Śliski interes

23 grudnia 2016

Ryszard Ćwirlej 
Śliski interes
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA,
Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

„Zacznij od flachy” – wyznanie wiary
gliniarza-farciarza…

Jakoś tak w okolicy drugiej połowy lat 60. XX stulecia do kierownictwa wiadomego resortu dotarła wreszcie wiadomość z kręgów tzw. społeczeństwa, że wyż. wzmiankowane społeczeństwo nie lubi i polubić się nawet nie stara. Kogo? Ano zbrojnego, czujnego, zdeterminowanego, karzącego ramienia władzy ludowej i społecznej sprawiedliwości. Milicji Obywatelskiej – znaczy… Z przyległościami. O niektórych z nich (jak o esbecji na ten przykład) to nawet mówić nie wypada. Ponura ta konstatacja zmartwiła towarzyszy z kręgów dowódczych wiadomego resortu. Przeto uradzili: wizerunek ocieplić, problematykę zwalczania przestępczości, prewencji i w ogóle stania na straży zdobyczy budownictwa socjalistycznego – przybliżyć, pryncypia – objaśnić, spraw trudnych i drażliwych nie pomijając… Co ja piszę? Pomijając – jak najbardziej. W końcu, towarzysze, wydajemy niemałe pieniądze. Na propagandę, ma się rozumieć. Więc do własnej zupy sikać nie będziemy! Jak uradzili, tak zrobili. W koszmarnym dla Polski roku 1968 zaczęły się ukazywać (do kupienia za grosze w każdym kiosku „Ruchu”) zeszyty z serii „Ewa wzywa 07”. To dla dorosłych; a dla dzieci komiksy z kapitanem Żbikiem… Nie były tak popularne, jak niegdyś wojenne „tygrysy”, sprzedawane spod lady, ale… Kto w epoce owej jeździł do roboty podmiejską trójwagonową jednostką elektryczną, pamięta niebieskie broszurki w łapach tych, co akurat nie grali w trumfa, pokerka czy zechycka (na Śląsku: w skata), łykając po równo z krążącej flaszy. Chłoporobotnik, osobliwie młodszego pokolenia, jakoś tam dukał, sylabizował dla zabicia czasu. I – o, paradoksie epoki! – wiele nie tracił, a cokolwiek zyskiwał na umyśle, jako że „Ewy…” nie były pisane przez resortowych, wicierozumicie, słodzących, lukrujących bez umiaru grafomanów. Przeciwnie… „Ewy…” płaciły dobrze, więc i grono autorów zebrało się zacne: Zygmunt Zeydler-Zborowski, Helena Sekuła, Kazimierz Koźniewski, Barbara Gordon, Jerzy Janicki, Andrzej Minkowski a nawet Janusz Głowacki i Andrzej Szczypiorski. Sama śmietanka krajowej literatury popularnej. No i dobrze… Raz, że pieniądz nie śmierdzi. Dwa, że wdzięczność (osobliwie taloniki do Polmozbytu…) wiadomego resortu cenioną była walutą na rynku wymiany w gospodarce wiecznego niedoboru (że o sui generis immunitecie już nie wspominamy…). Trzy, że komitet redakcyjny nie naciskał na gęste (na umiarkowane – owszem…) faszerowanie fabuł frazesami z ideologicznej nowomowy; ba, przemycić można było nawet zdrożne myśli (odpowiednio je kontrując…).
Ćwirlej z racji wieku (dobry rocznik 1964) nie załapał się bezpośrednio do kręgów cywilizacji „Ewy…” od początku, ale jako socjolog i dziennikarz był świadom społecznej potęgi tej wydawniczej serii. Pewnie dlatego, kopiąc dla siebie niszę na rynku kryminalnej powieści, postanowił z „Ew…” uczynić wzorzec a rebours… Z tej odwyrtki, zlokalizowanej rzecz jasna w Poznaniu (tam Ćwirlej parę lat przepracował dziennikarskim fachu, w lokalnej telewizji głównie…) wyszedł osobliwy biotop w wielkomiejskich slumsach, na dodatek okraszony smacznymi kawałkami lokalnego narzecza (te wszystkie fyrtle, szuszfole, szkieły, lompy, chłelery, klunkry…). Osobliwość największa zaś to milicyjna fauna: kolekcja chamów, prostaków, pijaków, kombinatorów, złodziei – inkrustowana z rzadka (jak rzadkie bywają rodzynki w bożonarodzeniowej sztoli…) autentycznymi głupolami i imbecylami (z tych co: wicie towarzyszu, pisać to ja nie za bardzo, ale jak komu trzeba przypierdolić!), młodymi idealistami, weteranami walki i pracy, wyzbytymi złudzeń i zdrowia (a co? bandy leśne się ganiało świątek, piątek, zima, lato na świeżym lufcie, a płacili śledziami i wódą…) na niwie bezpieczeństwa oraz czasem zabłąkanymi w nieswoim cyrku (z nieswoimi małpami…) profesjonalistami… No i na okrasę ta bandycka menażeria esbecka!
W takich to okolicznościach zurbanizowanego pejzażu epoki schyłkowej komuny Ćwirlej ulokował swego arcysympatycznego bohatera (widać i czuć, że autor zwyczajnie go lubi…) – obywatela chorążego Milicji Obywatelskiej Teofila Olkiewicza. Teoś – osobnik nieciekawy, nikczemny zgoła, gruby, łysy z zaczeską, wiecznie narąbany gorzałą jak lokomotywa kolei transsyberyjskiej, do tego cham, prostak, bydlak wręcz, cwany kombinator, dziwkarz i troglodyta. Za to obdarzony nieprawdopodobnym wręcz instynktem samozachowawczym, policyjną intuicją i wyniesioną na wyżyny perfekcji umiejętnością pozorowania pracowitości i fachowości Słowem: kompletna antyteza zbiorowego, syntetycznego bohatera „Ew…” I taki to typas robi u Ćwirleja za podmiot liryczny bez mała. I odważne to, i nietypowe, i ostre, bezkompromisowe, do bólu szczere, i… cuchnące łatwizną. Jakby ofiarą było, wkupnym outsidera do wyższej ligi literackiego salonu antykomuny. Przy czym nie twierdzę żadną miarą, że w wizerunku Teosia (i jego kumpli też) jest coś skłamanego, nieprawdziwego (no, może poza jednym: ileż można wypić? Nawet opój stukilowy z łbem jak szaflik, praktykujący etanolowe nabożeństwa codziennie po parę razy – nie dałby chyba rady bez widomych od dawna objawów ostrej choroby alkoholowej…). To wszystko wręcz prawdą śmierdzi… Ba, nad całym „Śliskim interesem” unosi się osobliwy koktajl woni kwaśnej kapuchy, perkoczącej w saganie na fajerkach, świeżych, obfitych mydlin po praniu starych gaci, wieloskładnikowego rynsztoka, przelewającego się szamba i czeluści bramy, emitującej woń szczyn odlanych przez pokolenia tubylców. Kto tego własną kluką nie wąchał, nie pojmie, o co tu chodzi!
A bynajmniej nie o ten tramwaj, co nie chodzi… Ćwirleja po prostu normalnie wkurza idealizowanie tamtej epoki, osłabianie grozy, nadawanie dwuznaczności imponderabiliom, łypanie oczkiem porozumiewawcze… A że przy tym w skrajność interpretacyjną popada, że mocno czerni? Nie szkodzi – to literatura popularna, nie wykład historii. Gruba rura, z której wali Ćwirlej, to i tak w istocie karykatura. Całkiem skądinąd uprawniona. W każdym razie mojej pamięci nie nadwyręży… A młodzi? No cóż, są jeszcze inne źródła, niekoniecznie z akt policji historycznej, dla niepoznaki zwanej IPN…
W tej sytuacji dochodzenie, prowadzone przez chorążego Teosia, aczkolwiek z istoty rzeczy dotyczące poważnej gatunkowo afery kryminalnej, wygląda jak groteskowy totentanz (nieboszczyków kupa: jeden wypatroszony i porzucony w śnieżnej zaspie, drugi wykopany ze świeżego grobu, trzeci porwany wraz z karawanem i kierowcą…) z pijanym i niekumatym wodzirejem. W dodatku ktoś rozcieńcza wódę na złość klasie robotniczej, a lokalne watahy cinkciarzy mordują się nawzajem w walce o uprzywilejowane strefy ekonomiczne przed peweksami. Totalna rozpierducha, zaś Ćwirlej w wymyślonych przez siebie dekoracjach poczyna sobie jak ryba w wodzie… W każdym razie intryga zasuwa mu nadzwyczaj składnie (czego oczywiście relacjonować nie zamierzam, bo doprawdy nie chcę odbierać czytelnikom przyjemności samodzielnego, nieuprzedzonego brnięcia przez zawiłości. Nie takie znowu wielkie… Dość napomknąć, że Ćwirlej bardzo twórczo wykorzystał mechanizmy ujawnionych afer kryminalnych na styku służby bezpieczeństwa i ordynarnej gangsterki (przypadek braci Mętlewiczów, gangu Złotogłowych, afery „Żelazo” i braci Janoszów…) – gdzie gangsterzy byli wykonawcami, a oficerowie SB proceder nadzorowali. Bandyci mieli zapewnioną ochronę i nietykalność, resort miał tajne fundusze na tajne awantury, a wszyscy przy okazji efektywnie wzbogacali własne domowe budżety… Można z tego ukręcić niejeden kryminał!
A oprócz tego znakomite didaskalia… Sam rzeczony Olkiewicz to smakowitość nad smakowitości – baron Münchhausen w milicyjnym fraku, co i rusz wyciągający się sam za resztkę własnych włosów z bagna, a po drodze potrafiący jak gdyby nigdy nic wydupczyć sklepową na zapleczu mięsnego, wykryć każde źródełko wódy, nażreć się na krzywy ryj, oszwabić kumpli i przełożonych, w mordę walnąć podejrzanego… Kwintesencja milicyjności w każdym calu. Cała reszta tej ferajny też niezgorsza… No i te scenki rodzajowe: filozofia, socjologia, mechanika kolejki do mięsnego, organizacja pracy w komisie, system kartkowy od zaplecza, społeczna rola targowiska, pejzaż rozlewni w fabryce gorzały, obyczajowość grzebalnictwa, łańcuszki wymiany towarowo-usługowej, ekonomiczne uwarunkowania stosunków międzypłciowych… I wiele innych… To jest to, czego od kryminału oczekujemy – pieczołowitego, drobiazgowego osadzenia w czasie, topografii, z dopracowanym szczegółem. I żeby guglem czy panną Wiki nie śmierdziało na kilometr…
Nie wiem tylko, co z tym Bachem. Ćwirlej powiada, że w grudniu 1983 roku radio natrętnie bombardowało ludzkość pieśnią Wodeckiego „Zacznij od Bacha”. Do tego stopnia, że Teoś nawet kompulsywnie nuci frazę refrenu, zastanawiając się co to „Bacha” jest… Wychodzi mu rym do „flacha”. Tyz piknie, ale Wodecki nagrał „Bacha” w 1977 roku… Nie pamiętam, iżby sześć lat później znienacka nastąpiła taka erupcja popularności piosenki w eterze. Ale nie wykluczam. Poza tym – brawo Ćwirlej – to bardzo przyjemna lektura jest!
Tomasz Sas
(23 12 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *