Kto wydał wyrok na miasto?

1 sierpnia 2016

Andrzej Leon Sowa
Kto wydał wyrok na miasto?
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Ofiara bohaterów, zbrodnia dowódców,
dramat zakładników…

Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.
Koniec „Pieśni” (1942) Tadeusza Borowskiego

Dwa lata przed brzemiennym w wydarzenia i kluczowym dla późniejszych dziejów polskich rokiem 1944 poeta przeczuł tak precyzyjnie jak mógł – co się z nami stanie… Nie wiedział tylko, że złomu żelaznego będzie niezwykle mało, za mało, bo cokolwiek z nim zdziałać. Nie wiedział, że znacznie więcej zostanie ruin i grobów. Więcej żywotów przetrąconych, więcej gwałtownie zakończonych… No i ten śmiech metaforyczny w rzeczywistości nie pojawiał się wcale (chyba że na rozkaz tępych propagandzistów…). A jeśli, to szybko wiązł w gardłach. Więcej zawsze było uświęconej patriotycznie afirmacji – już to jawnej, już to uprawianej konspiracyjnie, w legendzie i mitycznej narracji plemiennej – ale zawsze wykluczającej, bądź w najlepszym razie prawie uniemożliwiającej uczciwą dysputę.
Dysputa taka w pierwszej kolejności jest przywilejem historyków, którzy wprzódy zbadają dokumenty, źródła, a poddawszy takowe krytycznemu (zgodnie z regułą de omnibus dubitandum) osądowi, osadzonemu w kontekście możliwie obszernym, ustalą stan faktyczny, wywiodą zeń hipotezy i postarają się zaprotokołować myślowy przewód interpretacyjny, ku elegancko i krótko sformułowanym wnioskom prowadzący. Przyznać należy, że w tym akurat przypadku historycy próbowali nader usilnie i gremialnie. Powstanie w Warszawie w 1944 roku (wedle terminologii wojskowej należałoby raczej mówić: bitwa o Warszawę…) ma bogatą literaturę (podobno ponad 14 tysięcy pozycji bibliograficznych – druków zwartych i zaliczanych do publikacji naukowych artykułów w periodykach), aczkolwiek akcenty o wartości poznawczej tej dysputy stanowiące są doprawdy rozłożone bardzo nierówno.
Rozmaitej natury powody (to zresztą temat na osobne opowiadanie…) dały przewagę frakcji afirmatywnej, eksploatującej mniemania, iż powstanie było konieczne tudzież sensowne zarówno militarnie, jak politycznie i wreszcie moralnie… Że dzielni chłopcy z visami poszli na tygrysy, a panny były morowe (to akurat prawda)… Że znów coś udowodniliśmy światu, że prawie wygraliśmy, że sukcesu pozbawił nas spisek ciemnych sił, a dowódcy… Dowódcy byli genialnymi bogami wojny, chwackimi oficerami, Napoleonami bez mała…
Opozycja – przekonana, że powstanie było błędem co najmniej, lecz w zasadzie nigdy nie kwestionująca bohaterstwa żołnierzy, dramatu miasta i jego cywilnych mieszkańców, skupiająca się na chłodnej ocenie procesu decyzyjnego, procesu dowodzenia, okoliczności politycznych, aspektów militarnych (zwłaszcza sytuacji na frontach, wewnątrz III Rzeszy i u aliantów) tudzież kwalifikacji profesjonalnych głównych aktorów tego osobliwego teatrum – ta opozycja zawsze była (i do dziś jest…) w znaczącej mniejszości. Ale nazwiska gromadziła przednie, począwszy od Władysława Poboga-Malinowskiego, Jerzego Kirchmayera czy Jana Mieczysława Ciechanowskiego. Ale największą wagę ma patron intelektualny (zarazem wojskowy – o nieposzlakowanej fachowości) tej opozycji: to generał Władysław Anders, który parokrotnie dobitnie, mocnymi, wręcz dramatycznymi słowy wyrażał pogląd, iż wywołanie powstania jest ciężką zbrodnią, a jej sprawcy, z generałem Komorowskim na czele, winni stanąć przed sądem…
70-letni krakowski historyk profesor Andrzej Leon Sowa (znany jako badacz dziejów Pierwszej Rzeczypospolitej, stosunków polsko-ukraińskich i najnowszych dziejów Polski), zanim do frakcji opozycyjnej przystąpił, wykonał gigantyczną robotę badawczą sine ira et studio, czytając na nowo setki, ba – tysiące dokumentów źródłowych (na ogół już znanych lub bardzo znanych innym historykom), żadnej tezy z góry nie zakładając – ot, co mu wyszło, to wyszło. A wyszło niezbicie, że Anders rację miał!
By podejrzeń uniknąć o publicystyczną deklinację, profesor Sowa inaczej niż inni historycy zakreślił swój plan badawczy, w istocie nie samo powstanie biorąc na warsztat, ale „plany operacyjne Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej (1940 – 1944) i sposoby ich realizacji”. Takie ujęcie sprawiło, że dylemat insurekcyjny nabrał nowego wymiaru, a na powstanie w Warszawie, czyli fragment większej całości, wypada spojrzeć inaczej. Od razu dodam, że lektura tej części pracy Sowy wywołuje gęsią skórkę i dławiące uczucie niedowierzania, a słowo niemożliwe! (z tym wykrzyknikiem koniecznie…) towarzyszy czytaniu od początku do końca… Te strategiczne i operacyjne fantazmaty, to doktrynalne skostnienie i techniczna ignorancja, te bajeczne hipotezy wojskowe i polityczne ekstrapolacje, te polskie mity i tromtadrackie przeszacowania sił własnych, ten brak rozpoznania możliwości i potencjału przeciwnika, te założenia chciejsko-czarodziejskie (że niby Niemcy nie będą chcieli walczyć, dokładnie jak w 1918 roku i z tych samych powodów…), te desanty morskie i powietrzne (nawet, tak, tak, dywizji pancernych…). Dlaczego?
Nie ma dwóch zdań: wywieść wszystko należy ze słabości intelektualnej polskiego oficera zawodowego en masse… Najwyżej wykwalifikowani dowódcy, którzy podszlifowali swe umiejętności (nie bez kompleksów i poczucia winy za klęskę) na polach bitew Września, siedzieli w oflagach, jednostki bardziej aktywne (czy wręcz awanturnicze) przedostały się na Zachód; w kraju zostali tyłowcy, kilkunastu byłych dowódców pułków, przeważnie zapasowych, emeryci i tymże podobni. Intelektualnie i fachowo słabi. Taki generał (mianowany w 1940 roku) Komorowski był świetnym jeźdźcem o kwalifikacjach olimpijskich, długoletnim dowódcą pułku ułanów (dziewiąty małopolski z Trembowli…), szefem Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, ale dowodził w polu tylko kilka dni improwizowanym pułkiem jazdy (który uległ panice) w bitwie tomaszowskiej, stoczonej przez jednostki również zaimprowizowanej armii „Lublin”, poczem tak ślamazarnie przedzierał się na Węgry, że utknął w Krakowie. Dowodzenie skomplikowaną strukturą Armii Krajowej, które przejął po aresztowaniu gen. Stefana Roweckiego (szlify generalskie dostali razem, tym samym rozkazem Naczelnego Wodza…) w czerwcu 1943 roku, zdecydowanie przerastało jego możliwości. Wspomniany poprzednik generała „Bora” był bardziej obiecującym oficerem (we Wrześniu dowodził brygadą motorową w stadium organizacji); notabene jako jedyny chyba polski żołnierz tego szczebla miał jakieś pojęcie o walkach w mieście, bowiem w 1928 roku wydał na ten temat rozprawkę (bardziej policyjną niż wojskową – poświęconą tłumieniu rozruchów).
Mniejsza jednak z kwalifikacjami wodzów, mniejsza z realizmem projektów. Istotna jest inna okoliczność: plany powszechnego powstania w Polsce nie weszły w skład generalnego planu wojennego aliantów; ci nigdy na serio nie rozważali takiej opcji, natomiast grzecznie i stanowczo odmówili nawet rozstrzygającej debaty. Ba, zasugerowali, aby może powstańczym planem w Polsce zainteresować… Stalina.
W tej sytuacji plan powszechnego powstania oraz później sformułowany nieco bardziej realistyczny plan „Burza” (dywersja antyniemiecka przed nasuwającym się na ziemie polskie frontem radzieckim, by bojem uwiarygodnić ujawnienie się armii i cywilnej administracji polskiej wobec Sowietów) były przedsięwzięciami lokalnymi, realizowanymi własnymi siłami i środkami, z możliwym (ale nie zapewnionym formalnie, na piśmie…) ograniczonym wsparciem alianckim, ale przecież nie decydującym… W tej sytuacji nastąpić musiało bolesne zderzenie sarmackiej mrzonki z brutalną, polityczno-militarną europejską (a w zasadzie światową…) jawą.
Lektura dalszego ciągu dzieła profesora Sowy, relacjonującego przebieg realizacji insurekcyjnych planów dowództwa AK (z użyciem słownictwa eleganckiego, naukowego, bez napiętnowanych emocją zwrotów i epitetów, które mniej zdyscyplinowanemu badaczowi same cisnęłyby się pod klawisze) już nie zdumieniem przejmuje, jeno przygnębieniem, silną, acz głuchą doprawionym wściekłością… Inaczej bowiem czytać się nie da szczegółowej relacji z procesu podejmowania decyzji i wydawania rozkazów. Okazuje się, że dowódcy AK nie mieli pojęcia, co się dzieje na wojnie, a ostrożne i pełne wątpliwości meldunki własnego wywiadu traktowali jak defetystyczne występki, niemalże jak zdradę i dezercję. Okazuje się, że niedostatki uzbrojenia (w tym kompletny brak nadającej się do prowadzenia natarć broni ciężkiej) powstańcy zastąpić mieli „furią odwetu” – jak wyraził się dowódca okręgu warszawskiego AK pułkownik dyplomowany (no cóż…) Antoni Chruściel „Monter”; gdy dla kogoś brakło broni palnej czy granatów, miał brać łom albo siekierę i tym zdobyć broń dla siebie… Nieprawdopodobne? Nie, takie słowa padły i, co gorsza, tysiące młodych ludzi usiłowały dyrektywę zrealizować… I tak dalej – doprawdy, bolesna to lektura!
Konkluduje Sowa jasno: powstanie żadnego znaczenia militarnego nie miało i mieć nie mogło, bohaterskim zrywem było, ofiarą krwi było i przede wszystkim tragedią o rozległych oraz długotrwałych konsekwencjach. Ale politycznie żadnego celu nie osiągnęło. Co gorsza – gdy spojrzy się z dystansu, wyglądało jak zbrodniczy szantaż: grupa polityków i oficerów wzięła kilkaset tysięcy zakładników – mieszkańców miasta, cywilów, by wymusić reakcję sojuszników, „wstrząsnąć sumieniem świata”, a w konsekwencji braku reakcji – tychże sojuszników winą za masowy mord obarczyć. Dość to osobliwe świadectwa stanu ducha i umysłów ówczesnej przywódczej elity Polaków.
W każdym razie latem 1944 roku w polskiej sprawie mogło się jeszcze sporo wydarzyć, bo nie wszystko było definitywnie przesądzone, bo potencjał polski co nieco ważył. Ale gdy fronty Żukowa i Rokossowskiego w styczniu 1945 roku poszły „priamo na Bierlin” przez pustą Warszawę i słabo bronioną Wisłę, w polskiej sprawie wszystko już było pozamiatane; parę tygodni później w Jałcie już tylko przyklepano szczegóły. A mogło być inaczej… Jak? Nie tak bezmyślnie i krwawo na pewno.
Tomasz Sas
(1 08 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *