Fenua

23 czerwca 2023

Patrick Deville 


Fenua
Przełożył Jan Maria Kłoczowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Dużo wysp, czyli ćwiczenie z wyobraźni – jak księżyc nad Tahiti złotą lampą lśni…

Największy ocean Ziemi, dla zamaskowania jego rzeczywistego oblicza (w sensie hydro, meteo i w ogóle mocy fizycznego oddziaływania na resztę globu), z pobudek propagandowych i marketingowych nazwano Spokojnym. W istocie rzeczy Pacificus po łacinie znaczy nie tyle spokojny wedle usposobienia, co raczej pokojowy, pokojowo nastawiony, obiecujący pokój, sprawca pokoju, pokój niosący; a pokój to nie to samo co spokój – to, jak się wydaje, kwestia poza sporem – no ale tak to przetłumaczono niegdyś na polski, nie całkiem trafnie… Mylna tradycja to jednak też tradycja – więc utrwaliła się niechcący. Wszelako i tak to bez znaczenia, albowiem gigantyczny akwen ten ani pokojowy, ani spokojny nie jest.

Onże Pacyfik (jest w kalendarzu chrześcijańskim takie imię męskie, ale u nas jakoś niezalecane – wedle opinii komitetu językoznawców) to w istocie wielka dziura w Ziemi, głębokie (średnio ponad cztery kilometry) zapadlisko skorupy naszego globu między dwoma (albo trzema, jeśli doliczyć ląd antarktyczny) trzonami kontynentalnymi: amerykańskim i australo-azjatyckim – w poprzek ma to coś prawie dwadzieścia tysięcy kilometrów, czyli połowę obwodu globu, a południkowo więcej niż piętnaście tysięcy. W sumie ponad trzydzieści procent powierzchni całej planety. No i co z tego? Ano nic – poza tym, że wszędzie jest cholernie daleko i trudno (oraz niewygodnie) się gdziekolwiek dostać. Można latać, ale lotnisk mało; można pływać, ale to trwa…

Ale po co? No cóż – odwieczny ruch, który (wbrew ludzkiemu rozpowszechnionemu mniemaniu, że nic bardziej trwałego i statycznego jak skała…) jest istotą funkcjonowania naszej planety we wszystkich tego funkcjonowania aspektach, sprawił, że przez miliony lat w trybie procesów tektonicznych, sejsmicznych i wulkanicznych gładź powierzchni pacyficznego akwenu przebiły tu i ówdzie, w zasadzie stosunkowo niewielkie, ale liczne twory, które przybrały postać znanych w geografii tzw. wysp. Przy czym niektóre z nich pojawiły się bezobjawowo i cicho (ot, płyty tektoniczne, czy inne elementy skorupy pchały się na siebie, pchały – aż się wypchały; pardon: wypchnęły…) inne zrodziły się w ekstremalnych eksplozjach wulkanów (jedne majestatycznie zastygły, drugie pokasłują obficie i popluwają magmą do dziś…), a trzecim – które starały się przebić, ale utkwiły płytko pod wodą; paru metrów dosłownie zabrakło – musiały pomóc zwierzątka: parzydełkowce z gromady Anthozoa, czyli koralowce, odżywiające się planktonem i wytwarzające wapienne szkielety wewnętrzne. Nawarstwienie tych szkielecików zbudowało tzw. atole, które wyszły ponad powierzchnię wody. Ich przeważnie kołowe ślady wskazują, że skolonizowały one zręby wulkanicznych kalder i kraterów, którym nie było dane samodzielnie przebić się na powietrze.

Jak było, tak było – w każdym razie siły Matki Natury doprowadziły do wyłonienia się z morskich wód paru tysięcy wysp i wysepek różnego pokroju i rozmiaru. A zdecydowana większość z nich ulokowała się w strefie między zwrotnikami Raka i Koziorożca, więc w klimacie stosunkowo przyjaznym i ciepłym, wręcz wymarzonym dla egzystencji wielu gatunków biologicznych, w tym naturalnie i Homo… Ale ewolucja naszego gatunku przebiegła na opak: z Afryki do Azji i Europy, z Azji do Australii i obu Ameryk przez cieśninę Beringa (wtedy akurat suchą) i na samym końcu wędrówek – z Azji na wyspy pacyficzne. Atrakcyjną hipotezę norweskiego podróżnika Thora Heyerdahla, że wspomniane wyspy zasiedlili rdzenni Amerykanie z kontynentu południowego (konkretnie chyba pra-Inkowie z peruwiańskich wyżyn, posługujący się językami grupy keczua), budujący tratwy z ultralekkiej balsy albo zgoła pirogi plecione z sitowia totora, żeglujący z dogodnymi prądami i korzystnymi wiatrami – sfalsyfikowano. Oceaniczne wyspy skolonizowały raczej plemiona cierpliwych żeglarzy z południowej Azji, wędrujące i nawigujące wieloma szlakami pod wiatr i pod prąd, co zajęło im trochę czasu (łodzie mieli niewielkie…) i nie przebiegało bezkonfliktowo, ale na to przynajmniej są dowody…

Był już XVI wiek, gdy do wysp owych dopływali pierwsi Europejczycy, ale w XVII i XVIII stuleciu ta zrazu nieśmiała penetracja przybrała rozmiary najazdu. Do tego stopnia, że flotylle wielkich okrętów pod różnymi banderami zaczęły „zajmować, anektować, podbijać i kolonizować” dostępne wysepki na oceanie. Anglicy i Francuzi byli w awangardzie, później dołączyli Północni Amerykanie i (ciekawostka!) Niemcy pod flagami Cesarstwa. Zbiorczo owe Wyspy Mórz Południowych zaczęto nazywać Polinezją, co w naszej indoeuropejskiej formacji intelektualnej i językowej oznacza po prostu „dużo wysp, bardzo wiele wysp”.

Co takiego pierwsi „odkrywcy” zastali na tych wyspach? No cóż – miejscowi żeglarze, rybacy, wojownicy i zbieracze okazali znaczne zainteresowanie wszechstronnymi produktami postępu technicznego oraz wyspecjalizowanymi wyrobami chemii spożywczej, głównie atrakcyjnymi destylatami. Natomiast ich życiowe partnerki – nie używające przesadnie szczelnego przyodziewku (prawdę mówiąc – nie używające takowego wcale…) urodziwe vahiny – dość swobodnie gospodarowały swymi walorami cielesnymi, intensywnie przy tym uczestnicząc w procesach wymiany handlowej. Poza tym słodkiej wody na lądzie było mnóstwo, w lagunach nieprzebrane ławice smacznych ryb, w krzakach wyrafinowane owoce. A w ogóle ciepło, zielono, puste plaże. Gdyby istniał raj, wyglądałby właśnie tak. Bogactw naturalnych w ilościach mogących skłonić do ubiegania się o takowe – nie stwierdzono. Znaczenie gospodarcze, aczkolwiek w sumie niewielkie, ma tylko kopra, czyli suszone jądra orzechów kokosowych, z których tłoczy się olej…

Nie ulega zatem wątpliwości, że relacje odkrywców-zdobywców oraz idące w ślad za nimi próby fabularnego opisania fenomenu wysp południowych (ze szczególnym uwzględnieniem potencjału romansowego) szybko ukształtowały w chłodnej poniekąd Europie mit gorących wysp szczęśliwych, krainy łagodnych dzikusów (chociaż kapitana Jamesa Cooka na Hawajach tubylcy zabili i być może zjedli), krainy spragnionych seksualnej aktywności kobiet, krainy taniego życia, krainy nieskrępowanego lenistwa i przygody (jeśli ktoś chciał przygody mieć…). Siła tego mitu jeszcze nie całkiem dziś przeminęła, choć o zdobyciu kobiety za garść gwoździ raczej teraz mowy być nie może…

Siłą nieprzemijającą tego mitu wysp południowych jest utrwalony rezultat swego rodzaju zbiorowej halucynacji: różowy madreporowy piasek na plaży, błękitna laguna, palmy i kokosy, gotowe na wszystko półnagie vahiny tańczące hula, kolorowe, tęczowe drinki z parasoleczką, na zapleczu plażowych legowisk skwierczący na wolnym ogniu prosiak lu’au… Z tymi mirażami pod powiekami, emitowanymi przez zafascynowany mózg, kolejne pokolenia zdobywców szturmują linię przyboju na archipelagu Tuamotu, Kiribati, Markizach czy lotnisko na Bora Bora, by uczestniczyć w czymś, co wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest triumfalnym finałem rytuałów uprawianego przed laty i od lat na wyspach kultu cargo. Nie wiecie, co to cargo? Gdy po wojnie z Japończykami na Pacyfiku Amerykanie porzucili na wyspach i atolach dziesiątki prowizorycznych lotnisk polowych, tubylcy… zbudowali makiety instalacji naziemnych i modele samolotów, zapalali ogniska i rozsiadali się wokół, oczekując na dostawy „z nieba” (pamiętacie film „Mondo cane”?).

No więc teraz kult cargo dobrnął do finału – znów lądują dziesiątki samolotów – od małych gulfstreamów i learów po jumbo-jety i airbusy. Z luków bagażowych wysypują się zgrzewki wody pitnej, australijskie konserwy z wołowiny i baraniny, papierosy, puszki z piwem (a w zasadzie płynem piwopodobnym – mieszaniną wody, spirytusu, dwutlenku węgla, chińskiego eliksiru o smaku, zapachu i kolorze niemal identycznym jak prawdziwy chmielowo-słodowy ekstrakt). Z pokładów zbiega podekscytowany, zahipnotyzowany kwietnymi wieńcami i girlandami, spocony tłum rasy białej płci obojga i przedziera się przez zwały śmieci, pozostawionych przez spełnionych, szczęśliwych wyznawców kultu cargo. Gdy zawieje bryza znad oceanu, atmosferę przepełnia wszechobecna woń gówna… Czemu? Jak myślicie, gdzie defekują osobniki tubylczej populacji? Wprost do laguny. Na wyspach szczęśliwych nikt nie buduje kanalizacji!

Ale zanim nastała epoka MERDE, mit wysp południowych miał fazę bohaterską i fazę romantyczną. Patrick Deville tropi (jak zwykł to robić z powodzeniem w innych częściach świata) tamte klimaty, tamtych ludzi, tamte artefakty, tamte słowa i wspomnienia. Ze zrozumiałych względów koncentruje się na terytorium Polinezji francuskiej, wykorzystując koncept zrodzony w epoce romantycznego podboju. Rozciągnięty na wiele tysięcy kilometrów we wszystkich kierunkach geograficznych obszar przekraczał możliwości ludzkiej wyobraźni. Ale gdy wszystkie wyspy pomierzono i zsumowano, okazało się, że to łącznie jakieś osiem tysięcy kilometrów kwadratowych. I całość odpowiada mniej więcej obszarowi Korsyki. To już jakoś łatwiej oswoić, przynajmniej Francuzowi… Rząd wielkości mu się sprecyzuje. Nazwali to terytorium pięknym słowem Fenua. W wielu językach i dialektach pacyficznej Oceanii fenua znaczy po prostu wyspa, ląd, terytorium, miejsce, gdzie się urodziliśmy, skąd pochodzimy, gdzie mieszkamy… Powiedzmy zbiorczo, że chodzi o proste określenie ojczyzny. Fenua to więc twór imaginacji – przecież każda z tysięcy wysp, wysepek, każdy z atoli ma swoją nazwę własną – a Fenua to tylko wyobrażony stwór, imaginacyjna sklejka wszystkiego, by łatwiej było pojąć, z czym mamy do czynienia.

A w pojęciu Patricka Deville’a jest jeszcze inaczej: Fenua to nie twór geograficzny, lecz ludzie. Z jednej strony dawni przybysze, wiosłujący na stabilnych pirogach z bocznymi pływakami – od strony Filipin, Moluków i w ogóle Azji (a może nawet Australii). Z drugiej europejscy żeglarze dalekodystansowi i żądni chwały (czytaj: złota, korzeni i kobiet), ale gorzej poinformowani zdobywcy tudzież ideologowie podbojów i dominacji (ale też wyznawcy antykolonializmu) – zapamiętajcie takie nazwiska jak Balboa, Magellan, Tasman, La Perouse, Cook, Bougainville, Roggeveen, Darwin, Mahan, Melville, Heyerdahl, Stevenson, Gerbault… I do tego tacy awanturnicy jak Fletcher Christian – podporucznik Royal Navy, buntownik z HMS „Bounty”, który ukrył się i osiedlił (na zawsze) na wysepce Pitcairn.

Deville oczywiście tropi ślady Francuzów – a zostawili oni w Fenui (i nie tylko tam) wiele śladów, do dziś imponujących nie tylko rozmiarami, ale przenikliwością, dalekowzrocznym optymizmem i w ogóle artystycznym geniuszem. Magii wysp południowych ulegali ludzie rozmaici – ale Deville w sposób oczywisty oddaje chwałę najlepszym. Głównie tym, co sami wprawdzie tej magii ulegli, ale w odpłacie jej zasoby znacznie powiększyli – jak marynarz i pisarz Pierre Loti, jak lekarz i pisarz Victor Segalen, jak tenisista, żeglarz i pisarz Alain Gerbault, jak genialny autor kryminałów Georges Simenon, jak pieśniarz i poeta Jacques Brel… Wszyscy ulegli mirażom Fenui, wszyscy przyczynili się do ich podwojenia co najmniej.

Ale jeden europejski (czyli w naszym przypadku – francuski) przybysz z tym mitem wysp południowych zrósł się bardziej niż nierozerwalnie i do dziś (zapewne też na zawsze) jest jego rdzeniem. Wystarczy rzucić jego nazwisko, by wywołać w wyobraźni całe polinezyjskie imaginarium symboli. Wystarczy spojrzeć na olśniewający obraz „Manao tupapau” (Duchy zmarłych nas pilnują… – dziś w muzeum Albrighta Knoxa w Buffalo) lub na przesławne dzieło „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?” (muzeum w Bostonie), by zorientować się, o co chodzi z tą Polinezją w sztuce. I w ogóle w naszej wyobraźni… Ten artysta to Paul Gauguin – malarz francuski – z początku impresjonista młodszego (więc już nie tego heroicznego) pokolenia, który dzięki swej decyzji poszukania inspiracji (i koloru!) w tropikach, stał się Wielkim Prekursorem Malarstwa Współczesnego – równym swym imiennikom: Cezanne’owi i Picasso oraz swemu przyjacielowi i konkurentowi zarazem – Vincentowi van Goghowi… Deville bardzo sumiennie odkrywa ślady malarza na Tahiti i Hiva Oa w archipelagu Markizów – mieszka w tych samych wyspiarskich wioskach, przesiaduje na tych samych plażach i w cienistych dolinach, czyta książki ze swej fenuańskiej biblioteczki, studiuje korespondencję malarza – aczkolwiek zapewne nie uprawia tak liberalnego, a może nawet rozwiązłego wedle ówczesnych i wracających dziś nie wiedzieć czemu do obiegu kryteriów purytańskiego etosu – trybu życia.

Szukanie śladów zaprzeszłej wielkości Francji tu i ówdzie dobrze robi Francuzom na móżdżek, serduszko i w ogóle duszyczkę (czyli esprit…), ale gorzej na brzuszek. Tacy już są – głodni imperialnej sławy, ale teraz chyba nieskorzy do jej powtarzania. Lecz Deville i jego narastające z roku na rok opus magnum to coś osobnego; warto się oddać tej lekturze…

Tomasz Sas
(23 06 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *