Nareszcie w Dudapeszcie

16 października 2020

Krzysztof i Aleksander
Daukszewiczowie 

 

Nareszcie w Dudapeszcie

Wydawnictwo Prószyński i S-ka,
Warszawa 2020

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Przemyśl i Wrzeszcz

Jak się ma taki talent i genialny słuch (tzw. słuch obywatelski), to oczywiście i bezwarunkowo zostaje się satyrykiem. A przeznaczenie już o to zadba, by po właściwej stronie, czyli po naszej (tymczasowo opozycyjnej, ale to się zmieni…). Jak wygramy. Kiedyś… Ale czy wtedy nasz satyryk pozostanie po naszej stronie i zacznie szydzić z debiutujących przegrywów, czy mu wewnętrzna busola każe się obrócić na ich stronę i nam dopieprzać? Nie wiem, nie wiem – wolałbym, żeby nie. Ale to i tak dylemat czysto teoretyczny, albowiem nie zanosi się, byśmy wygrali wybory w dającej się przewidzieć przyszłości.

W każdym razie satyryk Daukszewicz Krzysztof jest po naszej stronie. A jeszcze tym razem dodatkowo wciągnął w ten proceder syna Aleksandra. No i pięknie – teraz jest ich dwóch… Wzmocnienie nie oznacza żadną miarą, że pan Krzysztof słabuje, że potrzebuje wsparcia. Nic z tych rzeczy – to po prostu rodzaj stażu, szkolenia przywarsztatowego.

Warsztat satyryka – jeśli spojrzeć na zagadnienie z punktu widzenia samej konstrukcji, mechanizmu działania – nadzwyczajnie skomplikowany nie jest. Składa się z trzech członów. Pierwszy to optyczno-akustyczne postrzeganie świata (wspierane przez pozostałe zmysły w nieco mniejszej skali, ale węch – czasem tylko symboliczny – odgrywa w tym procesie specyficzną rolę…). Zawodowy satyryk przy pomocy zmysłów nieustannie penetruje otoczenie bliższe i okolice dalsze, w poszukiwaniu surowca do profesjonalnej obróbki śmiechem; to działa jak kręcący się w kółko radar… Wychwytuje, robi wstępną selekcję (czyli oddziela śmieszne od nieśmiesznego) i to śmieszne zapisuje w zasobach do wykorzystania. Musi to robić szybko i bezbłędnie, bo natłok zdarzeń i okoliczności zmusza, by oddzielać przydatne śmieszne od zbędnego nieśmiesznego w tempie właściwym dla pracy sekserki w zakładach drobiarskich, oddzielającej na taśmie z wyklutymi dopiero co kurczaczkami-jednodniówkami przydatne kurki od zbędnych kogucików. Właśnie: „oddzielać” to słowo-klucz. Selekcja ma dwa etapy. Pierwszy już opisałem, a drugi to wyłowienie z zasobu śmiesznych zdarzeń, epizodów, cytatów tego najśmieszniejszego, najbardziej obiecującego. I to jest istota uprawiania satyry… Bo czy tego się można nauczyć? Nie. Nawet ojciec syna nie nauczy przy warsztacie. Bo to kwestia talentu jest, a talent – zdecydowanie niewyuczalny. Ale może dziedziczny? Tak jest – geny mają tu coś do gadania i czasem, przy odpowiedniej konfiguracji chromosomalnej, dochodzi do przeniesienia talentu z ojca na syna (w innych wariantach zresztą też). W przypadku panów Daukszewiczów proces ten obserwujemy in statu nascendi, a może nawet in progress. Zawszeć to miło, gdy niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Drugi człon warsztatu satyryka to samo pisanie. Też niewyuczalne – to trzeba umieć. Nie da się przyuczyć do śmiesznego pisania – co najwyżej można wskazać błędy (wężykiem…), uniemożliwiające prawidłową percepcję dowcipu. Ale zapisywać linijka po linijce? Nie. W zasadzie zbyt intensywne nauczanie śmiesznego (zresztą jakiegokolwiek…), kreatywnego pisania może doprowadzić do schorzenia, zaburzenia psychiki – tzw. bardinizmu. Nie wiem, czy pamiętacie świętej pamięci profesora Aleksandra Bardiniego – aktora, reżysera, pedagoga i w ogóle guru teatru? On ci to w latach 70. w telewizyjnym Studiu 2 intensywnie nauczał młódź artystyczną (amatorów i półzawodowców) śpiewania, czyli tzw. piosenki aktorskiej. W rezultacie tych kursów, dobrowolnych przecież, całe pokolenie długie lata śpiewało „bardinim” – i wszyscy tak samo… Świadomie rezygnowali z własnych, kulawych zazwyczaj, ale autentycznych projektów interpretacyjnych. Bo „pieczątka” z nazwiskiem profesora dawała pewniejszy propusk do kariery… W branży literackiej może dojść do tego samego – adept zacznie (czasem bez udziału cynicznej świadomości…) pisać „mistrzem”, by się przypodobać i uniknąć połajanek…

Trzeci człon warsztatu satyryka zamyka się w jednym słowie: pointa (po spolszczeniu – puenta). Czyli zamknięcie tematu. Daukszewicz senior jest mistrzem Polski w tej konkurencji, może nawet mistrzem świata, tylko o tym nie wiemy, z racji pewnej prowincjonalnej egzotyczności języka polskiego i niewielkiej skłonności do translacji takowego na języki globalne. Zresztą przekonajcie się o tym mistrzostwie sami, choćby z analizy dialogu meneli ze strony 101 – z puentującym zdaniem: „- To dojebiemy mu z dwóch metrów.” Junior Daukszewicz może aż tak błyskotliwy nie jest, ale to kwestia praktyki i przezwyciężenia pewnej takiej nieśmiałości. Poczekamy z miłą chęcią…

Czymże zatem jest wspólne dzieło panów Daukszewiczów (Daukszewiczy?). Formalnie to taki satyryczny raptularzyk pandemiczny – strukturalnie niezwykle różnorodny. Są w nim wiersze i wierszyki, teksty piosenek estradowych, monologi stand-upowe, korespondencja z panem Hrabią, korespondencja ojca z synem, klasyczne meneliki, czyli wprowadzony przez Daukszewicza-seniora gatunek literacki – krótka forma rejestrująca satyryczny dorobek werbalny PT Menela Polskiego – gatunku ludzkiego o wysokiej samoświadomości grupowej i osobistej, osobliwej godności i bardzo specyficznym poczuciu humoru (na ogół nieuświadomionym…). Są też dłuższe rozprawki, są zwięzłe dowcipy, notatki z pandemicznej raportówki i wyborcze ulotki-agitki, demaskujące kłamstwa i głupotę. Tak się bowiem złożyło, że pierwszym miesiącom pandemii intensywnie towarzyszyła absurdalna kampania wyborcza kandydatów na prezydenta… Dla satyryka raj. Zdarza się bowiem, że wtedy spiętrzenie głupoty w przestrzeni publicznej przekracza nie tylko stany alarmowe, ale i wszelkiej przyzwoitości. Nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć…

Ojciec i syn Daukszewiczowie (Daukszewicze?) mają w tej kwestii przechył „drobiazgowo-obyczajowy”. Znaczy – wolą zajmować się drobiazgami ze sfery życia obyczajowego rodaków, niż wydeptywać salony. Ale od większej polityki nie stronią. Zresztą samo użycie w tytule kalamburowatego przeinaczenia „dudapeszt” o tym świadczy. „Dudapeszt” to symboliczne miejsce na Ziemi, ku któremu tu i teraz chcą nas zaprowadzić (siłą!) pan Kaczyński i jego gwardziści. Wybór pana Andrzeja D. (pełne nazwisko tylko do wiadomości…) na stolec prezydencki to krok w tym kierunku. „Dudapeszt” to kraina absolutystycznego zamordyzmu – tak groźna, że aż przez to śmieszna. Do rozpuku. Panowie ojciec i syn Daukszewiczowie (Daukszewicze?) usiłują nas oswoić z wizją „Dudapesztu”, zawczasu ją co nieco obśmiewając. Być może to już ostatnia chwila, by rozbroić strach. Bo gdy „Dudapeszt” nadejdzie i się ziści – to już nikomu nie będzie do śmiechu. Pozostanie tylko rozwiązać dylemat – dokąd zawczasu wiać? Na Hawaje czy do Hawany? Na Bermudy czy na Berdyczów? Bądź tak dobry, obywatelu, i przemyśl to sobie, i wrzeszcz… Przemyśl i Wrzeszcz, Przemyśl i Wrzeszcz… Ale zostańcie w domach na razie – póki się nie ziści wizja pana Krzysztofa z wierszyka „Dyktaturka” (str. 111) – znanego już poniekąd i wielce profetycznego:

Krąży w gabinetach,
szepcą na podwórkach
opinię,
że dobra mała dyktaturka,
która w czas niepewny
potrząśnie człowieczkiem,
a i w razie czego schwyci za mordeczkę.”

Czy trzeba więcej ostrzeżeń? Chyba nie… Oczywiście historia powszechna niezwykle rzadko (albo i wcale…) odnotowuje przypadki upadku władcy pod wpływem śmiechu. I nasz władca współczesny od tego się nie wywróci, choć jego kłamstwa, brednie i banialuki mają krótkie i wyjątkowo niestabilne nóżki. Ale co nam szkodzi głośno się śmiać? Wszystkich nie zamkną… Nawet wszystkich popularnych nie dadzą rady. Bo to takie łazęgi i nieudaczniki są – te wszystkie sasiny, suskie, wąsiki, jakie, kowalskie i brudzińskie… Miłej lektury, głośnego śmiechu – oby nam okazji do takowego nigdy nie zabrakło!

Tomasz Sas
(16 10 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *