Druga strona miasta

17 stycznia 2017

Karolina Szewczykowska
Druga strona miasta
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Gdzie leży granica między Europą a Azją?

Jest w mylnym błędzie (jak mawiają Wielgopolanie…) ten, któremu się wydaje, że granica kontynentalna biegnie na Uralu. Znawcy uważają uczenie, że na Wale Miedzeszyńskim (tudzież jego przedłużeniach stratygraficznych ku północy i południowi…). Karolina Szewczykowska w swym debiutanckim kryminale, usytuowanym w lwiej części na Pradze, też wydaje się skłaniać ku mniemaniu, że to jakiś inny ląd – ta Praga z przyległościami. Osobliwie upalnym latem, wydobywającym, uwydatniającym tę aurę odmienności, potęgowaną przez anomalie topograficzne, antropologiczne czy olfaktoryczne zgoła…
Ale z tym mniejsza – nie o to w „Drugiej stronie miasta” chodzi. Druga strona to nie tylko samopiętnująca się prawobrzeżność, to także miasto przenicowane, rozszyfrowane (nie do końca, o nie…), z wywleczonymi na wierzch, na widok publiczny, skazami, plamami, błędami, tajemnicami, zbrodniami. Autorka zaskakująco sprawnie (jak na debiutantkę) plecie narrację w tym właśnie aspekcie: miasta jako surowego, mrocznego teatrum fatalnych namiętności, zbrodniczych aberracji, zbawiennej amnezji (może tylko wyparcia…), szantażu i dewiacji… Albo to taki samorodny talent, albo rezultat pilnej rzemieślniczej nauki opowiadania w dobrej szkółce kreatywnego pisania (prywatnie stawiam raczej na to drugie, choć pierwszego z góry i asekuracyjnie nie wykluczam…). W końcu to młoda, 35-letnia prawniczka (radca prawny z zawodu) i kobieta interesu – więc zapewne ponadprzeciętnie inteligentna, bystra i elastyczna. To oczywiste. Cóż to dla niej – posiąść i twórczo spożytkować wiedzę (poniekąd dość ezoteryczną, jak dla logicznie, normatywnie skonstruowanego prawnika) o tym, jak się opowiada? To widać – bo pomysł i wykonanie debiutanckiej fabuły bez zarzutu…
Ba, Szewczykowska z powodzeniem zastosowała pewien chwyt narracyjny, z którym nie zawsze dobre radzą sobie doświadczeni autorzy, sprawni rzemieślnicy. Oto fabularne kontinuum intrygi przełamała wstawkami, w których gada do nas… pierwszy nieboszczyk (płci żeńskiej zresztą), sprawozdając fragment po fragmencie swoje sesje z psychoterapeutką – sesje mające odkryć traumatyczną tajemnicę z przeszłości. W ten sposób czytelnik dostaje dobrze odmierzone porcje informacji, pozwalające nie tylko podążać za osnową intrygi, ale tym łacniej selekcjonować wiedzę śledczą i odrzucać tropy wiodące na manowce, co na razie jest poza zasięgiem możliwości prokuratora i jego kumpla detektywa… A mądrzejszy czytelnik to wierny czytelnik!
No bo kto właściwie zabił (nóż w brzuchu…) Luizę – utalentowaną aktorkę i bogatą dziedziczkę fortuny (firma farmaceutyczna o milionowych obrotach…)? Mąż, brat, kochanek, wredna koleżanka, zazdrosna manikiurzystka, obleśny ginekolog, a może wiecznie pijany tatuś? Albo ktoś inny, spoza kręgu podejrzanych? Prokurator Aleksander Zawadzki (swoją drogą – cóż za historyczne nazwisko z epoki słusznie minionej!) ma dylemat. A czytelnik – niezłą zabawę, bo to naprawdę jest dobrze opowiedziane… Niepokojąco dobrze. Odrzuciłem wprawdzie podejrzenie, że to jakaś apokryficzna mistyfikacja, ale w tyle głowy myśl zdrożna nadal się kołacze… Zbyt piękne, by było prawdziwe. Lecz jeśli się mylę, a wyczyn Szewczykowskiej nie jest jednorazowy, to możemy mieć niebawem do czynienia z talentem dużej klasy, wymagającym wszelako solidnego oszlifowania…
A teraz kamuszek (niedoszlifowany!) do wydawniczego ogródka… Czy moje ulubione wydawnictwo Prószyński i Spółka przestało zatrudniać profesjonalistów? Mam tu na myśli redaktorów… Wygląda na to, że jednak im płaci, skoro nad „Drugą stroną miasta” pracowały aż dwie osoby: „redaktor prowadzący” i pani „redakcja” (tak przynajmniej wynika z oficjalnej metryczki…). Mniejsza o ich nazwiska; liczy się rezultat. A ten nie jest zadowalający…
Przykłady pierwsze z brzegu: oto na stronie 119 detektyw Modest Tokaj (swoją drogą; cóż za fantazyjne nazwisko!) przyłapuje syna Piotra na grzebaniu w nocnej szafce… „Piotrek odskoczył jak oparzony. Z rąk wypadł mu glock.” Czy licencjonowany prywatny detektyw, szurnięty z policji za… postrzelenie z nieujawnionych przyczyn wyż. wzmiankowanego syna (sen ze str. 72), mógł zachować na stanie służbowego glocka? Teoretycznie mógł… Austriackie pistolety glock (siedemnastki i dziewiętnastki) weszły do uzbrojenia polskiej policji w grudniu 1996 roku, więc mógł takowego mieć i Modest Tokaj; ale że mu nie zabrali? Mniejsza z tym… Glock Tokaja po dwóch niespełna stronach teksu przechodzi zadziwiającą metamorfozę techniczno-konstrukcyjną: „ A ty – nigdy więcej. – Wskazał na rewolwer. – Pamiętaj.” Różnica między pistoletem a rewolwerem jest dość spora, a PT Autorki (tudzież Autorzy) literatury kryminalnej mylą te dwa typy ręcznej broni krótkiej z zadziwiającą dezynwolturą. Wszelako obowiązkiem dociekliwego, fachowego redaktora jest pomyłki takie wychwytywać i naprostowywać…
Idźmy dalej… Na stronie 166 szwarccharakter Henryk Lorenc nawiedza kwaterę Marty Tokajówny, poniekąd podejrzanej… „Włączył czajnik. Otworzył jedyną szafkę, wiszącą nad kuchenką gazową, w której znalazł herbatę i cukier. Zalał dwa kubki.” Zapamiętajcie te kubki, bo już na sąsiedniej stronie: „Ciszę przerywał jedynie dźwięk odstawianej przez Henryka szklanki.” Zagadka – w czym w końcu pito herbatę? W kubkach czy szklankach? Niby czepiam się drobiazgów, ale takie niechlujstwo redaktorskie buduje fatalny klimat…
Idźmy zatem jeszcze dalej… Na stronie 441 Marta ukrywająca się w (fikcyjnej) wsi Rekownica kolo Wielbarka (mazurski powiat szczytnieński) spaceruje nad jeziorem (też, jak się wydaje, fikcyjnym) Rekowym: „Dawniej, jeśli dobrze pamiętała, nad tym jeziorem całe dnie spędzali rybacy. Prześcigali się w łowieniu jesiotrów.” No, to już przesada! Marta ma około 25 lat, jak mniemam, przeto jej pamięć sięga, powiedzmy, 20 lat wstecz. Ponieważ ten fragment tekstu jest dokładnie datowany (17 czerwca 2015 roku), jesiotrowe połowy odbywałyby się w okolicy roku 1995… Tymczasem jesiotr (Acipenser oxyrinchus) jest rybą… morską (podobno spotykany był w Bałtyku), w celach wyłącznie rozrodczych wpływającą w ujścia wielkich rzek, by w ich górnym biegu znaleźć tarliska. Jesiotry bałtyckie z upodobaniem robiły to w dorzeczach Wisły, Niemna, Dźwiny, Odry, Pregoły – ale raczej dawno. Liczebność tej wyjątkowo smacznej (i wydajnej: dorosły osobnik osiągał z reguły ponad 100 kilogramów wagi…) spadała w polskich wodach systematycznie od… wczesnego średniowiecza. W 1936 roku zakazano w Polsce połowów jesiotra (co wszakże nie uchroniło gatunku od wyginięcia), a ostatniego widziano podobno w ujściu Wisły w 1971 roku… Więc jakim cudem, szanowni państwo redaktorzy, połowy jesiotra w małym, zapewne odizolowanym od wielkich cieków wodnych, śródleśnym jeziorze? Może autorce chodziło o szczupaki, węgorze czy zgoła okonie? Rzeczą redakcji jest takie zagwozdki wpierw wyłuskać z tekstu (przydaje się odrobina własnej erudycji i zdolności kojarzenia…), potem sprawdzić i skorygować.
Drodzy państwo Prószyński i Spółka! Róbta co chceta, ale kochajta zawodowców…
Tomasz Sas
(17 01 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *