Gdy kota nie ma, myszy harcują

16 czerwca 2023

Charles Bukowski 


Gdy kota nie ma, myszy harcują
Przełożył Jacek Szafranowicz
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Stary świntuch się zbiera…

Pomysł był prosty jak konstrukcja cepa: – ty, Bukowski, jak ci przychodzi do głowy coś, co nie jest wierszem ani kawałkiem prozy, zdatnym do wklejenia w tę powieść, co ją akurat męczysz, to pisz mimo wszystko; coś takiego, jakbyś prowadził dziennik. No wiesz – dziennik, ale bez napinki – nie chcemy, nie wymagamy, abyś pisał c o d z i e n n i e, pisz bez dyscypliny – raczej taki jakby nieregularnik. Coś ci zaświta – to łap za klawiaturę swego macintosha i sruuu… A o czym? No, Bukooowski, nie leć z nami w kulki: pisz o sobie, o wyścigach też może być, o żonie, o innych babach, które rżnąłeś i których nie rżnąłeś, o piciu, paleniu, pisaniu, o ludziach, których znałeś, bo chciałeś – i o tych, których znałeś, chociaż nie chciałeś, o poezji, o starości. Nie martw się – ludzie to kupią. Tak jak kupują wszystko, co napiszesz. Są ciekawi, co myślisz. Podoba im się to. Więc się nie martw, tylko pisz – stary świntuchu…

No więc pisał. Wyszło jak zwykle. Czyli genialnie. Robione bez powodu i szczytnego celu zapiski Bukowskiego są nie tylko świadectwem, odmierzaniem mijającego czasu. Przede wszystkim są sui generis intelektualnym testamentem pisarza – mniej więcej świadomego, że okres jego ziemskiej osobistej przydatności zbliża się do finału. I pogodzonego z tym nieuniknionym faktem. Bukowski był osobnikiem racjonalnym, logicznym, bez żadnych transcendentalnych odchyłek i zdawał sobie doskonale sprawę z oczywistego iunctim między swym trybem życia, a tegoż życia przyspieszającym końcem. Absorbowane w nadmiarze (jak na amerykańskie standardy) piwo (lubił importowane z Europy), wino (kalifornijskie i owszem, ale uwielbiał niemieckie rieslingi…) i burbon (choć szkocka też, gdy już zaczęło mu się lepiej powodzić) formowały jego żywot dwufazowo: naprzemiennie intensywne erupcje alkoholowej euforii i przychodzące po nich bolesne, z roku na rok boleśniejsze glątwy, kace tak gigantyczne, że ukojenie przynosiły tylko długie, poranne sesje w gorącym jaccuzi – a do tego wielogodzinne seanse na zapyziałych torach końskich wyścigów w południowej Kalifornii… Swoją drogą – kiedy on znajdował czas na pisanie? To znaczy – sam zeznawał, że pisze tylko nocą, wypijając równocześnie swą dobową porcję trunków rozmaitych; ten reżim stosował aż do dni ostatnich…

I nie ma co się zastanawiać, co by było, gdyby Bukowski oddawał hołdy cnocie wstrzemięźliwości, bo nic by nie było. Może – niedobodźcowany – nie byłby pisarzem? Może stać byłoby go tylko na okazjonalne, pretensjonalne wierszoklectwo? A może w ogóle zostałby aż do federalnej emerytury przy zawodzie listonosza U.S. Postal Service? Ze szkodą dla literatury oczywistą… A tak w ogóle (i wcale nie na marginesie): związki (i roz-wiązki…) literatury z alkoholem wydają się naturalne i na dobitkę różnorakie, niejednoznaczne, korzystne i niekorzystne – zarazem i z osobna… To temat na inne opowiadanie.

Charles Bukowski – wtedy, gdy był pisarzem (czyli przez sporą część życia) – zawsze miał wiele do powiedzenia, ale nigdy nie marnował czasu na próżną gadaninę w barach, mediach czy w Hollywood, na przyjęciach i na uniwersytetach. Zamiast tego – pisał. Tym skwapliwiej, im bardziej dochodził do wniosku, że picie wódy zasadniczo nie wpływa na jakość, sens i formę tego, co chciał napisać. Był jednym z tych nielicznych fenomenalnych uczestników literatury, którym stan trzeźwości nie jest potrzebny, by się twórczo realizować. W jego tekstach nie da się odszukać ani odczytać śladów pozostawania (bądź niepozostawania) pod wpływem… W stanach dłużej trwającej trzeźwości przebywał rzadko, a jego proza i poezja – jeszcze rzadziej. Mimo to obie nie noszą żadnych śladów używania używek – chyba że sam o takowych w procesie twórczym napomykał. W okresie schyłkowym swej twórczości (w sensie następstwa czasów – ale bez jakiegokolwiek wpływu tychże czasów na jakość – co to, to nie!) oczywiście z pobudek osobistych, kierując się instynktem samozachowawczym, wskazaniami lekarzy (zdiagnozowano u niego białaczkę) i strachem przed żoną – trochę się ograniczał, ale jeśli sam o tym nie wspominał, innych śladów nie znajdziecie. Ujmując rzecz prosto: Bukowski niemal przez całe życie (wyjąwszy te ostatnie dwa lata) należał do wąskiej gromadki piszących, którym wóda nie szkodziła, a trzeźwość nie była potrzebna. Ale lepiej nie idźcie tą drogą – dalece nie każdy jest Bukowskim. I niech nikt nie próbuje… Zresztą kazał to wyryć na swoim nagrobku – Don’t try! – czyli nawet się nie waż spróbować być taki jak ja; mojej drogi nie próbuj powtórzyć…

(Oczywiście istnieje łagodniejsza interpretacja tego ostrzeżenia. Niby w sensie – nie próbuj niczego, tylko od razu to rób; nie trać czasu na przymierzanie się, dopasowywanie. Można i tak. Ale każdy, kto czuje Bukowskiego, wie, że nie o to chodzi. To rozkaz. Potencjalni naśladowcy – wara ode mnie! Byłem sam jeden, niepowtarzalny, bo tak chciałem. Robiłem, co robiłem. Więc weźcie się i dajcie spokój! Powtórka się nie uda…)

Bukowski nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał do swoich własnych celów osobliwego zamówienia swego wydawcy na dziennik. A cel pojawił mu się daleko idący – podjąć dialog ze Śmiercią. Nie po to, by prowadzić spór, grę o życie czy nieśmiertelność (jak bohater „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana, siadający do partii szachów ze Śmiercią). Raczej po to, by ją oswoić, pozbyć się strachu, „unaturalnić”, zapytać o to i owo. Innymi słowy: żyć po sąsiedzku, ale w poczuciu nieuchronności bliskiego kontaktu trzeciego stopnia w nieokreślonej, ale za to pewnej przyszłości. Bukowski, ponieważ fundamentalistycznym ateistą był, podjął wyzwanie bez grama metafizycznego strachu o zbawienie, czyli rzekomo należne (po spełnieniu dość wygórowanych w jego mniemaniu warunków) przedłużenie egzystencji duszy. Śmierć to śmierć – koniec to koniec; potem Nic. I nie ma się o co wadzić. Ten motyw odnajdziecie w dziennikowych tekstach dość często… Ale nie martwcie się – to normalne u staruszków…

O kondycji pisarza i pisarstwa jako sposobu na życie też często Bukowski w owym dzienniku rozważał. Począwszy od szczerego wyznania, dlaczego trzyma się z dala od poetów. Z dala, bo przecież wie, że z poezji nie da się utrzymać, a oni wszyscy jacyś tacy porządni, zadbani, dobrze odżywieni i dużo mają czasu, by włóczyć się po knajpach i imprezach, żłopać piwsko i oczekiwać uznania – a czasem nawet dobrego rżnięcia z jakąś bezpretensjonalną panienką… Bukowski odkrył, że w większości takich przypadków za każdym z takich poetów stoi niewzruszenie jego kochająca mamusia – stąd żarcie, czynsze, samochody i czas. To mu się wydało – poniekąd słusznie – wysoce niemoralne. A poza tym poeci tylko biadolą nad swym losem – jak jakieś eunuchy… Więc poeci skreśleni. Ale wobec pisarstwa samego w sobie (a osobliwie własnego) demonstrował Bukowski sui generis optymizm. „Nie ma siły, która powstrzymałaby kogoś przed pisaniem, o ile ten ktoś nie powstrzyma samego siebie.” Tak uważał. I był pewien, że należy się poddać magii Słowa.

To jest dobra wskazówka nie tylko dla piszących – dla czytających też. Z tym przesłaniem bierzcie się za lekturę Bukowskiego – nie tylko tego tomu zapisków intymnych. Za całego dostępnego Bukowskiego się bierzcie. Zyskacie przyjaciela – wymagającego, ale bezwarunkowo wiernego…

Tomasz Sas
(16 06 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *