Zostawić Islandię

8 sierpnia 2016

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Zostawić Islandię
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2016

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Nostalgia słowiańskiego wikinga,
czyli wołowina z tranem

Karierę literacką Huberta Klimko-Dobrzanieckiego od kilku lat śledzę z sympatią i nieudawanym zainteresowaniem. Lubię bowiem facetów osobnych, trasujących własne szlaki w kompletnej izolacji od pisarskich mód, stadnych fascynacji i gorączkowego odkrywania, jakie też najaktualniejsze są trendy opiniotwórczych koterii, by w nie się wpasować – czy to przodem, czy tyłkiem, byle Nominację załapać…
A taki Klimko (to nazwisko po żonie; po tatusiu, który odszedł w siną dal trzy bloki nieopodal, jest Dobrzaniecki…) ma to gdzieś. Robi swoje, a w zasadzie szuka swojego tam, gdzie go fantazja (po części zapewne motywowana materialnie…) zaniesie. No i pisze też po swojemu. Na początku trochę na boku jakby uporczywej walki o pomysł na życie i środki na życie. A ponieważ umie opowiadać, tworzyć klimaty i ludzi – innymi słowy: kreować osobliwą (może nieco po Einsteinowsku zakrzywioną…) przestrzeń fabularną, to pewnym czasie terminowania literatura zaczęła mu do życia wystarczać. Nawet Nominacje przychodziły niechcący… Ale co się przedtem nachapał, to jego: dorastanie w Bielawie, nowicjat u pallotynów, studia rozmaite filo-, a nawet teolo-, cebulki i kapucha w Holandii, mały handełes zigaretten nach Berlin, studia filologiczne w Reykjaviku (zna tameczny język, co samo w sobie wyczynem jakimś już jest!) i tamże praca opiekuna w domach starców… Ostatnio siedzi w Wiedniu i ten kapitał twórczo spożytkowuje, przy okazji gromadząc nowiuśkie doświadczenia. Bo jego literatura to podobno (sam to kiedyś powiedział) pisanie gigantycznej w zamyśle autobiografii – czasem tylko wymykającej się w regiony nieprzeżyte, ale dopatrzone, wyczytane, dopytane, dosłuchane.
I o to chyba w literaturze Klimko-Dobrzanieckiemu chodzi – być w swoim świecie (rzeczywistym, nadrzeczywistym albo zgoła wykreowanym) kimś z ducha i ciała do bólu obecnym.
Zacząłem poznawać pana Huberta od środka listy jego dorobku – od wydanej bodajże w 2011 roku powieści „Bornholm, Bornholm” – grassowatej z istoty, fenomenalnie obmyślonej (historia faceta, stylowego Jedermanna, poczętego przez niemieckiego rezerwistę i niespecjalnie sprawną umysłowo córkę duńskiego rybaka z tytułowego B. dzięki… eksplozji pocisku z arsenału Wunderwaffe na poligonie tamże…). I bodaj najlepszej w dorobku Klimko-Dobrzanieckiego, niesłusznie skądinąd prawie pomijanej przez biografów, ledwo napomykanej… Potem „Grecy umierają w domu” i fenomenalna „Samotność” ubiegłoroczna. A wcześniejszy dyptyk „Dom Róży. Krysuvik” przeczytałem dopiero niedawno. I przeżyłem pewne niewielkie klimatyczne deja vu – jakbym wrócił do prozy wielkiego Norwega Tarjei Vesaasa, tylko nowocześniejszej, bardziej osobistej i może nie aż tak dołującej.
Ależ ta Islandia w nim siedzi! Dziesięć lat: kiedyś powiedział, że to taki wyrok. Za co? Za dziecięcą naiwność, która kazała mu ubiegać się o Islandię na własny rachunek? Po rytualnym spożyciu słoika śledzi islandzkich, wystanych przez mamę w kolejce w bielawskiej centrali rybnej? Możliwe, możliwe… Więc gdy pan Janusz Jabłoński w imieniu Noir sur Blanc zaproponował lekturę „Zostawić Islandię”- krótkiego (roboty na dwie – trzy godziny…) eseju Klimki-Dobrzanieckiego, w którym rozlicza się ze swej osobistej przygody z Wyspą, nie wahałem się. I się nie zawiodłem…
W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia nieocenione wydawnictwo Iskry miało taką serię „Naokoło świata”; gdyby Klimko-Dobrzaniecki wtedy publikował, byłby na nią skazany. A formuła to pojemna była: obok wielkiej klasyki podróżniczej, odkrywczej (taki na przykład Heyerdahl…) krajowego chowu obieżyświaty z kazionnymi pięcioma dolarami, obok koncesji, kontrybucji i deputatów na rzecz przyjaźni polsko-radzieckiej – piękne, głęboko spersonalizowane eseje łazęgowskie, reporterskie, antropologiczne, afirmujące różnorodność świata bez zdziwień i kompleksów. Takiego, jaki jest… To z tamtych lektur nauczyłem się ufać słowom i przetwarzać je na obrazy, nauczyłem się rozumieć inność i rozmaitość, akceptować smaki, dźwięki, zapachy, zanim sam mogłem ich dotknąć na jawie. A przede wszystkim: nie bać się ludzi (wyjąwszy sytuacje naprawdę ekstremalne…), nie lekceważyć, nie dyskwalifikować, nie odwracać się plecami…
Dzięki tamtemu podglebiu lektura „Zostawić Islandię” okazała się bardzo przyjemnym incydentem. Krótkim, ale zawsze owocnym. Z istotnym udziałem magii. Magii koła podbiegunowego… Bo Klimko-Dobrzaniecki został przez nią dotknięty i napiętnowany do końca życia. Ta magia to coś niewytłumaczalnego, ale są dziesiątki poważnych świadectw, że działa. Ponoć samo zbliżenie się do wyimaginowanej linii równoleżnika 66 stopni 33 minuty 39 sekund – obojętnie czy na północy, czy na południu – powoduje efekt zauroczenia. Islandia cała leży poniżej. Ale jest takie miejsce (przylądek Grimsey), z którego wystarczy rzucić kamieniem., by krąg polarny przekroczyć. Klimko oczywiście rzucał, dzięki czemu jego opowieść mogła nabrać magicznego zabarwienia… Na początek (pomijając epizod kosmicznego Wani) z grubej rury: pełna długotrwałych dygresji i objazdów historia z nawalonym jak mongolska lokomobila szkockim oboistą z miejscowej (znaczy reykjavickiej) orkiestry symfonicznej, grającym podczas ślubnej ceremonii państwa Klimków temat główny ścieżki dźwiękowej kultowego dla pana młodego filmu „Cinema Paradiso”. Po czymś takim dramatyczny opis pożegnalnego objazdu wyspy (z letnią burzą śnieżną) nie jest już tym, czym mógłby być, niemniej niesie w sobie ładunek emocji dostatecznie atrakcyjny, by zniewolić do czytania. Z czego dowiedzieć się można, że wielorybina (no, wielorybie mięso…) smakuje jak wołowina z tranem. Będę wiedział, co to jest, gdy się w przyszłości natknę, a może natnę. Dzięki, panie Hubercie!
Tomasz Sas
(8 08 2016)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *