Opowieści o pilocie Pirxie

7 czerwca 2021

Stanisław Lem


Opowieści o pilocie Pirxie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 4/5

Jak miał na imię ten cholerny Pirx?

Wydawnictwo Literackie po raz kolejny w swych dziejach podejmuje trud wydania kompletu dzieł Lema. Nic prostszego – jak się ma gotowe składy i arcypiękne okładki – wystarczy skalkulować nakłady, cenę (z uwzględnieniem inflacji), kupić papier (najlepiej Creamy „siedemdziesiątkę”) i zakontraktować drukarnię. A potem sprzedawać – luzem i w pakietach. Powód jest ważny: akurat w tym roku mamy stulecie urodzin Lema. A klienci? Dorasta kolejne pokolenie, które Lema zna słabo ze słyszenia, albo w ogóle nie zna. A to przecież nasz skarb narodowy. Jedyny polski pisarz, który NAPRAWDĘ wart był Nobla w epoce nam współczesnej… Co nie znaczy, iż mniemam, że Miłosz, Szymborska i Tokarczuk warci nie byli – przeciwnie. Wielce ta trójka zasłużona jest dla światowej literatury i wielka ich chwała razem i każdego z osobna, ale ich ewentualna nieobecność w gronie laureatów w istocie nie zmieniłaby wizerunku tego grona na gorszy. Nieobecność Lema (zgłaszanego do nagrody regularnie) jednak ten wizerunek zmieniła – na gorszy i niekompletny. To jedna z najpoważniejszych wpadek literackiego departamentu komitetu noblowskiego. Ale nie zaskakująca – w świetle ostatnio ujawnionych rewelacji o podskórnych, zakulisowych awanturkach ( w tym także obyczajowych i nawet erotycznych; ale bez przesady – afery w stylu Nobel za seks tam nie było) żrących nieskazitelny nimb komitetu nie dziwi nic. Ani doniesienia o praktykowaniu korupcji intelektualnej, ani o nepotyzmie, ani o osobliwych zasadach akademickiej poprawności politycznej, ani o swoistym symetryzmie procedur kwalifikacji noblowskich tudzież samozwańczych algorytmach wyrównawczych…

Więc Lema nie ma. Domyślam się – dlaczego. Zapewne przez funkcjonujący jeszcze do niedawna silny stygmat science fiction – literatury jakoby drugorzędnej, niepełnowartościowej, rozrywkowej w gruncie rzeczy. Członkowie akademickiego komitetu noblowskiego sami nie czytają nic – poza tekstami swych wykładów, mów na honorowych konwentyklach i listów pochwalnych. Ich reserczerzy, kwalifikanci i lektorzy też pewnie Lema znali słabo (autor fantastyki – też mi coś…), bo któżby im go wiarygodnie przetłumaczył na szwedzki? No i pewnie ze strony polskiej (urzędowej) lobbingu nie było – jak zwykle zresztą. Ale z drugiej strony – nie przypuszczam, aby na członków komitetu mogły mieć wpływ donosy amerykańskiego autora fantastyki, niejakiego Philipa K. Dicka – pisarza niewątpliwie zdolnego, ale przy tym narkomana i zdiagnozowanego paranoika. Dick pisał głównie do FBI, ale rozsyłał swe teksty po świecie, twierdząc, że Lem… nie istnieje. L.E.M. to akronim-pseudonim-kryptonim, pod którym działa specjalny komitet uczonych i pisarzy z krajów bloku sowieckiego, którego zadaniem jest skompromitowanie i deprecjacja literatury science fiction wolnego świata. Lem to komunistyczna mistyfikacja – bo nie może istnieć jeden człowiek, który pisałby tak dużo, tak szybko i tak świetnie… Istnienie Lema jest sprzeczne z prawami natury – ni mniej, ni więcej! Więc tak – brak Nobla dla Lema w swoim czasie podważa i obniża wiarygodność literackiego komitetu noblowskiego forever. I tego nie zrównoważą inne celne i zasłużone nominacje. Ale mniejsza z tym – to już od lat pretensja historyczna… Ważne, że mamy Lema i możemy cieszyć się z konsekwencji tego stanu posiadania.

Autor niniejszego tekstu poznał Lema jako autora fantastyki naukowej, czyli science fiction, bodajże w 1959 roku, a już na pewno na początku roku 1960. Dzieciakiem wtedy byłem z podstawówki, ale z zapałem oddawałem się lekturze miesięcznika „Młody Technik” – regularnie, co miesiąc (jak sama nazwa gatunkowa tego magazynu wskazywała…) asygnowałem ze skromnego budżetu – tzw. kieszonkowego (oficjalnie wydzielanego przez mamę plus nielegalne obrywy z reszt wydawanych podczas codziennych zakupów w piekarni Janowskiej i warzywniaku braci Wochów, gdzie prócz pyrów i kiszonych ogórków oferowano wiązki pachnącego, smolistego, żywicznego drewna na podpałkę – wszystko na ulicy Rzgowskiej w Łodzi) cztery złote i miałem czytania na parę dni. Pismo wówczas składało się z kilku wyraźnie oddzielonych segmentów strukturalnych. Pierwszy z nich, „flagowy” – zawierał kilka (ale pewnie nie więcej niż tuzin) tekstów o charakterze ogólnotechnicznym, popularno-naukowym lub poznawczym – czasem edukacyjnym. Rozmaicie: o lotach kosmicznych, astronomii, architekturze (te – autorstwa fenomenalnego Witolda Szolgini), inżynierii wodnej (skądbym dzisiaj wiedział, co to jest ścianka Larsena i jak pracują w gruncie pale Franki…), o ochronie środowiska (już wtedy!), o reaktorach atomowych, budowie okrętów, wypalaniu porcelany, produkcji papieru, fizyce samolotowych płatów nośnych, budowaniu fortepianów, rafinowaniu ropy naftowej i projektowaniu zapór wodnych… Drugi segment był zawsze praktyczny: od anatomii jakiegoś urządzenia czy maszyny, po warsztatowe porady, tajniki modelarstwa, ciekawostki z pracowni chemika, zagadki matematyczne. Ale ten segment traktowałem pobieżnie – jako posiadacz obustronnej leworęczności poprzestawałem na umiejętności wymiany żarówki, dylemat wbijania gwoździa czy wymiany uszczelki omijając szerokim łukiem.

Ale pomiędzy pierwszym a drugim segmentem był zawsze kawałek literatury – opowiadanko science fiction. Drukowano między innymi teksty braci Arkadija i Borysa Strugackich; gwiazdą pierwszej wielkości był cybernetyk i pisarz Konrad Fiałkowski. Lecz pierwszym między równymi był Stanisław Lem. To w „Młodym Techniku” po raz pierwszy przeczytałem wzruszającego „Terminusa”, „Test”, „Odruch warunkowy” i „Patrol”. Wtedy nie miałem pojęcia, że lektura zawartości „Młodego Technika” (wraz z Lemem naturalnie) wywrze decydujący wpływ na oblicze, gatunek i status intelektualny mego światopoglądu, że ukształtuje sposób postrzegania spraw, wpłynie formująco na mechanizm adaptacji, poziom ciekawości (wysoki, jak mniemam…) i gotowość ciągłego, systemowego wręcz zgłaszania wątpliwości. Innymi słowy: wpłynie zasadniczo na upierdliwość poznawczą. Nic na wiarę, o wszystko pytać, wszystko kwestionować – aż do uzyskania satysfakcjonującej odpowiedzi.

Świadomość tego, jak wiele zawdzięczam „Młodemu Technikowi”, a w nim Lemowi, zbudowała się, gdy niedawno ex abrupto i publicznie zadano mi pytanie, czy wierzę w Boga (a jeśli nie, to w co wierzę). Machinalnie, nieomal automatycznie odpowiedziałem, że w Boga w jakimkolwiek sensie i znaczeniu nie wierzę – rozwijając wszelako kwestię, bo niezbędne wydało mi się poczynienie zastrzeżenia, iż pojęcie wiary nie wydaje się tu stosowne. Nie tyle bowiem wierzę, ile raczej ufam Rozumowi i Nauce. W czym różnica? Ano, wiara jest bezstopniowa i bezdyskusyjna – tak lub nie, bez stanów pośrednich. Zaufanie natomiast jest stanem płynnym, stopniowalnym, podlegającym negocjacjom, dopuszczającym wątpliwości, pytania i wymagającym przeprowadzania dowodów, a przynajmniej dysputy, ograniczonej rygorami logiki… Tego się nauczyłem od Lema.

Opowiadania z cyklu o Pirxie (Jak on miał na imię? Ani razu to nie pada; zawsze jest kadet Pirx, nawigator Pirx, pilot Pirx, wreszcie komandor Pirx – ale bez imienia; i bez narodowości…) powstawały w końcu lat 50. i na początku 60. ubiegłego stulecia (wyjąwszy późniejsze – „Rozprawę” i „Ananke”). Oznacza to, że powstały w okresie w zasadzie najdonioślejszym dla twórczości Lema. Czyli w czasie równoległym do „Solaris” (1961) i „Cyberiady” (1965)… Ale początkującemu lemoszperaczowi żadną miarą nie zalecam rozpoczynania przygody z tym autorem od nurkowania z głową naprzód i zamkniętymi oczami w oceanie „Solaris” – ani do wspinaczki na wyrafinowane szczyty intelektu, zabawy konwencjami i wykwintnej formy „Cyberiady”. Nie dlatego, że to może okazać się za trudne i zniechęcające bądź nadmiarowo, nadwrażliwie udziwnione. Raczej dlatego, że opowiadania o Pirxie są stosunkowo najłagodniejszym wprowadzeniem w zasadzki, labirynty, grzęzawiska i młaki głównego dylematu Lema, czyli konfliktu między człowiekiem a naturą wszechrzeczy, konfliktu między cywilizacją a środowiskiem, w którym cywilizacja ta powstaje, sporu (nie tylko intelektualnego – także w sensie ściśle fizycznym, namacalnym) między umysłem człowieka a działaniami jego wytworów – czyli tym, co modernistyczni myśliciele i prorocy nazywali Buntem Maszyn, a co współcześnie jawi się jako dojrzewający konflikt między człowiekiem a tzw. sztuczną inteligencją (cokolwiek to znaczy).

Cykl z Pirxem i o Pirxie to w pewnym sensie boczna wstęga Lemowskiej kosmologii intelektualnej, możliwa do zdefiniowania w sposób następujący: optymistyczna i realistyczna (samo słowo „realistyczna” ma w literaturze science fiction partykularne i osobliwe znaczenie…) opowieść – może nawet saga kosmiczna – o zwyczajnym facecie, skupiającym w sobie wszystkie dobre, złe i takie sobie cechy osobowości całkiem normalnej, poza wszelkimi patologicznymi wynaturzeniami, obejmującymi zresztą nie tylko cechy złe, ale i te nadnaturalnie pozytywne, jak nadmiarowy heroizm, fizyczne piękno i siłę czy wysoką intelektualną sprawność. Przeciwnie – autor obdarzył go kartoflowatą powierzchownością, gamoniowatą poczciwością i pewną taką słowiańską rozlazłością intelektualną. On właściwie powinien nazywać się Pirxiński. Chociaż… Pewne zrazu występujące braki wiedzy teoretycznej i praktycznej (jak to po studiach…) nadrabiał nie tylko słowiańską intuicją i niefrasobliwym podejściem do instrukcji. To znaczy realizował je wtedy, gdy były zgodne z jego własną wiedzą i mniemaniem, a czasem intuicją czy wręcz irracjonalnym uprzedzeniem; jeżeli cokolwiek było sprzeczne z rudymentami integralnej osobowości Pirxa, ten porzucał regulaminy i prawa na rzecz swojego (podkreślmy tę swojość…) rozsądku (lub nawet nierozsądku), przeczucia, „zdawania się”. Pirx poza tym od czasu do czasu uprawiał praktycznie zdrową, kartezjańską logikę; a to przypadłość raczej niesłowiańska. Dzięki czemu w niegościnnym kosmosie żył długo i szczęśliwie.

Z mocy wyroku kreatora istotą bytowania Pirxa w Lemowskiej prozie (ergo: we Wszechświecie…) jest udział w wieloodsłonowym konflikcie między człowiekiem a techniką – notabene wymyśloną i wyprodukowaną przez tegoż człowieka (pomyślanego gatunkowo). Już od pierwszego tekstu – „Testu” – gdy Pirx wygrywa z początku nierówną (na korzyść strony przeciwnej) walkę z… muchą (a właściwie dwiema) demolującą delikatny i słabo zabezpieczony układ zasilania energetycznego w module sterowniczym pojazdu, którym odbywa swój pierwszy samodzielny lot do Księżyca i z powrotem – ten stały konflikt wypracowuje pewien schemat. Z początku Technika góruje nad Człowiekiem i wpędza go w kłopoty, ale w końcu człowiek (tym razem małą literą, bo chodzi o malutkiego Pirxa), jeśli tylko potrafi myśleć i działać niekonwencjonalnie, intuicyjnie, nawet z niedostateczną aproksymacją – wygrywa, stawia na swoim albo chociaż uchodzi z życiem. Lub przynajmniej zapobiega katastrofie… Jak to się dzieje w „Ananke” – dramatycznie najdojrzalszej (chociaż nie dlatego, że ostatniej w cyklu) opowieści o Pirxie. Nasz bohater jest mimowolnym świadkiem katastrofy lądującego na Marsie po dziewiczym rejsie prototypowego gigantycznego transportowca. Jako pilot-praktyk o poważnej międzyplanetarnej renomie zostaje włączony do komisji badającej przyczyny wypadku i odkrywa, że winny jest komputer, który w procesie automatycznego lądowania nieustannie żądał nowych danych, przeważnie całkowicie zbędnych. I sam się nimi zadusił… Ale dlaczego wyszedł poza program? Bo, jak się okazało, jego trenerem, czyli rewizorem reakcji na rozmaite symulowane zagrożenia, był emerytowany pilot, odsunięty od latania z powodu zdiagnozowanej… nerwicy natręctw. I to on „zaraził” swego ucznia chorobą nadobowiązkowości…

Tak, dobrze jest zacząć Lema od Pirxa – bocznej wstęgi, chociaż ważnej. Potem „Fiasko”, „Solaris”, „Dzienniki gwiazdowe”, „Bajki robotów” i „Cyberiada” – aż do „Kongresu futurologicznego” i „Summy technologiae”. Potem reszta… Choćby dla celów poznawczych; w parę miesięcy można się z całym Lemem uwinąć. Tylko po co? To proste – bo nie mieliśmy i zapewne mieć nie będziemy nic (i nikogo) lepszego…

Tomasz Sas
(7.06.2021)

2 komentarze

  • Sparks 21 kwietnia 2024jako0 h 44 min

    dziękuję, bardzo dobre, pozdrawiam

  • Tomasz Sas 21 kwietnia 2024jako1 h 43 min

    To ja dziękuję, drogi Sparksie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *