Wszystko płynie

14 maja 2024

Wasilij Grossman 


Wszystko płynie
Przełożyła Wiera Bieńkowska
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Dziesięć metrów…

Jakoś tak na początku marca pięćdziesiątego trzeciego nad całym sowieckim Zapolariem – krainą śmierci, ruskim Hadesem – wydajnie i jednostajnie przemieniającym żywych w umarłych – zaświeciły nieśmiało nieliczne wciąż (ale jednak prawdziwe) promyki słońca. Nie żeby zaraz jakaś nadzieja, odwilż, zmiana klimatu albo co. Ale coś zawisło w powietrzu. Co? Mieszkańcy tej krainy, odgrodzeni od reszty świata milionami kilometrów kolczastego drutu, nie wiedzieli, nie mieli pojęcia. Nawet lepiej poinformowani strażnicy tego zadrutowanego imperium nie wiedzieli, co jest grane. A sami lokatorzy przewiewnych barakowatych „pensjonatów” – od Wysp Sołowieckich, od Workuty i Syktywkaru, z tajgi nadangarskiej, leńskiej tundry, po wieczną zmarzlinę wzgórz Kołymy i Magadanu? Im było wsio rawno – zajmowali się dylematami codziennej egzystencji, czyli jak wyrobić normę, żeby się nie czepiali, racyjkę chleba wydali i pozwolili przeżyć do jutra. Co im tam, że akurat 5 marca 1953 roku w daczy na podmoskiewskim Kuncewie zdechł Josif Wissarionowicz. Święta nie było – znaczy u nich, w łagrze.

Ale po paru dniach z Moskwy, za pośrednictwem Gławnowo Uprawlienija Łagieriej, zaczęły przychodzić rozkazy: zwalniać, wypuszczać, oddawać manatki z depozytu, dawać bilety na kolej! Strażnicy dostawali oczopląsu i rozdwojenia jaźni – pod ukazami stał jak byk podpis Ławrientija Pałycza – tak, tego samego Berii, szefa NKWD (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych), który do niedawna sygnował pisma, żeby zamykać i do kopalni, do liesorubki gnać na robotę. Miliony w tę, potem miliony we w tę; Rosja jest wielka… Więc wyszli zza drutów, ponurzy i milczący, jakby przestraszeni, przepraszający, że żyją – i wsiedli do tych pociągów, by zwiedzić kraj, którego nie znali i nie poznawali. Nie mogli wrócić na stałe do Moskwy ani do Leningradu, ani do większości dużych miast obwodowych, stolic republik, ani do stref strategicznych. Ale taka Jełatma, Kujbyszew, Kostroma, Birobidżan… Proszę bardzo – osiedlajcie się, grażdanie! I tak rozpełzli się po całym Sojuzie – dochodiagi z przetrąconymi kręgosłupami, zmaltretowani, z nieusuwalnymi śladami przemocy, słabi, chorzy, bierni, wyuczeni posłuchu niewolnicy, bezzębni, nieczuli na ból, nieczuli na emocje i agitację.

Parę milionów ich było. W stare koleiny wrócić nie mogli: ślady zasypał piach i gruz. Ludzie też się zmienili – rodziny powymierały, narzeczone ułożyły sobie życie i wyszły za mąż za innych. Nikt na nich nie czekał. Reszty „przebudowy” dopełniła wojna. A oni nie mieli siły – nie stworzyli żadnej grupy nacisku, nie wywarli żadnego wpływu na rzeczywistość. Tyle że nieco poprawili strukturę demograficzną rosyjskiej prowincji, nadszarpniętą po Wojnie Ojczyźnianej – mówiąc wprost: wojenne wdowy miały z nich pociechę… Zresztą państwo umiało zadbać o swoje interesy. Wypuściło miliony na wolność, ale pilnowało ich skrupulatnie – widmo artykułu pięćdziesiątego ósmego wisiało nad każdym do końca życia.

Państwo nie potrzebowało kłopotów; jeden Sołżenicyn był jakoś do zniesienia (ale do czasu), ale miliona Sołżenicynów, opowiadających, co się tam działo, państwo by nie udźwignęło. Przeto państwo prewencyjnie kontrolowało. A oni siedzieli cicho; zresztą niewielu chciało słuchać przerażających opowieści z zony, z GUŁagu, z „etapów”, niewielu też w nie wierzyło. Jakżeż bowiem byłoby możliwe, że Związek Radziecki – państwo światłe i postępowe, dobre i tolerancyjne, miłujące pokój oraz wszystkich wespół i każdego z osobna, przewodzące światowej rewolucji komunistycznej i walce z imperializmem – było zarazem zbrodniczym reżimem, mającym na sumieniu miliony własnych obywateli? Nie – to brednia jest, kłamstwo albo zgoła imperialistyczna prowokacja! Więc skąd te miliony bywszych katorżników? No cóż, mieli coś na sumieniu – przecież nasze państwo bez racji, bez powodu nikogo nie represjonowało i nie krzywdziło…

Iwan Grigorjewicz wracał z Kołymy. Do Magadanu piechotą, może trochę na stopa gruzowikiem „Dalstroju”, potem statkiem na południe… Do moskiewskiego pociągu na transsyberyjskiej kolei wsiadł w Chabarowsku. Siedział cicho w kąciku kupe, w wytartej, połatanej kufajce, w satynowej, wytlałej i postrzępionej kosoworotce,w wysłużonych wojskowych kierzowych buciorach. Zagadnięty o cokolwiek, stawał na baczność i odpowiadał nader zwięźle. Wysłał tylko telegram do Nikołaja Andriejewicza, brata swego stryjecznego, biologa robiącego karierę naukową (zapewne w przededniu powołania do Akademii Nauk!) – że wpadnie z wizytą do Moskwy. I nie miał pojęcia, jaką panikę wywołał w rodzinie; wracał przecież po trzydziestu latach nieobecności.

Iwan Grigorjewicz był weteranem GUŁagu – w tryby katorżniczej machiny trafił bowiem jeszcze w latach dwudziestych, zanim machina śmierci i niewolniczej pracy się na dobre rozkręciła. Obiecujący student fizyki na uniwersytecie leningradzkim poszedł do pierdla na skutek donosu mniej zdolnego, ale ambitnego koleżki Piniegina. Siedział na Butyrkach, potem w Workucie, a ostatnie dziewiętnaście lat w tundrze Kołymy. Jakim cudem przeżył – sam nie miał pojęcia.

No, ale przeżył. Tylko jak tu żyć? Ani w Moskwie, ani w Leningradzie zostać nie mógł i nie chciał – zbyt blisko od dawnej, ale mimo wszystko zapamiętanej przeszłości. Rzucił kotwicę w jakimś anonimowym miasteczku na południu, dostał robotę w ślusarskim artelu (znał się na zamkach, bo w łagrze spędził kilka lat w warsztacie metalowym), i za czterdzieści rubli miesięcznie wynajął kąt do spania u niejakiej Anny Siergiejewny – kucharki w stołówce fabrycznej, niestarej wciąż wdowy po krasnoarmiejcu, który przepadł już w pierwszych dniach wojny. Zaczęło się układać – także w całkiem prywatnym sensie, ale Anna Siergiejewna długo nie pożyła – rak… W ostatniej fabularnej scenie Iwan Grigorjewicz wyprawia się nad morze (zapewne Czarne; gdzieś w okolicach Soczi), by sprawdzić, czy letnia rodzinna dacza jeszcze stoi. Nie stała – zostało tylko kilka bielejących kamieni w gąszczu chwastów. Ale Iwan stał tam, ciągle ten sam, niezmieniony. Wszystko wokół popłynęło…

Pod tym Heraklitowym tytułem Wasia Grossman ukrył swą osobistą rozprawę z opresją Systemu – z Gułagiem, Hołodomorem na Ukrainie, ideologią radziecką, z wodzami – Leninem i Stalinem – ze wszystkim właściwie, czego doznał, czego dowiedział się o swej ojczyźnie. Do świadomości, do pamięci przyjął śmiertelną dawkę wiedzy. Śmiertelną dla zwykłego obywatela – to na pewno (są przykłady i dowody…). Ale nie dla pisarza; Grossman poczuł przymus zwerbalizowania tej wiedzy. Słowem zaczął zarabiać jeszcze w latach trzydziestych, gdy porzucił zawód chemika dla kariery literackiej i członkostwa związku pisarzy. W czas wojny wstąpił do anonimowej skądinąd (nie każdy przecież mógł być Erenburgiem…) parotysięcznej rzeszy korespondentów wojennych – służył w „Krasnoj Zwiezdie”, dzienniku frontowym Armii Czerwonej. I szybko przestał być anonimowy. Żołnierze go kochali, bo nie wysiadywał w sztabach i nie chlał wódy z generałami, natomiast szwendał się po okopach, gawędził z szeregowcami, wycyganiał racje z kuchni polowych, schylał się pod ostrzałem i… pisał o ludziach i dla ludzi, z którymi łokieć w łokieć stał w obronie albo szedł w natarciu. A jego wojenne teksty to naprawdę klasyka reportażu – relacja z wyzwolenia Treblinki była tak sugestywna i wstrząsająca, że włączono ją do zbioru dowodów na poparcie aktu oskarżenia w procesie norymberskim…

Całe swoje wojenne doświadczenie zamknął Grossman w dwuksięgu „Za słuszną sprawę” oraz „Życie i los” (tę drugą rekomendowałem w moim blogu 12 marca 2020 roku). Losy tych ksiąg pozwolę sobie tym razem pominąć; ale to temat na osobne opowiadanie, a w zasadzie wielki reportaż rekonstrukcyjny… Natomiast „Wszystko płynie” to – jako się rzekło – osobiste rozliczenie. Lecz niedokończone. Materiał gromadził od wczesnych lat pięćdziesiątych, gdy reżim odebrał mu szansę zredagowania do końca dzieła życia (poza tamtymi dwoma tomami wojennej epopei) – czyli „Czarnej księgi”: żydowskiego trudu zdokumentowania zbrodni Zagłady. Stalinowska władza nie była zainteresowana prawdą o tragedii Holokaustu; sama przecież planowała w ostatnich swych morderczych paroksyzmach krwawą rozprawę z Żydami. Wtedy Grossman ostatecznie stracił wiarę w kolportowane globalnie propagandowe, ideologiczne mity o rzekomej prawości radzieckiej władzy i jak to miał w zwyczaju – zabrał się za werbalizację tego przekonania. Ale już chorował, a KGB deptało po piętach, zaglądało w papiery, wyciągało śmieci z kosza, podsłuchiwało, wzywało znajomych, sąsiadów, kolegów, wydawców…

W rezultacie „Wszystko płynie” to osobliwy niedokończony, niedoszlifowany „składak” – kilka wątków prozatorskich, w zasadzie niepołączonych fabularnie, strukturalnie w powieściową całość. Ale każdy z nich niepośledniej jest urody. Polecam uwadze zwłaszcza niedługi, prosto zapisany, wstrząsająco, metaforycznie piękny (jak na standardy surowej skromności słowa, stosowane zwyczajowo przez Grossmana) wątek o Maszy Lubimowej, skazanej na łagier żonie wroga ludu…

Reszta tekstu daje się – nie bez trudu – zakwalifikować jako esej. Bezprzymiotnikowy, bardzo osobisty esej-próbę rozumienia świata. W tym ściśle montaigne’owskim duchu i zamyśle, wywiedziony wprost z hercenowskiej tradycji, radykalnej potrzeby opowiedzenia świata dotąd nieopowiadalnego. To, co Wasia Grossman napisał o Leninie i Stalinie, stawia go w rzędzie najwnikliwszych analityków i krytyków morderczego fanatyzmu ideologicznego. Warto nawet dzisiaj przeczytać i przemyśleć.

Oczywiście, że w prozatorskich fragmentach „Wszystko płynie” nie ma dramatycznej siły „Jednego dnia Iwana Denisowicza”, oczywiście, że całość dzieła Grossmana nie sięga „Archipelagu Gułag” Sołżenicyna. Ale jest w tej skromnej księdze ładunek prawdy trudnej do zniesienia, psychologicznie prawie „niemożliwej”. I to stawia ją w rzędzie lektur koniecznych. A wszystkim relatywistom wypadałoby polecić rozdziałek dziewiąty (str. 84): „Iwan Grigorjewicz zapragnął znowu znaleźć się za drutami, odszukać tych, co przywykli do ciepłych łachmanów, do miski z lurą, do barakowego piecyka. Miał ochotę im powiedzieć: to prawda, na wolności jest strasznie! Opowiedziałby starcom, którzy stracili siły, jak odwiedził bliskiego człowieka, jak poszedł pod dom, gdzie mieszkała kochana niegdyś kobieta (…). I powiedziałby obozowym starcom, że największe szczęście – to, nawet będąc ślepym, beznogim, wyczołgać się z obozu i umrzeć na wolności, bodaj dziesięć metrów od przeklętych drutów.”

Tomasz Sas
(13 05 2024)

Ostrzeżenie. W obliczu narastającej bezczelności i brutalnej agresji twórców, instruktorów tudzież podżegaczy tak zwanej sztucznej inteligencji uprasza się wzmiankowanych, by w swym procederze pod żadnym pozorem nie korzystali z niniejszego tekstu rekomendacji w celu doskonalenia algorytmów i trenowania swego produktu, zwanego powszechnie i w skróceniu AI. Ostrzeżenie to formułuje się w celu uniknięcia nieporozumień natury procesowej w przyszłości, gdy tylko uchwalone zostaną powszechnie obowiązujące przepisy, umożliwiające skuteczną ochronę własności intelektualnej przed wykorzystywaniem do niecnego zamiaru rzekomego „uczenia” i poszerzania spektrum możliwości wspomnianej już tzw. sztucznej inteligencji. TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *