Poetka i książę

12 listopada 2018

Manuela Gretkowska

Poetka i książę
Wydawnictwo Znak, Kraków 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

To była miłość nieduża?

Na Manueli Gretkowskiej można polegać. Od czasu do czasu. Oczywiście w sensie ścisłym: dosłownie i dokładnie literackim. Bywa, że po lekturze nie zostaje nic krom jęku zawodu; nic do powiedzenia… Ale na szczęście rzadko. A w przypadku „Poetki i księcia” to zgoła niemożliwe – choć wedle klasyfikacji francuskiej to zaledwie bagatelle, czytaj: przyczynkarska błahostka (ale trzysta stron do dźwigania jest…) bez intelektualnego znaczenia i ciężaru gatunkowego. Ale ponieważ ta romansowa historyjka wpisuje się w całości w SPRAWĘ POLSKĄ (z dużych liter…) wypada poświęcić jej uwagę. Bo choć w kategoriach obiektywnych to plotka, ale jej znaczenie wykracza poza sferę prywatną. Chociaż nie wiadomo na pewno, czy w ogóle cokolwiek się tam wydarzyło. Przyznacie jednak, że wymóg elementarnej zgodności z faktami to dla plotki żadna przeszkoda, żadne utrudnienie. Ba, taki wymóg to element innego porządku intelektualnego. Dla plotki ważna jest uroda intrygi, didaskalia romantyczne i element zaskoczenia. A zgodność z faktami? Fe, cóż za ordynarny wymysł! Logika i prawda są zbędne…
Intryga „Poetki i księcia” zasadza się na supozycji, graniczącej z pewnością (autor fabularny ma do niej prawo…), że jesienią 1957 roku, jakoś tak w porze vendange, wraz z brygadą ochotników z STS-u (klasowa pomoc dla towarzyszy rolników francuskich…) przybyła do Francji z misją kuriersko-literacką (przemycić rękopis opowiadania Hłaski „Cmentarze”) 21-letnia Agnieszka Osiecka. Absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, studentka reżyserii łódzkiej szkoły filmowej, jeden z filarów (autorka tekstów; choć wtedy, w 1957 roku jeszcze długo przed szczytem kariery…) warszawskiego Studenckiego Teatru Satyryków. W Warszawie już była osobą znaną, odnoszącą towarzyskie sukcesy, niestroniącą od dobrej zabawy, aktywną i poniekąd popularną. Funkcjonowała jako „narzeczona Marka Hłaski”, choć – jak się wydaje – więcej ona o tym wiedziała niż on (poruszający się zresztą po mieście na ogół w stanie zakłóconej świadomości). Poza tym tkwiła w dość luźnych związkach z mężczyznami STS-u, osobliwie z Andrzejem Jareckim – poetą, jednym z założycieli teatrzyku – tudzież z Witoldem Dąbrowskim – poetą, tłumaczem, oczywiście także założycielem STS. Taka to była kurierka – wciąż jeszcze bardziej dziecko niż świadoma swej mocy kobieta, poetka, kochanka…
Odbiorcą przesyłki miała być redakcja paryskiej „Kultury”. A ściślej: Redaktor – jednoosobowa instytucja edytorsko-polityczna, filar intelektualny i moralny emigracji polskiej (a w zasadzie tylko jej myślącej części…) – Jerzy Giedroyć, używający na emigracji wersji nazwiska w brzmieniu Giedroyc, bez polskiego znaku diakrytycznego nad ć, by nie utrudniać dodatkowo własnej identyfikacji poprzez niemożliwe do wypowiedzenia, zapamiętania i zapisania nazwisko; a tak to mówili Dżidrojs i już… powszechnie używano wobec niego tytułu Książę – co jest dość osobliwym nadużyciem, wynikającym ze specyfiki systemu prawnego I Rzeczypospolitej… Otóż Pierwsza (a w jej ślady poszła też Druga – wszelkie arystokratyczne tytuły likwidował jeden z wczesnych dekretów Naczelnika Państwa) Rzeczpospolita w ogóle nie uznawała żadnych tytułów arystokratycznych, typowych dla społecznej struktury feudalnej pozostałej Europy – ani ich nie nadawano, ani nie dozwalano przyjmować od obcych i się nimi posługiwać; szlachta była formalnie równa, a jedynym wyróżnikiem był herb rycerski, zapisany w księgach. Oczywiście gdy nadeszło postmodernistyczne (powiedzmy – pod koniec XVI wieku…) rozluźnienie obyczajów, obce potencje, zwłaszcza Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego oraz monarchia Habsburgów z nadawania (a jeszcze chętniej – ze sprzedawania…) tytułów uczyniły poręczne narzędzie wpływania na bieg polskich spraw. Oczywiście tytuły książęce pojawiały się na tym rynku niezmiernie rzadko, w zasadzie wcale. Więc skąd książę Giedroyć? No cóż – to z kolei dziedzictwo Unii Lubelskiej… Jednym z jej postanowień była unifikacja praw stanu szlacheckiego Wielkiego Księstwa Litewskiego (więc nie tylko ziem rdzennie litewskich, ale ogromnych połaci Rusi) z prawami szlachty koronnej – w tym przypuszczenie do herbów, wszelako z zachowaniem niektórych odrębności nomenklaturowych. A te odrębności polegały głównie na tym, że wśród szlachty tamtejszej funkcjonowała pokaźna nadreprezentacja nosicieli tytułu kniazia; każdy wójt wioski jakichś Dregowiczów, Drewlan czy Krywiczów to kniaź był pełną gębą. A kniaź to po polsku książę. Przeto przez wieki populacja książęca na Rusi rozrosła się. Tyle że księstwo (z nielicznymi wyjątkami) to było raczej chodaczkowe. Główne trakty białoruskie całe obsadzone były przez „okolice” dumnych biedaków z książęcymi papierami. Powoli deklasujące się – z powodów ekonomicznych na ogół. Giedroyciowe „księstwo” tegoż było gatunku; ojciec Redaktora był aptekarzem w Mińsku… Toteż darujmy sobie tę nomenklaturę – zwłaszcza że i sam Redaktor nie przywiązywał, jak się wydaje, większej wagi do całej tej kwestii…
A więc blond dziewczę o słowiańskiej urodzie (ciekawe po kim, skoro matka była z pochodzenia Wołoszką, a ojciec – typowym austro-węgierskim mieszańcem…) prosto z Polski i starszy o trzydzieści lat przedwojenny konserwatysta – państwowiec o nienagannej edukacji, erudycji i chwalebnym życiorysie tudzież gigantycznym kapitale intelektualnym, na pożytek Polski obróconym. Obopólna fascynacja nie wydaje się niemożliwa; podobno istnieją nawet śladowe sygnały, że coś zaiskrzyło – aluzje, napomknienia w korespondencji, rozmaitych ineditach i archiwalnych prohibitach. Manuela Gretkowska z tych słabo widocznych, zapomnianych tropów brawurowo skleiła historyjkę nie tyleż romansową, co w głównej mierze obyczajową, a miejscami nawet polityczną (takie to były czasy, ta połówka lat pięćdziesiątych…).
No i dobrze. Rodzi się tylko pytanie, czy taki zabieg literacki jest dozwolony – pełnokrwisty (no, prawie…) romans ukręcić z niczego, z podejrzeń zupełnie nie graniczących z pewnością, z aluzji i domysłów. Moim zdaniem można – to tylko kwestia jakości samej roboty i jakości użytych ingrediencji. A jedno i drugie u Gretkowskiej najwyższej jest próby, więc obaw nie ma. Pozostaje zatem do oceny tylko kwestia tzw. wartości dodanej, czyli mówiąc nieoględnie a wprost – talentu autorki. No cóż – wielce powściągliwe i klasycznie dyskretne jest to narzędzie, więc i rezultat skromny. Nie, żeby nieznaczny, ale po prostu delikatny. Żadnych gwałtownych uniesień, żadnych ekscesów – poza bukiecikiem fiołków i szalonym wypadem do Londynu (Agnieszka Osiecka część swego wyjazdu na Zachód – niespecjalnie zresztą udaną – spędziła w Anglii u rodziny…). Żadnego – ma się rozumieć – seksu, żadnych śmiałych scen (poza jednym niewinnym w istocie przypadkiem…). Romans ograniczający się do rozmów przy stole i podczas wyprowadzania psa na spacer? Tak…
Giedroyć nie jest w tej konfiguracji poranionym w erotycznych i miłosnych bojach starszym panem, rzucającym się z głową naprzód w kolejną obiecującą przygodę, choć świadomym bólu i komplikacji. Jest ostrożnym, długo (za długo!) badającym grunt pływakiem przybrzeżnym. Osiecka z kolei po prostu jeszcze nie ma niezbędnego doświadczenia (jak sporo lat później z innym starszym panem – Jeremim Przyborą…). Jeszcze nie wie, że jabłonie kwitną co roku – tyle że raz obficie, raz skąpo. Wie tylko (czyżby instynktownie?), że mężczyznom nie okazuje się lekceważenia, że warto wysłuchać, porozmawiać, udzielić pocieszenia…
Osiecka i jej mężczyźni to zaiste temat epicki zgoła. Gdyby udało się przezwyciężyć słuszne obiekcje i zastrzeżenia strażników-spadkobierców, mogłaby z tego być literatura najwyższej próby. A wtedy Manuela Gretkowska – ze swą czułą, inteligentną ciekawością byłaby na czele krótkiej listy powołanych. Niech zatem czeka i nadziei nie traci…
Tomasz Sas
(12 11 2018)

PS. Drobna uwaga, skierowana do grona redaktorów i korektorów Znaku… Zbigniew Cybulski, ten ze strony 148, nie mówił do ludzi „stareńka” ani „stareńki”, prowizorycznie różnicując płciowo swych rozmówców. Używał urodziwego skądinąd słówka – zdrobnienia (może własnego pomysłu?): „starenia” (stosując je niezależnie od płci interlokutora). Autorka mogła o tym nie wiedzieć, bo młodą i płochą kobietą jest; mogła też nie uznać za stosowne (czytaj: uznać za zbyt nudne i upierdliwe), by sprawdzić… Ale liczni redaktorzy Znaku? Krakauerska wsobność tej niechlujnej niedoróbki nie tłumaczy. Takie rzeczy trzeba wiedzieć, a jak się nie wie – to pytać i sprawdzać. Pozdrawiam. TS.


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *