Telegraph Avenue

9 października 2020
Michael Chabon 


Telegraph Avenue
Przełożył Krzysztof Majer
Grupa Wydawnicza Foksal
– wydawnictwo wab,
Warszawa 2020

Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 4/5

Wielka Amerykańska Powieść? Nie tym razem…

Rekomendując jedno poprzednich wydanych u nas dzieł Chabona – „Poświatę” (w tym blogu ponad dwa lata temu – 20 sierpnia 2018 roku) – sugerowałem, by wydawca dodawał do każdego egzemplarza solidny nóż z ząbkami, a to z uwagi na gęstość tej prozy, niemożliwej do ogarnięcia bez ostrego narzędzia, rozkrawającego tekst na poręczne, cieńsze plasterki, lepiej dostosowane do możliwości aparatu poznawczego przeciętnego czytelnika… W przypadku „Telegraph Avenue” prośbę tę wypadnie powtórzyć, ale z sugestią, by narzędzie do rżnięcia gęstej prozy było solidniejsze niż nóż ze zwykłym ręcznym napędem. Może spalinowa husqvarna?

Jest bowiem co rżnąć… Zaprawdę, mało kto na świecie (nie przesadzam…) potrafi tak upakować tekst, nadając mu zarazem elastyczność i pokaźną objętość. Chabon powinien pracować na akord w fabryce konserw, gdyby mu się tak nie powiodło w literaturze. Tak pakować – to trzeba umieć. Tysiące zaskakujących, nieoczywistych metafor o zdumiewającej urodzie, tysiące słów o niemożliwym zrazu do odgadnięcia przeznaczeniu, ale po chwili oczywistym, jakby były kawałkami milionowego, automatycznego puzzla. Potoki – wręcz kaskady fantazmatycznych konstrukcji narracyjnych – jak na przykład jednozdaniowa (ale na szesnastu stronach druku) historia lotu Pięć Osiem – uwolnionej papugi pana Cochise’a, dostrzegającej zdarzenia dla innych zakryte… A do tego tysiące symboli popkultury, osobliwie muzycznej: nazwiska, tytuły płyt, utworów – przesuwają ci się w lekturze, a ty nie wiesz, czy są prawdziwe, czy fałszywe, bo przecież nie jesteś osłuchany z tysiącami efemeryd północnokalifornijskiego rynku muzycznego, do tego z lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. A jeszcze filmy z tamtej epoki… Cholera wie jakie, bo nie ma ich w FilmWebie. Gigantyczna kupa danych i informacji, których sobie, drogi czytelniku, za Chiny nie przetworzysz…

No i ten język – w sensie jego zawartości intelektualnej, obszerności leksykalnej i komunikacyjnej elastyczności. W prozie amerykańskiej, gdy/jeśli akurat jej bohaterami w nadreprezentacji są czarnoskórzy obywatele płci obojga (a tak jest u Chabona w „Telegraph Avenue”), autorzy posługują się na ogół konsekwentnie pewnym takim redukcjonizmem wokabularnym, orientując się na żywy język raperów w stylu gangsta, gdzie słowa takie jak „fuck”, „dick” i „motherfucker” (oraz wszelkie ich gramatyczne odmiany i oboczności) wypełniają niemal cały zasób podręczny ekspresji werbalnej. Ale to nie Chabon… On wyposaża swoich bohaterów, a właściwie przystraja, w finezyjny, bogaty komplet słów i kodów kulturowych (z zakresu kultury pop przeważnie), jakby byli poważnymi aspirantami do pełnego uczestnictwa w wymianie intelektualnej, dodając im przy okazji rozmaite narzędzia prowadzenia dialogu, swoiste esprit koniunkcyjne. „Fucków”, „dicków” i „motherfuckerów” do tego w zasadzie nie potrzeba – słowa te wracają na swoje miejsce ekspresyjnych ozdobników; bohaterowie Chabona z lekkością funkcjonują w obszarze postmodernistycznego języka, odpowiedniejszego raczej dla Kalifornijskiego Uniwersytetu Berkeley. No, ale przecież znajdują się w zasięgu jego promieniowania – tytułowa Telegraph Avenue zaczyna się tuż za granicą kampusu…

Tak, bowiem jesteśmy w Berkeley – stutysięcznym miasteczku, właściwie dzielnicy Oakland, w sąsiedztwie najbliższym San Francisco i paru innych równie uroczych miejscówek. I to akurat nie jest przeszkoda w lekturze. Tekst Chabona daje pewne możliwości orientacji przestrzennej oraz identyfikacji topograficznej, więc powiedzmy, że to pogranicze Berkeley i północnego Oakland – sąsiedztwo pełne parterowych bud nieznanego już teraz przeznaczenia, zapewne przemysłowo-handlowego, starych magazynów, kolonii domków-drewniaków o podstarzałej, pretensjonalnej elegancji (z ogródkami od tyłu…), całych ławic małych sklepików przetykanych marketami drugorzędnej renomy, warsztatów-dziupli i podejrzanych melin. Berkeley to świat starej hippisowskiej wolnej republiki z lat 60. ubiegłego wieku, świat, który się zapadł. Ziomale powymierali, lokalizacje się zdegradowały, przecznice pozarastały dzikim buszem chaszczy i krzorów, a dojo, w który ćwiczył Bruce Lee, po każdym kroku ginie w kłębach kurzu i demonicznym skrzypie zeschłych desek…

Chabon ma talent scenografa i dekoratora, toteż nie didaskalia są utrudnieniem w lekturze. Utrudnieniem jedynym jest tej prozy wspomniana już gęstość. Rozpoczynając czytanie nie wolno pod żadnym pozorem planować dłuższych przerw niż konieczne, osobliwie natury fizjologiczno-higienicznej. To nie jest lektura na odkładanie – trzeba się poświęcić i kontynuować. Każda dłuższa niż doba przerwa grozi bezpowrotną utratą nie tylko kontroli, ale przede wszystkim sensu. Chabon ostrzega i szantażuje: nie porzucajcie lektury, bo tylko zmarnujecie czas i wyjdziecie na dupków; ale za to nagroda… specjalnie okazała nie będzie – ot, krótkotrwały pobyt w wykreowanej, a może nawet przekreowanej bańce z nierzeczywistej, słodko-gorzkiej wyobraźni, jakby wycieczka autobusem z panoramicznymi oknami i potwornie gadatliwym przewodnikiem. Kawałek takiej Ameryki, która nikomu do niczego nie jest teraz potrzebna, nawet sama sobie…

Więc co my tu mamy, proszę wycieczki? Mamy sytuację – skomplikowaną i napiętą. Ozdoba muzycznego pogranicza Berkeley i Oakland – sklep z używanymi winylami Brokeland (niektórzy mówili, że w tej nazwie zawiera się cały sznyt tego wyklętego pogranicza; na nasze, z pewną taką dezynwolturą wobec surowych reguł anglosaskiej gramatyki, to byłaby Kraina Złamasów…) Records, należący do dwóch wspólników: nieczynnych muzyków – żydowskiego gitarzysty Nata i afroamerykańskiego basisty Archy’ego, sklep od zawsze stojący na krawędzi widowiskowego bankructwa, dostał właśnie definitywnego kopniaka, zamykającego epokę. Niejaki Gibson Goode, były futbolista i piąty najbogatszy Czarnuch Ameryki, dwie przecznice dalej planuje postawić wypasiony megasklep z muzą i oczywiście działem winyli, o frywolnej nazwie Dogpile (sieciówka taka, na nasze – Psia Kupa…). Na dodatek żony Nata i Archy’ego – Aviva i Gwen – obie zresztą położne i właścicielki dwuosobowej, komercyjnej firmy Towarzyszki Porodu (ułatwianie porodów domowych) – mają poważne kłopoty, bowiem po pewnych komplikacjach pewien lekarz oskarżył je o niestaranność i niekompetencję, a rodzina lekko poszkodowanej rodzącej grozi pozwem. Do tego znienacka pojawia się nastoletni Titus, nieślubny synalek Archy’ego, zaś tatuś rzeczonego Archy’ego – niejaki Luther Stallings, niegdyś nieugięty mistrz kung-fu i aktor – ujawnił się po latach niebytu, jako były ćpun, ścigany przez cienie z przeszłości. Gwen jest w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży (z Archym, z Archym…), trzeba wyprawić pogrzeb weteranowi muzyki funk, panu Cochise Jonesowi (przygniecionemu na amen przez własnego hammonda…), trzeba zagrać na wiecu politycznym senatora Obamy, dogadać się z wkurwioną Gwen… Albo zwiać do Belize. Taka jest sytuacja. Aha, i jeszcze feralną rękawiczkę, kryminalny artefakt z epoki funkowego Berkeley, z kanciapy Luthera zwinął Julie, synalek Nata…

No i jak – idziecie to czytać? Jeśli wchodzicie w tę przygodę, będziecie potrzebowali sporo optymizmu, by zrównoważyć ciśnienie nostalgicznego smutku, destrukcyjnego upływu czasu i ogólnego przejebania. Każda ucieczka do przeszłości – a słuchanie starych winyli j e s t ucieczką – ten obszar ogólnego przejebania powiększa. Każda ucieczka jest dowodem niedojrzałej niemożności stawienia oporu wyzwaniom teraźniejszości. A zatem jest w prozie Chabona coś z pochwały, manifestu na cześć tej niedojrzałości. Niemożności ogarnięcia się. I to jest piękne doświadczenie. Ale obawiam się, że jednak niszowe. Na Wielką Amerykańską Powieść nie wystarczy. Chyba że Ameryka zmaleje i jakoś się z powieścią zrówna. Kibicujemy tej walce. Po stronie powieści…

Tomasz Sas
(9 10 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *