Kontener

4 listopada 2018

Marek Bieńczyk

Kontener
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Długie oswajanie śmierci matki

Godzenie się z odejściem kogoś bliskiego nigdy (a może tylko przeważnie?) nie jest aktem jednorazowym, naciśnięciem wyłącznika. Wydaniem komendy delete files czy zgoła uruchomieniem erase disc. To proces – zazwyczaj długotrwały i bolesny; z tych, którzy doświadczają, nie każdy wpada na koncept przeprowadzenia tego procesu w formie pisemnej (lub choćby tylko zrelacjonowania ex post). Pisanie (nawet jeśli tylko na skład, nie do druku…) ma w sobie coś z ekshibicjonizmu – przeto kłóci się fundamentalnie z obyczajem intymnego przeżywania odejścia (modnie jest teraz mówić: przepracowywania, tak w stylu filozofów ze Zbawixa – ale to nie jest praca, spekulacja intelektu, tylko katorga umysłu, ciała i ducha). Zresztą godzenie się to niewłaściwe sformułowanie. Odejście kogoś bliskiego jest nie do pogodzenia…
Całe nasze życie dzieli się na fazę, gdy bliscy są razem i następującą po niej fazę odchodzenia – jednej osoby, potem kolejnej – w rytmie i sekwencji nie do przewidzenia, narzuconej przez naturę. W tej drugiej fazie na ogół żyjemy dostatecznie długo, by dotkliwie, cieleśnie niemal, poczuć stratę, a ból rozstania, ból odejścia towarzyszy nam na zawsze – z różną intensywnością, ale na zawsze. Po prostu żyjemy mniej – ze stratą. Immanentną, nie do odpędzenia – osobliwie zaś przy pomocy „terapeutycznych” guseł, zaklęć i rytuałów żałoby – metafizycznych znaków umysłu, którymi staramy się pokonać ból, złagodzić nagłe osamotnienie, okaleczenie osobowości. Tak, osobowości: skoro żyliśmy razem, zmarli byli cząstkami nas w sensie emocjonalnym; i oto nagle amputacja. Ból po tych, którzy odeszli, byłby zatem bólem fantomowym?
Jakikolwiek jest, już się od nas nie odczepi. I nie trzeba robić nic, by ten stan zmienić. Po pierwsze dlatego, że to stan naturalny; zawsze, na okrągło w każdej społecznej zbiorowości kogoś boleśnie tracimy (ale też pozyskujemy – dla równowagi…). Po drugie: zwalczanie tego stanu traumy jest przeciw naturze naszego życia, przeciw pamięci. Skąd w ogóle pomysł „przepracowania” straty – w trybie mantrowania „będzie dobrze, będzie dobrze, będzie…”, czy jakimkolwiek innym (programy terapeutyczne, zajęcia odwracające uwagę, rytuały żałobne). To szarlataneria, której celem nie tyle jest zmniejszenie psychicznego napięcia, co poszukiwanie komfortu. Komfortu – bo przecież stan utraty, boleści strasznie nas uwiera, nieprawdaż? Chcemy trochę zapomnieć, trochę zaklajstrować tę dziurę – bo przecież przywykliśmy do życia wygładzonego, bezkłopotliwego. I dobrze nam z tym… Więc cóż bliskiego śmierć? Kłopot przede wszystkim. Można postanowić z tym kłopotem żyć, można się zbuntować i ze wszystkich sił starać się wyrugować śmierć z dookolnego universum. Ale cokolwiek wybierzemy, ze strukturą, skorupą, składem rzeczy pozostawionych uporać się trzeba. Na początek wkraczamy jak do szczelnego namiotu, wypełnionego sylwetkami, kubikami przedmiotów, cieniami, zapachami, kurzem, powietrzem niegdyś wdychanym i wydychanym… Pełne szafy i szafki – ciuchy, książki, zdjęcia, listy, stare gazety, dziesiątki osieroconych par butów, które nigdzie same nie pójdą… Kolekcja bibelocików, durnostojek o niejasnym pochodzeniu i wypłowiałej magicznej mocy. Setki drobiazgów – świadków legend domowych, z naparstkiem i ręczną maszynką do mięsa na czele, Szaliki, kapelusze, okulary, stara sztuczna szczęka. Spracowana patelnia specjalnie do naleśników, ukochana foremka do pulchnych szafranowych bab. Zapas ziemi do kwiatów, słoiki z ogórkami.
Do tego momentu wciąż jesteśmy czułymi sejsmografami (nie tylko w sensie dokładności pomiaru, ale przede wszystkim emocjonalnie). Zapisywaliśmy każdy oddech, słowo, nuconą melodyjkę, fragment dialogu, fizjologiczne ekscesy; teraz rejestrujemy drgnienie własnych mięśni, serca, umysłu w zetknięciu z przedmiotami. Ale coraz słabiej… Nadchodzi bowiem nieunikniona faza dekonstrukcji, linie sejsmografu stają się płaskie, a przedmioty tracą swe indywidualne właściwości i pamięć; stają się agregatami: dwadzieścia sześć ręczników, jedenaście sukienek, trzydzieści par butów, dwadzieścia talerzy z trzech zdekompletowanych serwisów… W tym momencie na scenę wjeżdża tytułowy bieńczykowy KONTENER. Można bowiem wynająć specjalistyczną firmę, która w mig i bez rozterek posprząta – do podstawionego pod oknem kontenera wysypując życie w okruszkach. Można też wynająć sam kontener i powoli zapełniać, z namysłem, wahaniem, wyciąganiem wyrzuconego i powtórnym wyrzucaniem… I to koniec. Strata gubi swój wymiar fizyczny. Przechodzi ku metafizyce…
Bieńczyk ma swoją obsesję – obsesję oddechu. Oddech jako znak życia, podlegający przekazaniu, symbol istnienia. Dum spiro – spero… To najlepsze fragmenty tego eseju – ta symbolika pracy płuc, dostarczania tlenu. W sensie biologicznym – czynność niezależna, instynktowna, a przecież decydująca w znaczeniu potocznym o życiu. To, co najważniejsze – poza kontrolą (no, prawie…). Oddech steruje nie tylko żałobą, ale i procesem pisania o niej. Oddech pcha słowa. Układa obrazy. Pomaga objaśniać zawiłości cudzych tekstów. Jeśli zobaczycie faceta truchtającego z butlą tlenową na plecach i aparatem oddechowym ściśniętym między wargami, niechybnie będzie to Bieńczyk w poszukiwaniu punktu G sensu życia i majestatu straty…
Przepraszam kogo trzeba za tę niefrasobliwą wizję. W istocie jest bowiem Bieńczyk piewcą nieobecności, poetą próżni… Podróżnikiem światów niewidzialnych. Komentatorem innych, ważnych dla światowej kultury tekstów o umieraniu, żałobie, stracie, krzywdzie. Prousta, Barthesa, Conrada, Barańczaka czy słabo znanego (choć w swoim czasie nominowanego do Nike) poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego… Lektura „Kontenera” obok znaczenia ekspiacyjnego ma również głęboki sens poznawczy. Ileż znaczeń odczytał Bieńczyk w tańcu flamenco! Inne spojrzenie, rysujące ruchem nowe bryły w przestrzeni. Ruch zrytualizowany do granic kiczu, ale zarazem otwarty na improwizację.
„Kontener” to esej w fazie międzylądowania. W obawie przed przeciążeniem redukuje stare pomysły, pozbywa się balastu wspomnień, odlichtowuje do niczego już nieprzydatne rzeczy, symbole i przekonania. Ale z drugiej strony – by na próżno i na pusto nie lecieć – zbiera wystawione za próg pakunki, dokumenty utraty, jakieś ułamki figur pamięci, a poza tym nowe pomysły i idee, warte wypróbowania, konfrontacji z umysłami czytelników. Osobiście czuję głęboką wdzięczność za „Kontener”. To potrzebna lektura. Tak się akurat porobiło. Marek Bieńczyk zgłębił tajemnicę odchodzenia i utraty – po prostu napisał (w stu trzech kawałkach), co czuł, co mu chodziło po głowie, czym się zajmował – gdy odeszła matka. Bez jeremiad, żałobnych trenów i konwencjonalnych (w tej sytuacji) wspomnień lub analiz. Może tylko z drobnymi, płytkimi objawami lekkiej nerwicy natręctw. Tak jak z tymi jętkami jednodniówkami, czyli owadami z rodziny Ephemeroptera… Sześć miesięcy po śmierci matki wiosłującego z przyjacioły po którejś z naszych rzek Bieńczyka na wieczornym plażowym biwaku, przy makaronie z sosem i piwie opadło rojowisko jętek. Kto obserwował to zjawisko, zdaje sobie sprawę, że nalot jednodniówek wieczorową porą może łacno zyskać wymiar symboliczny, metafizyczny zgoła: kremowoblade półprzezroczyste skrzydełka śmigają jak dusze. Czy to tylko przypomnienie przemijalności świata czy zaproszenie do dialogu? W każdym razie robi wrażenie – nawet na kimś, kto pamięta jacice z literatury (zgadnijcie – jakiej konkretnie?) W każdym razie pozamiatane chitynowe truchełka jętek są miłym zapewne przerywnikiem w jednostajnej diecie… kaczek; zajadają łapczywie… A te błyski latareczek na przeciwnym brzegu to zapewne łowcy raków lub ryb sposobem niedozwolonym, czyli kłusowniczym…
Tak, esej Bieńczyka to takie kłusowanie na terytorium uświęconym rytuałami, gusłami i tabu, Mało konwencjonalne – szarpiące duszę. I bardzo potrzebne. Dzięki…
Tomasz Sas
(4 11 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *