Lato z Montaigne’em
esej w sensie ścislym / 10 września 2024

Antoine Compagnon Lato z Montaigne’em Przełożył Jan Maria Kłoczowski Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Dupa perypatetyka na tronie, czyli nie da się myśleć na siedząco… Jestem montenistą. Od kiedy – nie pamiętam. Zapewne od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, bo pierwszy raz przeczytałem „Próby” Michała z Montaigne – w roku 1965, uczniem klasy maturalnej w liceum będąc – a to za poduszczeniem nieodżałowanej profesor historii, pani Ireny Dramińskiej. Lektura podziałała jak prysznic w izbie wytrzeźwień – radykalnie i długofalowo, zapewne na zawsze. Więc jestem montenistą, cokolwiek to znaczy. Ale na pewno znaczy to, że eseje tego wielkiego filozofa (może największego w całych dziejach Francji myśliciela tudzież intelektualisty – czemu zapewne od ręki zaprzeczą wolterianie, kartezjanie, paskaliści i wielu, wielu innych…) od czasu do czasu czytuję. Nie po to, by się stosować, zgłębiać, uczyć, utożsamiać. Poczytywanie „Prób” od czasu do czasu i po kawałku traktuję raczej jak wizytę u orzeźwiającego źródełka; haust zimnej, trzeźwiącej montenistycznej wody przywraca proporcje, na nowo ustawia hierarchie, pozwala odnaleźć formę, wyrzuca ozdobniki, maski i fantomy, przewietrza wyobraźnię, usuwa gazy, miazmaty, mgły i widma. Ale pić należy po trochu, pomału i proporcjonalnie do pragnienia – bo przedawkowanie lektury grozi serią bolesnych zastrzyków……

Wszystko płynie

Wasilij Grossman  Wszystko płynie Przełożyła Wiera Bieńkowska Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 3/5 Dziesięć metrów… Jakoś tak na początku marca pięćdziesiątego trzeciego nad całym sowieckim Zapolariem – krainą śmierci, ruskim Hadesem – wydajnie i jednostajnie przemieniającym żywych w umarłych – zaświeciły nieśmiało nieliczne wciąż (ale jednak prawdziwe) promyki słońca. Nie żeby zaraz jakaś nadzieja, odwilż, zmiana klimatu albo co. Ale coś zawisło w powietrzu. Co? Mieszkańcy tej krainy, odgrodzeni od reszty świata milionami kilometrów kolczastego drutu, nie wiedzieli, nie mieli pojęcia. Nawet lepiej poinformowani strażnicy tego zadrutowanego imperium nie wiedzieli, co jest grane. A sami lokatorzy przewiewnych barakowatych „pensjonatów” – od Wysp Sołowieckich, od Workuty i Syktywkaru, z tajgi nadangarskiej, leńskiej tundry, po wieczną zmarzlinę wzgórz Kołymy i Magadanu? Im było wsio rawno – zajmowali się dylematami codziennej egzystencji, czyli jak wyrobić normę, żeby się nie czepiali, racyjkę chleba wydali i pozwolili przeżyć do jutra. Co im tam, że akurat 5 marca 1953 roku w daczy na podmoskiewskim Kuncewie zdechł Josif Wissarionowicz. Święta nie było – znaczy u nich, w łagrze. Ale po paru dniach z Moskwy, za pośrednictwem Gławnowo Uprawlienija Łagieriej, zaczęły przychodzić rozkazy: zwalniać, wypuszczać, oddawać manatki z depozytu, dawać bilety na kolej!…