Katarzyna Puzyńska
Czarne narcyzy
Wydawnictwo Prószyński
i S-ka, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Prowincjonalni sataniści albo krwawy konkurs talentów
Słowo honoru daję, że Puzyńska mi się zawsze podobała, czego dowodem być mogą zaprzeszłe rekomendacje, a pomocniczo – entuzjastyczna korespondencja moja z wydawcą. Zdarzało mi się chwalić jej sprawność fabularną, zgrabne techniki budowania napięcia, język giętki i efektownie nadbudowane (nawet może prze-budowane – ponad istotną potrzebę, jak na przykład w „Łaskunie”…) psychologiczne portrety bohaterów, z ich głęboko umotywowanymi rozterkami „dusznymi”. Nadal zresztą jest obiecująca.
Ale po ośmiu podejściach mam już trochę dość policjantów z Lipowa, Brodnicy i nawet ex-gliniary Klementyny Kopp, która sama w sobie jest zjawiskiem osobnym, na pewno liderującym stawce pokręconych świrusów. Bowiem Krajowi Autorzy Kryminałów Płci Obojga (dalej w skrócie KAKPO…) z upodobaniem kreują bohaterów iście ekstremalnych. KAKPO zbiorowo, jakby się umówili, kolekcjonują detektywistyczne panoptikum, pełne dewiantów, porąbańców, socjopatów, nosicieli obfitego bukietu wszelkich symptomów zespołu stresu bojowego, alkoholików, przegranych nieudaczników – czasem nawet idiotów… KAKPO czują wstręt do normalsów; wiedzą bowiem, że normals nie sprzeda fabuły. Nawet jeśli bohater w zamyśle ma być zwyczajny, nie patologiczny, to KAKPO zaraz robią z niego supermana, szerloka deus ex machina, subtelnego filozofa, znawcę – gurmanda zgoła serów i win, tudzież literaturysztukiteatrufilmukulturywogóle. Nie wspominam już o kolekcji jazzowych winyli, z Coltrane’em na szpicy… Puzyńska – nieodrodna przecież córa korporacji KAKPO – temu mechanizmowi kreacji również uległa, powołując do życia szaloną, wielce niekonwencjonalną panią Klementynę (a parę innych postaci dotykając pospolitymi prowincjonalnymi patologiami różnego mniejszego sortu; na przykład wyrzucony z policji Podgórski pije na umór – ciekawe, za co…), bo wydawało jej się, że główne dramatis personae muszą takie być – inaczej nie zainteresują czytelnika. Nikt jej nie powiedział (no bo niby kto miałby to być?), że w istocie aż tak afektowane zabiegi kreacyjne (czyli ubieranie bohatera w zbyt obfitą psychologiczną „krynolinę”) niczemu innemu nie służą, jak tylko zamaskowaniu mielizn intrygi. Wręcz odwracają od nich uwagę…
A przy tym wszystkim Puzyńska po prostu zabrnęła za daleko. W ośmiu kolejnych tomach uzupełniała portrety swych bohaterów, dodawała każdemu coś istotnego do psychologicznego profilu – aż się zrobiło za dużo, za gęsto, za kompletnie… Po prostu przeinwestowała; zapomniała o brzytwie Ockhama: nie mnożyć bytów ponad potrzebę! Poprzez to zaniechanie Podgórski, Strzałkowska, Nowakowska i Kopp stali się postaciami przerośniętymi – kiepsko niosącymi swoje zadania fabularne. Są zbyt ociężali, dźwigając nadmiar własnych problemów egzystencjalnych – zanadto, by sprawnie rozwiązywać zagadki obmyślonej przez Puzyńską intrygi. Oczywiście, można powiedzieć, że taka jest codzienność polskiej policji: otorbieni w swych prywatnych pułapkach funkcjonariusze nie mają ani czasu, ani serca, ani ochoty do pracy; nie dostaje im też kwalifikacji intelektualnych, nie mają moralnej przewagi nad Złem… W realu mogą jej nie mieć, ale w literaturze rozrywkowej, nawet niekonwencjonalnej, powinni…
No cóż, można i tak. Ale w zamian choćby intryga mogła być bardziej wyrafinowana (a Puzyńska to akurat potrafi!). Lub chociaż bardziej prawdopodobna… Wiem, wiem – z prowincjonalnych pitawali trudno wykrzesać coś niezwykłego. Zwykle zbrodnie tameczne są prostackie, a namiętności, gry emocji w nich mniej, niż w przebojach disco polo. Ale zbrodnicze sprzysiężenie domorosłych badaczy satanizmu w osobach komendanta policji, lekarza i nieprzyzwoicie bogatych osiedleńców z Warszawy? Pani wybaczy – fantazja złapała dno. Na płyciźnie. Drugi zbrodniczy wątek nieco lepszy i bardziej przystający do rzeczywistości pomorskiego sioła Lipowo z przyległościami: familijna historia splecionych zdrad, nieodgadnionych genealogii, zranionych marzeń artystycznych, klątw i przypadków, wyglądających jak katastrofy. Detektywi mają co robić i uwijają się 24 godziny na dobę przez gęste od zdarzeń pięć dni. To w zasadzie kłam zadaje poglądowi, który sformułowałem wcześniej – że zbyt obciążeni są, by im się efektywnie chciało pracować. Lecz to nie sprzeczność: przecież to Polacy, więc ex definitione osobniki bez wyjątku heroiczne. Takie to nie dośpi, nie doje, nie pomyśli, kulom się nie pokłoni – jeno postawi na swoim. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą pozasłużbowe ambicje… Więc wszystko się rozwiązuje, Oczywiście tradycyjnie nie zdradzę – jak i dlaczego. Ważne, że w pięć dni; szkoda tylko, że autorka poszła na skróty, trzy czwarte żmudnego śledztwa zastępując obszernym i szczegółowym listem zza grobu – od podżegacza-zbrodniarza dla detektywa. Wyjątkowo nie lubię, nie toleruję takich chwytów fabularnych, obnażających o narracyjną bezradność autora. Wstyd!
Przy okazji nie sposób pominąć obserwacji tyczącej brutalizacji języka Puzyńskiej. Skokowy konstatujemy przyrost liczby kurw, chujów, pizd tudzież czasowników jebać i pierdolić ze wszystkim formami odsłownymi, obocznościami i odmianami. Autorka zaczyna pojmować niektóre wysublimowane recepty recepty marketingowe i reguły gry rynkowej – to się chwali… Ale czy to ma sens – a jeśli tak, to jaki?
Podsumowując zatem – gdybym miał coś doradzić, gorąco sugerowałbym Puzyńskiej definitywną i nader szybką (w trybie alarmowym) ewakuację z Lipowa, póki nie jest za późno. Do innego klimatu, innego pejzażu, innych dekoracji i nowych didaskaliów… Pora byłaby na dobrą zmianę. Ale coś mi mówi (dokładnie: kilka aluzji w ósmym tomiszczu lipowskiej sagi), że Puzyńska kotwicy nie podniesie… Chyba się nie mylę, mniemając, że na przykład duże potencjalne możliwości kontynuowania intrygi w nowej odsłonie tkwią we wprowadzonym do opowiadania osiłkowatym Dawidzie – synu Teresy, nieszczęśliwie wybyłej z tego świata ostatniej i jedynej miłości komisarz Klementyny Kopp? I tylko w celu zaczepienia wątków został on wstawiony w tryby narracyjne „Czarnych narcyzów”? Jak ma być, tak będzie… Tylko niech pani, droga pani Katarzyno, nie przesadza z tą szarlotką z kruszonką mamy Podgórskiej. To żaden cymes. Pani wpadnie w wolnej chwili – spróbujemy jabłecznika mojej żony albo pewnej przyjaciółki naszej rodziny… Zapraszam.
Tomasz Sas
(13 06 2017)
Brak komentarzy