Pielgrzym

5 października 2023

Terry Hayes 


Pielgrzym
Przełożył Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2023 (wyd. II)

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Manichejski pojedynek

Klasyka, porządna rzemieślnicza wytwórczość gatunkowa – bez pretensji, bez ambicji modernizacyjnych i modelujących, bez potrzeby przodownictwa i torowania ścieżek. Przeciwnie – autor pełnymi garściami czerpie z dorobku poprzedników. I się z tym nie kryje. Sens bowiem tego rzemiosła tkwi nie tylko w powtarzalności odtworzeniowej, tkwi w unikatowej umiejętności tworzenia klimatu, ornamentyki, w twórczym wykorzystaniu starych receptur, formatów i map… Zawsze bowiem ma sens nadawanie indywidualnego stylu i piętna uniwersalnym formułom kreatywnym. Terry Hayes jest mistrzem w swym rodzaju, ze wszech miar godnym szacunku, przynajmniej w gatunku thrillera sensacyjnego. No i wypracował sobie wzorce intrygi oraz szablony z dużym potencjałem fabularnym, nadające się do wielokrotnego wykorzystania.

„Pielgrzym” to właśnie taki produkt rękodzielniczy, niby stojący w szeregu wyrobów podobnych, ale (gdy mu się bliżej przyjrzeć) pełen zaskakujących odmienności, ozdób i literackich fioritur, ładniejszych niż typowe… Innymi słowy: ukręcony na kole garncarskim dzban – jakby spod sztancy, ale z osobnymi śladami linii papilarnych. Niepodobnymi do innych. No i te wklęsłości i wypukłości zewnętrznej skorupy wyraźnie inaczej są uformowane tymi paluszkami…

Co do zasady „Pielgrzym” jest wariantem starego schematu pojedynku sił Dobra z siłami Zła. Wedle tradycyjnego manichejskiego ujęcia. Ale w formule wyraźnie spersonalizowanej i zindywidualizowanej. Jest jeden człowiek integralnie Zły, a przeciw niemu jeden staje człowiek Dobry (aczkolwiek nieco wyszczerbiony i zmęczony). Reszta świata w zasadzie się przygląda, chociaż Dobry i Zły mają swoich pomocników tudzież kibiców. Wystarczy tylko takie rusztowanie ideowe obudować fabularną narracją – figurami protagonistów na kilku planach opowieści, dekoracjami, rekwizytami, imponderabiliami, wystarczy powtykać w narrację jakieś znaczniki, koordynaty, fakty… Innymi słowy wypchać szkielet wymyśloną materią tak, by nie różnił się od potencjalnie rzeczywistego toku wydarzeń. By wszystko wyglądało jak prawdziwe… No i to jest literatura, czyli praktyczne wykorzystanie talentu do kreowania za każdym razem takiego universum, które czytelnika nie znudzi i nie zniechęci fabularną głupotą tudzież oszukańczym nieprawdopodobieństwem.

Hayes obudował ten znany manichejski szkielet spoiwem, lepiszczem skądinąd konwencjonalnym, używanym w literaturze od dawna, ale za to jakże wykwintnie przyrządzonym! Wykreował zatem dwóch… Pielgrzym (to ten dobry) był agentem najtajniejszym z tajnych, w najtajniejszej z tajnych agencji rządowych – tak tajnej, że nikt nawet nie znał jej nazwy. Jego specjalizacją było usuwanie (to daleko idące niedomówienie…) wrogów Ameryki – na tyle zawziętych skurwysynów, że na uczciwy proces nie zasługiwali. Gdy się wycofał ze służby z powodu zawodowego wypalenia, zajął się doskonaleniem metod śledczych i doszedł do takiego mistrzostwa, że napisał książkę (ma się rozumieć, że anonimowo…) z pogranicza kryminologii i kryminalistyki o najbardziej wyrafinowanych technikach śledczych; w środowiskach agenturalno-policyjnych odniósł sukces… Ale nie dane mu było leczyć zranionej duszy i cieszyć się statusem emeryta. Nieoczekiwanie Pielgrzym wylądował… na naradzie w Gabinecie Owalnym, skąd wyszedł z taką misją i takimi plenipotencjami, że jego dotychczasowe osiągi wyglądać zaczęły jak porcja lodów malinowych przy czynnym wulkanie…

Ten zły – czyli Saracen – urodził się saudyjskiej Dżuddzie, ale nim dorósł do pełnoletniości, jego ojcu – na mocy wyroku królewskiego sądu – kat ściął głowę na centralnym placu miasta; za ni mniej, ni więcej, tylko „szerzenie zepsucia na ziemi”. Dotknięty do żywego młodzian przysiągł zemstę rodowi Saudów, i w celu wyszkolenia się do tej misji udał się do Afganistanu, gdzie jako waleczny mudża zyskał nieśmiertelną sławę, zestrzeliwując trzy sowieckie helikoptery Mi-24 z naramiennej wyrzutni brytyjskiej typu blowpipe… Blowpipe (dosłownie: tyle co dmuchawka, śmiercionośna broń Indian amazońskich, na strzałki z kurarą) to dla strzelca-operatora wymagająca konstrukcja; nie dało się jej odpalić i schować się za kamieniem, trzeba było zostać na miejscu i małym joystickiem naprowadzić pocisk do celu. Odwaga zgoła szaleńcza była do tego potrzebna… Ale po wojnie z ZSRR Saracen nie został w Hindukuszu, bo w tzw. międzyczasie celownik swej zemsty przesunął z królestwa Saudów na Amerykę. Odbył studia medyczne, podjął lekarską praktykę w szpitalu w Libanie, a nieco później zrobił wypad do Damaszku, gdzie zdobył szczep wirusa Variola vera – czyli ospy prawdziwej, choroby zakaźnej, którą świat uznał za już wyeliminowaną. Ale w tajnych laboratoriach syryjskiego reżimu Asada nie takie rzeczy gromadzono… I to miała być jego broń zagłady… Ostrożny, wyrafinowany i zdeterminowany Saracen podczas swych przygotowań zostawił jednak jakiś nieznaczny ślad, który przykuł uwagę analityków Echelonu – globalnego „ucha” – systemu elektronicznego śledzenia odbiegających od normy zachowań przestępczo-terrorystycznych. Właśnie dlatego Pielgrzym ruszył tropem Saracena…

Reszta intrygi, czyli właściwy przebieg pojedynku Dobrego ze Złym, niech pozostanie niekłamaną przyjemnością waszej samodzielnej lektury, drodzy czytelnicy. Żadnych innych szczegółów nie zdradzę. Poza jednym – struktura fabularna tej opowieści, rozległość wątków i masywność dygresji stwarza wiele możliwości narracyjnych – poza osią głównego konfliktu. Oczywiście pivotalny charakter możliwego ataku biologicznego (Variola vera to nie zabawa; sam mam w pamięci epidemię we Wrocławiu w roku 1963) przysłonił inne potencjały fabularne, odczytywane na stronach „Pielgrzyma”, ale już samo brnięcie przez ten „ogród możliwości” to prawdziwa przyjemność dla wytrwałego czytelnika – podobnie jak prowizoryczne choćby uruchomienie wyobraźni i wstępne zamarkowanie możliwych do poprowadzenia wątków naszego ulubionego ciągu dalszego tej opowieści. I to jest właśnie mistrzostwo rzemieślniczej roboty Hayesa: zostawić sobie i furtkę, i zapas historii do dalszej owocnej obróbki… Nikt przy zdrowych zmysłach nie porzuca intrygi, która „dobrze żre”.

I tak się pisze literaturę rozrywkową z wyższej półki… Kluczem do sukcesu komercyjnego jest daleko posunięta indywidualizacja klasycznych, często używanych schematów. Hayes chyba odkrył receptę – ile czego ma być. Proporcje są zatem właściwą miarą tego sukcesu. Jak to osiągnąć? Jedno z dwojga: trzeba mieć talent albo rozwinięte umiejętności naśladowcze. Hayes ma to pierwsze… I nie oszczędza. A czytelnicy są – jak mniemam – usatysfakcjonowani; drugie wydanie, dodruki – to nie są oznaki rynkowej klapy. Przynajmniej na naszym rynku. Jak on to robi? Proste – nie tylko przykłada się do szczegółu. Dbałość o drobiazgi wytrawni czytelnicy wprawdzie cenią sobie najbardziej, ale znakiem firmowym Hayesa jest nadto umiejętność kreślenia horyzontu zdarzeń o maksymalnym zasięgu, z realnymi odniesieniami do globalnej polityki. A to uruchamia wrażenie, że jego narracje dzieją się naprawdę. Dla literatury par excellence rozrywkowej to komplement. Zwłaszcza gdy idzie o ten thrillerowaty nastrój, czyli poczucie mrowienia na karku i gęsią skórkę. Czyli – gdy idzie o straszenie. Wiele zatem wskazuje na to, że Dobry bohater historii z „Pielgrzyma” jeszcze się pojawi, ku czytelniczej satysfakcji. A może to będzie jakieś inne tej figury wcielenie? Kto wie…

Tomasz Sas
(5 09 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *