Biały szum

18 stycznia 2024

Don DeLillo 


Biały szum
Przełożył Radosław Zubek
Wydawnictwo Noir sur Blanc,
Warszawa 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Masz paragon? Jeszcze żyjesz…

DeLillo jest żartownisiem. Okrutny chichot to jego znak firmowy, wyrafinowany symbol pewnej postawy intelektualnej, znanej jako „a pocałujcież wy mnie wszyscy w dupę!” – co tym razem był łaskaw zamanifestować iście szatańskim, prowokacyjnym pomysłem narracyjnym. DeLillo jest bowiem mistrzem gry umysłowo-emocjonalnej, polegającej na spiętrzeniu absurdów, groteskowych kontaminacji i uskrajnionych przez wyobraźnię sytuacji tudzież prowokacji fabularnych. W rezultacie tej gry realistyczny pejzaż z wiarygodnymi, znanymi każdemu z osobistych doświadczeń dekoracjami, zmienia się (nie tracąc nic ze swych fizycznych właściwości) w karykaturalną arenę akcji zrodzonej w wyobraźni autora – akcji będącej sekwencją (a właściwie kilkoma równoległymi sekwencjami) nadnaturalnych, niekonwencjonalnych zdarzeń, kroniką wypadków nieoczywistych, awanturą, w której zaangażowani uczestnicy nieoczekiwanie dla siebie samych stają się figurami pozbawionymi cech indywidualnych, w zamian zyskując znaczenia symboliczne. Zwykły kawałek amerykańskiej prowincji,z jego zwykłymi lokatorami staje się laboratorium dyskretnego starcia (dyskretnego – albowiem jego uczestnicy są powściągliwymi ofiarami pedagogiki poprawności) kodów tudzież imponderabiliów kulturowych. Co z tego wyniknie? A cholera wie…

Ale, ale… Co z tym pomysłem narracyjnym? No cóż – psikus w wykonaniu DeLillo polega na odwołaniu się wprost, na żywca i przewrotnie zarazem do argumentu ad Hitlerum… Dosłownie. Narratorem swej opowieści uczynił bowiem niejakiego J.A.K. Gladneya – pospolitego wykładowcę akademickiego, jakich w Ameryce liczą tysiącami – 51-letniego introwertyka, który przed wieloma laty, bo już w roku 1968 (podczas gdy akcja powieści toczy się na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia – najprawdopodobniej…), wpadł na szczęśliwy pomysł, którym udało się zainfekować władze prowincjonalnej uczelni College-on-the-Hill. Wykoncypował mianowicie, że na sposób naukowy zajmie się… Adolfem Hitlerem mianowicie. Ten zuchwały, przewrotny i w swej przewrotności nieomal genialny „projekt” zaskoczył – mały uniwerek, słabo znany w środowisku i niczym szczególnym się nie wyróżniający (nawet czesne było umiarkowane – 14 tysięcy dolarów za rok; w cenie coniedzielne tradycyjne śniadanie…), nagle dzięki wydziałowi hitlerologii stał się uczelnią szacowną i znaną, a Jack Gladney zapewnił sobie dożywotnią synekurę. Nad jakością tych „studiów” nie deliberujmy zbyt szczegółowo; dość powiedzieć, że samozwańczy „profesor” hitlerologii, choć nie rozstawał się z zaczytanym egzemplarzem „Mein Kampf”… nie znał języka niemieckiego nawet w stopniu podstawowym.

DeLillo ten wymyślony ze szczegółami powieściowy obraz sytuuje nader dokładnie w amerykańskim pejzażu. Kampus uniwersytecki leży na skraju miasteczka Blacksmith, a to z kolei jest czymś w rodzaju przedmieścia większego, przemysłowego miasta Iron City. Są szczegóły topograficzne, ale nie szukajcie ich na mapie USA. Prawdziwe Iron City to mieścina w Tennessee na pograniczu z Alabamą, tymczasem użyte przez DeLillo pejzaże odpowiadają raczej północnej strefie Środkowego Zachodu – może Indiana, może Michigan lub Ohio, albo Wisconsin bądź Illinois, nawet Minnesota… Co zresztą jest bez znaczenia. Dekoracje do „Białego szumu” muszą stać w okolicy typowej, „uśrednionej” dla „amerykańskiej legendy”, „amerykańskiej opowieści”, którą autor snuć zamierza. Zakrzaczone, bukoliczne pagórki Środkowego Zachodu, z „najczęściej fotografowaną stodołą Ameryki”, są tu jak raz…

Ale – wbrew dekoracjom i proweniencji gromadki bohaterów, w tym oczywiście narratora – nie jest to tak zwana powieść kampusowa, czyli mieszcząca się w nurcie obyczajowo-romansowym, tyle że umiejscowionym w środowisku uniwersyteckim, nurcie popularnym od czasów „Love story” Ericha Segala… DeLillo wprawnie i ze znajomością rzeczy tylko wykorzystał akademickie imponderabilia, ale istota intelektualna „Białego szumu” tkwi w zupełnie innym miejscu. Jeśli o tej akurat istocie wolno powiedzieć, że tkwi… Ona raczej płynie – to znaczy, że jest w stanie płynnym, dalekim od stabilizacji. Jakiejkolwiek… Czytelnik musi gonić, w biegu odszyfrowywać znaczenia – i w ogóle uważać. Na zmienność tempa narracji przede wszystkim. Bo DeLillo potrafi (i nawet nieco sadystycznie specjalizuje się w tym…) wlec opowiadanie przez wiele stron, niespiesznie i łopatologicznie, by nagle urwać narrację i kilkoma zdaniami zmienić okoliczności i okolice, porę roku tudzież czas przemieścić. W tej sytuacji Jack Gladney i jego rodzina nabierają znaczenia symbolicznego…

Ale nie jest o symbolika typowości familiady amerykańskiej – na przykład aspirującej klasy średniej i tożsamych z nimi lepiej sytuowanych niebieskich kołnierzyków, z takich samych przedmieść od Maine do Arizony, od Oregonu po Florydę. Nie jest to też symbolika gettowej patologii Czarnych i Latynosów tudzież innych emigrantów. Albo wiochy z Appalachów. DeLillo zbudował rodzinę Gladneya jako produkt epoki postmodernistycznej, korzeniami tkwiącej w buntowniczej kontrkulturze, wolność traktującej wszechstronnie, a miłość – umownie… Powiedzieć o Gladneyach, że to familia patchworkowa, to nic nie powiedzieć. Tata Jack, onże hitlerolog, jest już w piątym związku (z czwartą kobietą, bo z jedną z nich, niejaką Daną Breedlove, agentką CIA, żenił się dwukrotnie – po raz pierwszy i po raz czwarty). Piąta żona, niejaka Babette, de domo Dickey – obfita kobieta z burzą loków nad pulchnym ciałem (zajmująca się domem i wykładami o prostych, życiowych sprawach dla lokalnych społeczności kościoła kongregacjonalistów) w stadle z Gladneyem dzieci nie ma. Ale ma trójkę z innymi partnerami, z czego dwoje mieszka z nią i Jackiem: paroletni Wilder, dziecko autystyczne, jak się wydaje, a poza tym może z zespołem Downa – w każdym razie wielce osobliwe; druga to jedenastoletnia arcyroztropna Denise. Czternastoletni Heinrich Gerhardt, łysiejący sensat i przemądrzalec, oraz bystra i uparta dziewięcioletnia Steffie, to z kolei dzieci Jacka. Poza tą czwórką mieszkającą razem Jack i Babette mają jeszcze co najmniej trójkę, a może drugą czwórkę potomstwa – rozrzuconą po świecie (Hawaje, Korea, australijska pustynia). To ci dopiero patchwork… Nawet nie jestem pewien, czy właściwie do końca rozsupłałem ich związki i rozwiązki, co bardzo dobrze świadczy o poziomie poczucia humoru DeLillo.

A to przecież nie koniec osobliwej struktury społecznej w „Białym szumie”. W centrum jest bowiem jeszcze uniwersytecki kolega Gladneya, powoli zaprzyjaźniający się z rodziną, Murray Jay Siskind – były dziennikarz sportowy z Nowego Jorku, który wpadł na semestr do Blacksmith z wykładami o ikonach popkultury na wydziale środowisk amerykańskich. Murray, aczkolwiek zniesmaczony poziomem kolegów na wydziale („wyobraźcie sobie, że są tam profesorowie zwyczajni, którzy nie czytają niczego, oprócz napisów na pudełkach płatków śniadaniowych!”), chciałby pozostać w College-on-the-Hill i powtórzyć numer Jacka z Hitlerem – ale założyć Studium Elvisologiczne. Na razie są z tym problemy, więc wziął cykl wykładów o… przedstawieniach katastrof samochodowych w sztuce filmowej i telewizyjnej. Poza tym, jako niepoprawny onanista, chyba zakochał się fetyszyzująco we włosach Babette…

Wszystko razem, potraktowane persyflażowo, czyli zupełnie serio, służy jako platforma startowa dla eksploracji zagadnienia… lęku przed śmiercią oraz innego dylematu kultury masowej, czyli „uświątynnienia” hipermarketu w epoce zbiorowej, histerycznej nadkonsumpcji. DeLillo rozgrywa ten pierwszy lęk perfekcyjnie, z zadatkami na interpretacyjną wielkość. Natomiast dylemat hipermarketu jako kościoła pozostawia otwarty, ledwo co tknięty. Może to tylko sygnał, że warto się kwestii przyjrzeć jeszcze bliżej, niż on to sam uczynił. Socjologia, psychologia i antropologia już badają konsumpcję jako parareligię – proza jeszcze niezbyt się przykłada, woli lęki i obsesje… Ale to się zmieni. A tu przecież gdzieś na drodze wciąż czeka wielka powieść amerykańska. Małych prób nie brakuje, lecz na coś innego przecież czekamy.

Tomasz Sas
(18 01 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *