Jacek

19 listopada 2018

Anna Bikont, Helena Łuczywo

Jacek
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Ostatni taki prawdziwy socjalista, lewicowy romantyk,
nieposkromiony marzyciel, spolegliwy opiekun…

Był początek roku 1964 (jeśli pamięć mnie nie zawodzi…); zima nie dawała się we znaki (nie to, co poprzednia…). Miałem niespełna szesnaście lat, byłem uczniem łódzkiego ogólniaka (numer dziewięć…) tudzież harcerzem – drużynowym jednej z drużyn zuchowych w lokalnym szczepie „Jordaniaków” (imienia Henryka Jordana, tego pioniera ogródków dla dzieci; numer szczepu bodajże 14, chusty pomarańczowe). W domu miałem telefon, więc byłem ważnym ogniwem szczepowego łańcucha dowodzenia alarmowego. Ale gdy pewnego wieczora zadzwonił sam komendant, druh Czesiek Okrój, z poleceniem – leć po Zygmunta i Sławka (moi stali „alarmowi” partnerzy), razem meldujcie się w harcówce – przeczuwałem, że kroi się coś nietypowego. I fakt – słabo oświetloną (jedna setka pod blaszanym abażurem i na podłodze pomalowana na czerwono żaróweczka w imitacji ogniska) izbę wypełniały kłęby papierosowego dymu (w harcerstwie? na alarmowej zbiórce?), a w kącie siedział szczepowy z facecikiem w czarnym swetrze, niespecjalnie okazałym, za to z wydatną łysiną. To on tak kopcił… Gdy się kadra instruktorska „Jordaniaków” w końcu zlazła, w jakieś pół godzinki, szczepowy zdecydował się przedstawić gościa. – To druh Jacek Kuroń z Głównej Kwatery.
Dalej prezentacji nie było, bo gość wpadł mu w słowo i ciepłym barytonem, utwardzonym charakterystyczną chrypką palacza zakomunikował, że zajrzał do nas po pomysły, recepty wychowawcze… Akurat do nas? Mimo niskiej średniej wieku byliśmy niezłymi instruktorami, prowadzącymi swe drużyny nie bez sukcesów, chociaż nie zawsze „by the book”. Ale mówić o tym bez przygotowania, ad hoc, w sposób syntetyczny i sensowny? Zaprezentowaliśmy gościowi festiwal dukania, frazesów i niezbornych komunałów; jedynie elokwentny Sławek twórczo wykorzystał spotkanie, jakie zorganizował niedawno w swej drużynie z jakimś pułkownikiem, weteranem frontowym. I teraz pedagogicznymi walorami tego spotkania inkrustował co rusz rozmowę z druhem Jackiem. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, a rozmowa błyskawicznie zeszła z regulaminowych koturnów i stała się dużo mniej formalna, nie tracąc merytorycznego sensu, o co dbał nasz interlokutor…
Kilka miesięcy później z hufca przeniknął kategoryczny komunikat, by o spotkaniu z Kuroniem (bez słowa druh…) raczej zapomnieć i nie powoływać się. Innymi słowy: wszystko po staremu, a żadnego Kuronia u nas nigdy nie było. I w ogóle kto to jest? Dobre pytanie… Zasromani druhowie z wyższych szczebli dowodzenia zrazu ostrożnie przebąkiwali, że podejrzany osobnik ów zamierzał zniszczyć tradycyjne wartości harcerstwa, zastępując je komsomolskim, lewackim sznytem. Potem okazało się, że to antysocjalistyczny kryminalista, który siłą zamierzał obalić ustrój. Potem zapadła cisza… Kuroń w zasadzie zniknął z przestrzeni publicznej (nie tylko dlatego, że poszedł siedzieć) – od czasu do czasu pojawiał się jako symboliczny demon antyustrojowy, straszak, nasłany przez wiadome wraże ośrodki: najpierw w parze z Modzelewskim, potem z Michnikiem. Tzw. aparat bał się go jak diabeł święconej wody, choć już wtedy wiele wskazywało na to, że właściwie sam go sobie jako groźnego, demonicznego wroga wykreował…
Po Okrągłym Stole i czerwcowych wyborach rozmawiałem z nim tylko raz – latem 1989 roku w Sejmie na Wiejskiej – w półokrągłym kuluarowym korytarzu okalającym salę posiedzeń, zanim jeszcze doszło do puczu Malinowskiego-Jóźwiaka, zanim Michnik zaordynował waszego prezydenta-naszego premiera, zanim powstał rząd Mazowieckiego (z przemyślnie wykoncypowaną teką ministra pracy dla Kuronia). Oczywiście nie pamiętał spotkania w Łodzi; w ogóle wydało mi się, że na harcerskich sentymentach nie da się oprzeć nawet początku rozmowy – tak jakby tamten świat był daleko poza nim i nie miał żadnego znaczenia. Zresztą wiedział, że jestem sprawozdawcą parlamentarnym, a do tego prowincjonalnym, ale reżimowym dziennikarzem, więc był powściągliwy (tyle że nie kazał mi spierdalać…). Przeto chwilę pogadaliśmy o arytmetyce (wtedy wszyscy liczyli różne konfiguracje układów sejmu kontraktowego, wolnego senatu i obu razem…) oraz o mglistych perspektywach reformowania państwa, ale bezceremonialnie zaanektowała Kuronia Ewa Milewicz (nie mam cienia pretensji, żeby nie było…) i tyle wyszło z „przełomowego” wywiadu… Nie spotkaliśmy się już bezpośrednio – co najwyżej „przebywaliśmy” jednocześnie w tych samych miejscach. Ale śledzenie jego aktywności, identyfikacja poglądów i definiowanie doświadczeń było łatwiejsze o tyle, że stał się postacią publiczną, politykiem z pierwszych stron gazet, bywalcem telewizji; sam napisał książki o sobie: „Wiara i wina” oraz „Gwiezdny czas”… A w końcu kandydował na prezydenta. Słowem: pełno go było w całej dookolnej naturze.
Zmarł w 2004 roku. Ale kompetentna, obszerna i szczera jego biografia ukazuje się dopiero teraz, po czternastu latach – w niedobrym dla biografii postaci jego kalibru czasie, czasie małych ludzików, nadmuchiwanych do granic śmieszności, zgoła błazenady… Na szczęście autorki (wespół z wydawcami) zdają się być uodpornione na niepogodę. Anna Bikont i Helena Łuczywo – dziennikarki związane z prasą opozycyjną od dawna, od czasów, kiedy nie był to wybór oczywisty, łatwy i przyjemny, przeciwnie: ryzykowny i niepewny – należą do „gwardyjskiego” komanda znawczyń życia i dorobku Jacka. Nie tylko dlatego, że mu lata całe towarzyszyły, współkonspirując. Także dlatego, że przez te lata dorobiły się sui generis refleksji teoretycznej, zgoła naukowej, na tle biografii i dzieła Kuronia. Może nie jest to wiedza porównywalna z tym, czym dysponuje trzecia znawczyni kuroniologii Joanna Szczęsna, ale Bikont i Łuczywo we dwójkę dały radę… A Szczęsna została obficie odymiona hołdowniczymi kadzidełkami przez Bikont… Za nic w świecie nie chciałbym dociekać, co sprawiło, że nie napisały (i nie podpisały) tej biografii samotrzeć… Na marginesie: myślę, że Joanna Szczęsna to coś najlepszego, co trafiło się Warszawie z puli eksportowej łódzkiego środowiska opozycyjnego…
Autorki biografii Kuronia nader brawurowo obeszły się z materią swej pracy – czyli głównie życiorysem Kuronia. Skąd się taki wziął i co go tak trzymało w ideowych karbach? Bikont i Łuczywo poddały gruntowej lustracji komunistyczną podbudowę Kuronia, jakby nie bacząc na to, co sam o tym napisał. Wyszło im, że to socjalistyczna tradycja domowa (z Zagłębia oraz tamtejszych robotniczych buntów i ruchawek), domowy proces wychowawczy, który wpoił prostolinijną uczciwość, lojalność i prawdomówność, poczucie absolutnej równości wszystkich ludzi i ortodoksyjną wierność raz wypracowanym poglądom. Połączenie tych cech z komunistyczną edukacją społeczną, indoktrynacją stalinowską, pedagogiką według Makarenki oraz wyobraźnią zdominowaną przez polityczną propagandę uczyniło z Kuronia potwora – typowego dla owych czasów młodzieńca, opanowanego przez jedną wykoślawioną ideologię: totalnie i dwadzieścia cztery godziny na dobę, „ukąszonego”, bezrefleksyjnego, bezkompromisowego i często nawet nieświadomego tego, jak groźny mógł być dla otoczenia. Bikont i Łuczywo mocno narysowały tamtego demona – ZMP-owskiego aparatczyka, „zawodowego rewolucjonistę”, który komunistycznym „żyletkarzem” przestał być dopiero wtedy, gdy nawiedziła go refleksja teoretyczna w kwestii bierności politycznej robotników i w ogóle młodego pokolenia. Kuroń uznał, że to problem edukacyjny i postanowił zabrać się za wychowanie nowego, świadomego, przepełnionego ideałami socjalizmu obywatela, przygotowanego do publicznej aktywności – także w aspekcie sprawowania władzy. Innymi słowy: kadry rieszajut wsio… Dał sobie spokój z dorosłymi i zwrócił się w stronę młodzieży nieletniej, w wieku harcerskim – planując wielkie przedsięwzięcie wychowawcze: ukształtowanie nowego człowieka na miarę potrzeb ustroju i dla samorządności klasy robotniczej, której niezbędni będą liderzy.
Mówiąc po prostu: idea nieco… janczarska. Ale walterowcy (harcerze z drużyn im. generała Waltera) to miała być przyszła elita elit. I była – tylko że antyustrojowej opozycji, a co najwyżej po prostu przyzwoitej roboty. Kuroń sprawdził się jako ideowy guru – wychował nowego człowieka. Cóż z tego, że trochę innego niż chciał. Nie chodzi o barwy sztandaru i sens haseł ani o niewielką w sumie liczbę walterowskiej gromadki, ale o jakość materiału ludzkiego. A rdzeń, po odrzuceniu nadbudowy, okazał się niezgorszej próby półproduktem… Autorki biografii nieco niemrawo powołują się na tę okoliczność łagodzącą, więcej wagi przykładając do tego, co sam Kuroń o harcerskim epizodzie napisał – a nie był dla siebie ani łaskawy, ani wspaniałomyślny… Tymczasem problem polegał na tym, że idee Kuronia mógł realizować tylko… Kuroń. Innymi słowy: dobra, skuteczna metoda wychowawcza to była tylko połowa dylematu. Drugie 50 procent to właściwy wykonawca… Tymczasem Kuroń obmyślił wszystko tak, że tylko on sam potrafił swym pomysłom i wyśrubowanym kryteriom sprostać – a i to nie zawsze… Metoda Kuronia to klasyczny przykład figury znanej naukom społecznym – idei tak słusznej, oczywistej i dobrej, że powinna zadziałać w każdych warunkach, ale nie działa bez uczestnictwa pomysłodawcy. Osobowość, walory psychiczne, kwalifikacje moralne oraz etyczne kierownika stają się nieodzownym składnikiem projektu…
To był całożyciowy dylemat Kuronia. Liczne sprawy, w które się angażował, wprędce bez niego nie miały szans. Więc zależnie od rangi – albo je z żalem porzucał, albo brnął – zniecierpliwiony i zdenerwowany…
Drugą fazą aktywności Kuronia, która biografki potraktowały z całą surowością i rewolucyjną czujnością, była polityka praktyczna – od momentu uwolnienia z aresztu w trybie postulatu strajkowego w sierpniu 1980 roku, przez działalność doradczą, publicystyczną i związkową, gaszenie strajków, internowanie i skazanie, odsiadkę, śmierć żony Gai, aktywność okrągłostołową, poselską, ministerialną, po kandydowanie na prezydenta w wyborach w 1995 roku. Po tym fatalnym ze wszech miar – nie tylko ze względu na wynik – epizodzie (z nieudaną zmianą wizerunku ze swojskiego dżinsowego na garniturowo-salonowy) działalność polityczna Jacka Kuronia (nie bez przemożnego wpływu fatalnego i wciąż pogarszającego się stanu zdrowia) praktycznie ustała. Obie biografki dokładnie, precyzyjnie i z całą surowością śledczą analizowały każdy krok, pomysł, tekst Kuronia. Tę surowość i nieufność każdy, kto przeszedł przez konspirę, miał w sobie. No prawie każdy – tylko akurat nie Jacek (poza drobnymi wyskokami, których się później wstydził…). Dlatego każde jego nieortodoksyjne, „niekanoniczne” zachowanie, każdy uprzejmy gest, każdą wolę rozmowy czy dyskusji, każdą wódeczkę w kącie wypitą – brano za niedozwoloną fraternizację z prześladowcami. Biografki tego dostatecznie nie podkreślają, ale Kuroń chyba się bał – jak niemal każdy, kto w w październiku 1956 roku w partyjnej kanciapie Lechosława Goździka na Żeraniu liczył, na jak długo starczy amunicji w wartowni straży przemysłowej… Unikanie konfrontacji za wszelką, nawet niezbyt rozsądną cenę. I rozmowa, rozmowa, rozmowa. Osiągnął tyle, że Kuronia przestali się bać, co bieg spraw jakoś posunęło do przodu. Za cenę etykietki nieprzytomnego liberała, zwolennika kapitalizmu. Zapłacił ją bez mrugnięcia okiem.
Ta biografia jest świadectwem, pomostem przerzuconym nad teraźniejszym małostkowym skurwysyństwem, dominującym w Rzeczpospolitej – ku następnym pokoleniom, które kiedyś odrodzą się intelektualnie, znormalnieją i zechcą wreszcie dowiedzieć się, jak to było naprawdę. Kto z kim walczył, coś robił, karku nadstawiał, a kto tylko przebywał w pobliżu, albo spał do południa… Idzie tylko o to, aby nakładu tej biografii jakaś policja myśli nie kazała sfajczyć na stosach. Ja swój skrzętnie schowam…
Tomasz Sas
(19 11 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *