnych, urzędowych komunikatów, raportów sytuacyjnych, ocen zaangażowania politycznego miejscowej ludności. Część po niemiecku, część po polsku, przetłumaczona starannie, choć nie zawsze w zgodzie z duchem języka, przez jakiegoś anonimowego kancelistę z któregoś z kriegsamtów. I właśnie lektura pierwszego epizodu „Niech żyje śmierć!” wywołała z pamięci frazy, metafory i słownictwo tamtego zbioru archiwaliów CK monarchii. Każdy, kto przeczytał wiekopomne zarządzenie o utylizacji padłych zwierząt gospodarskich (ze szczegółowym wyliczeniem gatunków – od osłów poczynając, na reniferach tudzież wielbłądach, z podziałem na jedno- i dwugarbne, kończąc…) na rzecz i ku pożytkowi gospodarki wojennej, ten na zawsze wie, czym jest austriackie gadanie w wersji urzędowej. Dzięki Klimce-Dobrzanieckiemu uświadomiłem sobie, że i cywilna, domowa wersja austriackiego gadania istniała, istnieje i ma się dobrze…

Brawo, Klimko! Współczesna rekonstrukcja technik i możliwości austriackiego gadania (tego w sensie ścisłym) jest pięknym osiągnięciem prozatorskim, wartym wnikliwej lektury. I zwiastującym dobrą zabawę – bo cała reszta tekstu to kawał błyskotliwej roboty literackiej. Wprawdzie mikrostudium o niekonwencjonalnym wykorzystaniu trąbki (w sensie instrumentu dętego blaszanego), a osobliwie jej tzw. czary, w sposób odbiegający od standardów wyobraźni, a także historia związku jednego z „podmiotów lirycznych” z niejaką Lindą Pindą – mogą mieć nieco ostrzejszą wymowę, ale z tym mniejsza. Sensem lektury „Niech żyje śmierć!” jest troska o dalsze doskonalenie waszego własnego, wrodzonego poczucia humoru…

Tomasz Sas
(27 10 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *