Dziennik czasu wojny

25 lutego 2025

Andriej Kurkow 
Dziennik czasu wojny
Przełożyła (z angielskiego?)
Anna Esden-Tempska

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 5/5

Nadzieja – towar deficytowy…

Ze ściśniętym sercem zabrałem się do lektury „Dziennika czasu wojny” Kurkowa. Bo wojna nagle, z dnia na dzień, zmieniła się w niezdefiniowany, chaotyczny, nieprzewidywalny i woluntarystyczny koszmar geopolityczny!

Gdy piszę te słowa, akurat mija dokładnie trzecia rocznica rozpoczęcia tej wojny przez Putina. Bezmiar dramatów pęcznieje, lista zbrodni wojennych i wojennych zbrodniarzy wydłuża się, bilans strat rośnie i przestrasza. Ukraina wraz ze swą bohaterską armią staje na krawędzi wyczerpania, Ruscy sięgają po ostatnie rezerwy materiałowe (bo ludzkich jeszcze trochę mają, nawet z Północnej Korei). Ale to klasyczna (choć zdaniem obserwatorów już poważnie zmodyfikowana) wojna ze wszystkimi jej typowymi imponderabiliami. Jest front mniej więcej stabilny; wiadomo, że tu my – tam oni. Jest obrona przeciwlotnicza na terytorium całego kraju, wycelowana w niebo broń przeciw rakietom, bombom i irańskim dronom. Są nocne naloty, komunikaty o powiększających się stratach i małych sukcesach, są wieści z frontu, zmienne nastroje wśród ludności (dezercje podobno się też zdarzają…). Na wojnie, jak to na wojnie…

I to wszystko jest u Kurkowa – a poza tym szerokie (jakie tylko może mieć nieco lepiej poinformowany pisarz i publicysta, aktywny na froncie propagandowym) spektrum rozmaitych zdarzeń w kraju i poza granicami. Kurkow sporo jeździ: wyprowadził się z rodziną z Kijowa do wioski w Karpatach, skąd rusza z wykładami, przemówieniami, zaproszeniami na spotkania – w całym świecie. W opiniotwórczych środowiskach sprzyjających Ukrainie pisarz ma status szczególny – jest naocznym świadkiem (wprawdzie nie prosto z terenu walk, lecz i tak dobrze poinformowanym), który ma umiejętność werbalizacji i syntezy doświadczeń, obserwacji i przeżyć. Z takim warto pogadać, taki może być pożądanym ornamentem sympozjów, manifestacji, dyskusji, paneli, festiwali i innych celebracji. Innymi słowy: GOŚĆ PROSTO Z WOJNY – a jego uprzejme wysłuchanie i jakieś deklaracje moralnego poparcia mogą spełnić społeczny i towarzyski wymóg zaangażowania się po właściwej stronie – spektakularnie, acz bez większych kosztów. Taki Kurkow zatem to peregrynujący skarb…

To wszystko działało – ale kilka tygodni temu przestało, chociaż wojna toczy się nadal, a intensywność działań nie maleje. Przeciwnie. Więc co się stało? Pojawiło się słowo POKÓJ. Aż trudno w to uwierzyć, ale to największy paradoks tej wojny. Jak to? Propozycje pokoju wprowadziły zamieszanie – z widmem klęski i chaosu? Bo to nie jest zwykły pokój – tylko Pax americana Trumpo modo... Pokój, który facet od niedawna zainstalowany za historycznym biurkiem w Gabinecie Owalnym waszyngtońskiego Białego Domu (dodajmy, że ogarnięty wizją zdobycia Pokojowej Nagrody Nobla…), międli w swych publicznych elukubracjach od wielu miesięcy w agitacji kampanii wyborczej i już w oficjalnych prezydenckich enuncjacjach. Gdy obiecywał w kampanii, że pokój między Ukrainą a Rosją załatwi jednym telefonem, w dwadzieścia cztery godziny, świat mógł traktować to jak majaczenia kiepsko poinformowanego socjopaty, mitomana i notorycznego, nieprzewidywalnego awanturnika (którym w istocie jest). Ale gdy zabrał się za realizację – zatrzęsła się ziemia, a cała geopolityka zrobiła potrójne salto. W końcu to za nim noszą tzw. piłkę – czyli walizeczkę z kodami do uruchomienia broni nuklearnej. Jest się czego bać – nawet gdy nikt po tę walizeczkę nie sięgnie…

Ale Trump potrafi sięgnąć po telefon – i zrobił to; zadzwonił na Kreml, do Putina. Już samo to połączenie (bez rozeznania, bez konsultacji, bez namysłu) zrobiło wyrwę w monolitycznym (względnie – ale zawszeć) stosunku demokratycznego świata do Rosji i jej przywódcy. Izolowany, ba – ścigany za zbrodnie wojenne Putin wrócił na salony, jako partner dialogu, bez mała wspólnik i przyjaciel. Zanim się jeszcze zaczęły negocjacje, bandzior z Kremla dostał prezenty powitalne wielkiej wartości. Nikt mu nie odbierze zajętych dotąd terytoriów Ukrainy (a okupuje mniej więcej 20 procent) – to po pierwsze. Po drugie – Ukraina nigdy nie wstąpi do NATO; po trzecie – Rosja została praktycznie „uniewinniona” od zarzutu agresji i zbrodni; Trump pochylił się nad losem tysięcy jej żołnierzy masowo ginących na froncie (o Ukraińcach nie wspomniał, o zabijanych pod bombami cywilach tym bardziej…).

Nóż w plecy Ukraińcom wbito głębiej i sadystycznie przekręcono, gdy ostatecznie ujawniono (beznamiętnie i biznesowo – żeby nie było) główny cel tej operacji „Pokój Już”. Idzie o pieniądze – a nie o żadne wspólne wartości (osobliwie zaś chrześcijańskie), żadne cywilizacyjne, demokratyczne, liberalne ideały, nawet nie o przyjaźnie czy tam jakieś sojusze (papierowe – a jakże). Chodzi o forsę, kapitał, inwestycje – czyli o zysk. ZYSK! I to był ten czwarty cios w plecy. Trump w swej osobliwej, kalkulacyjno-megalomańskiej jaźni bufona, obliczył, że wkład USA na rzecz Ukrainy w tej wojnie wynosi circa 350 miliardów dolarów. I nic to, że szanowani eksperci uważają, iż to kwota między 110 a 150 miliardów (zależnie od tego, co da się policzyć i co wypada w poczet pomocy zaliczyć) – ale w sumie mniej niż wyłożyła Europa. Ale nie o wielkość kwoty chodzi – chodzi o sposób, w jaki powinna być potraktowana. Trump doszedł do wniosku, że to nie może być rozkurz; każdego dolara trzeba odzyskać, przejmując eksploatację złóż minerałów, w tym tzw. pierwiastków ziem rzadkich i innych rzadkich metali. W skrócie tak: oddacie nam te 350 miliardów w surowcach – sami je sobie z ziemi wykopiemy, ale żadnych gwarancji bezpieczeństwa w zamian wam nie damy. Zwłaszcza obecności wojskowej. Deal stulecia – nieprawdaż? Najwyraźniej Trump założył (jeśli to nie za trudne słowo wobec jego intelektualnego potencjału), że sama amerykańska aktywność górnicza powstrzyma czołgi i piechotę Putina przed penetracją wyrobisk.

A poza wszystkim w tym planie „pokojowym” Ukrainę i Europę potraktowano z buta, nie przewidując obecności tychże przy stole negocjacyjnym. Ja tu sobie z przyjacielem Putinem wszystko ustalę, a wy grzecznie wykonacie. Bo jak nie, to wam Starlinka wyłączę. To wasze europejskie wojsko będzie pilnowało realizacji „pokoju”. Zresztą ogarnijcie się jakoś. Zróbcie wybory na Ukrainie, bo ten dyktator Zełenski ma 4 procent poparcia (naprawdę ma 57 procent – więcej niż sam Trump), wróćcie do wartości judeochrześcijańskich, uporajcie się z lewactwem – i płaćcie, płaćcie…

Dlatego wszystkim przyjaciołom Ameryki zalecam zmianę codziennej rutyny postępowania po wypiciu pierwszej dziennej dawki kawy: sprawdzajcie wnikliwie poranną pocztę… Czy firma White House Investment Inc. nie przysłała wam przypadkiem faktury? Czy wasze bezpieczeństwo nie pojawiło się na rynku jako oferta dla każdego, kto da więcej? Uważnie poza tym badajcie wszystkie informacje zza Oceanu, nie pomijajcie żadnego drobiazgu. Trzeba zawczasu wychwycić symptomy reinkarnacji waszego arbitralnego stronnika w stronniczego arbitra – gwiżdżącego bez opamiętania i furiacko wymachującego czerwonymi kartkami. Jak wypuszczony na wolność pacjent po przedawkowaniu antydepresantu…

W tej sytuacji lektura „Dziennika czasu wojny” Kurkowa ma już w zasadzie znaczenie wyłącznie historyczne. Aczkolwiek nadal robi wrażenie. Współczesna moc publicystyczna tego tekstu została praktycznie unieważniona. Zamarła w oczekiwaniu Ukraina… Wobec przeczuwanej głębi i nieuchronności tego, co może się zaraz wydarzyć, wojna i jej przebieg, który – co tu ukrywać – nieco się zrutynizował, a co najmniej spowszedniał (to nie zarzut, tylko normalna kolej rzeczy), stają się ewenementem drugiego planu. Ukraina jest mocno zmęczona, trochę zniechęcona, pesymistycznie usposobiona, pełna bolesnego zwątpienia i cynicznego realizmu. Dobrze zmotywowani entuzjaści są już na cmentarzach. Nadzieja jest towarem deficytowym. Ale jest – i cena nie wydaje się jeszcze niemożliwa do zapłacenia. Ale pod jednym warunkiem, i to w całej Europie – wszystkie ręce na pokład, i to już. Bo inaczej następne pokolenia Ich Wysokości Jewropiejców przypominać sobie będą (w trybie survivalowym) starożytną pieśń burłaków – e-ej, uchniem…

Tomasz Sas
(25 02 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *