Błażej Ciarkowski
Łódź. Ziemia wymyślona
Grupa Wydawnicza Foksal
– wydawnictwo wab, Warszawa 2024
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Kręć się, kręć wrzeciono, gnaj, czółenko, gnaj…
Gdy cię ogarną gorączka i chuć,
Rodaku – wymyśl sobie Łódź!
(a od razu ci wszystko opadnie…)
(taki sobie slogan ku przestrodze)
Ciśnie mi się na klawiaturę jedno tylko słowo: gawęda. I to w znaczeniu bardzo ścisłym – jako potoczysta, urocza, kolokwialna, niezdyscyplinowana, najeżona dygresjami i werbalnymi fioriturami (wśród których i soczysta kurwa się trafia) elukubracja, z mozołem obmyślona przez autora, by zainteresować i wesprzeć moralnie tudzież intelektualnie ubogich duchem odbiorców – wszakże aspirujących do „posiadania wiedzy” o otaczającym świecie. No i dobrze – gawędziarstwo współcześnie jest gatunkiem zapomnianym – ba, porzuconym zupełnie. Należy mu się rehabilitacja – sprawiedliwa tyle o ile. I słuszna – bez względu na to, czy jest gawęda potrzebną formułą, czy nie. Trzeba zatem ją wskrzesić, odkurzyć, zrewitalizować.
Po co? A o to już mniejsza – należy się gawędzie i już. Mniejsza też przy tym wszystkim, że poetykę gawędy i używanych w niej narzędzi narracyjnych charakteryzuje głównie nieco luźniejszy stosunek do prawdy, faktów tudzież ważnych imponderabiliów. Bo w gawędzie wartością główną jest potoczystość, uroda opowiadania tudzież atrakcyjność fabularna – a niekoniecznie zgodność z rzeczywistością. Zgodność z rzeczywistością to potrzebna jest w sądzie (chociaż nie zawsze się tam zdarza), a nie „przy ognisku”.
Zwłaszcza szczegół jest podatny na manipulacje… Poetyka gawędy w ogóle charakteryzuje się pewną taką dezynwolturą wobec rzeczywistego świata. A szczegół na pewno w tej sytuacji nie jest chroniony. Niczym – poza zdrowym rozsądkiem i ogólnymi zasadami teorii prawdopodobieństwa. Kreatywność jest przymiotem bardziej potrzebnym opowiadaniu niż jakaś tam wierność faktom – osobliwie gdy pospolitymi narzędziami narracji są „rekonstruowane”, domniemane dialogi i tzw. monologi wewnętrzne. Nic nowego, nic dziwnego: czasem forma rządzi treścią.
Poczyniwszy te uwagi porządkowe i czysto teoretyczne, oderwane od jakiejkolwiek realnie istniejącej materii słowa, pozwalam sobie na stwierdzenie kategoryczne i definiujące – „Łódź wymyślona” Błażeja Ciarkowskiego jest gawędą par excellence, w każdym calu, dosłownie i w każdym innym sensie. Co nie znaczy oczywiście, że czynię tekstowi i autorowi zarzut, stawiając taką diagnozę-definicję. Co to, to nie… Pozwalam sobie tylko napomknąć, że postaramy się wykazać podatność tekstu na zagrożenia płynące z gawędziarstwa jako techniki narracji. A to nie znaczy, iż zagrożenia takie wyśledziliśmy, zmaterializowaliśmy i piętnujemy. Podkreślamy tylko pewną taką potencjalną możliwość dekompozycji prawdy. Więc niech się autor Ciarkowski nie obraża.
Nie ma o co. Przeciwnie – podkreślmy, iż a) napracował się setnie, przyswajając twórczo stertę łódzkich źródeł – i to zdecydowaną większość z nich – ze zrozumieniem, b) jest architektem, wprawdzie niepraktykującym, ale to usprawiedliwia go tylko częściowo, bowiem to architektoniczne przegięcie treści lekuchno nużyć zaczyna, c) człowiekiem słowa jest nieprofesjonalnym, co go wprawdzie również częściowo usprawiedliwia, ale nie rozgrzesza absolutnie, i wreszcie d) formułę gawędy zrekonstruował nader kreatywnie, tworząc instalację z siedmiu gniazd tematycznych, rozwijających się w chronologiczny układ dygresji, wątków i mozaikowych pogaduszek, tworzących skomplikowany, ale powtarzalny wzór jak z maszynki żakardowej… Albo z walcowatego „mechanizmu grającego” katarynki. Cóż to oznacza dla samej opowieści? W zasadzie niewiele – poza dojmującym podczas lektury poczuciem pewnej takiej deprywacji, spowodowanej narastającą monotonią narracji. Ale z tym da się żyć.
Łódź wymyślona (bez cudzysłowu tym razem, bo to nie tytuł czegokolwiek) to metafora ucieczkowa, stosowana wtedy, gdy nic konstruktywnego nie ma się do powiedzenia. Wymyślmy sobie (każdy sobie) jakąś taką Łódź – z marzeń i mniemań, emocji i sentymentów, z utyskiwań na los, który kazał nam przyjść na świat i żyć w takim miejscu, nagle opuszczonym przez zdrowy rozsądek i fart, no – szczęście po prostu. Starczyło go na niespełna dwieście lat; potem spostrzegłszy niestosowność i bezowocność swego patronatu nad tym miejscem, szczęście wyniosło się gdzieś za horyzont – nawet dokładnie nie wiadomo, w jakim kierunku. Ale miasto zostało – realne, lecz uszkodzone i chyba stracone. Godzi się jednak nienachalnie przypomnieć, że Łódź to nie jest gra, nie jest też projektem imaginacji, ani zaproszeniem do zabawy… Tedy nie jest to ćwiczenie z wyobraźni – to coś istnieje naprawdę. Ja nie muszę sobie Łodzi wymyślać, szukając materii w archiwach i stosach starych gazet. Ja w tym mieście żyłem i je przeżyłem – a w starych gazetach grzebać nie muszę – bo to ja (wespół z gronem niezapomnianych przyjaciół) je robiłem przez pięćdziesiąt lat.
Mówię, że swoje miasto przeżyłem, chociaż wiem, jestem pewien, że jeszcze parę setek lat będzie istniało. Mówię, że przeżyłem, bo byłem świadkiem, jak je zamordowano. Na zimno, bez litości dla ofiar i bez wyrzutów sumienia. Z premedytacją – z pobudek jakoby racjonalnych (komuś miasto przeszkadzało na drodze do sukcesu?) oraz ideologicznych. Naczelny prowodyr tej zmiany (to o nim pisze Ciarkowski na str. 228 per „elegancki polityk w ciemnym garniturze i drucianych okularach”), czyli niejaki Balcerowicz nieznoszącym sprzeciwu profesorskim tonem poinformował, że nasze życie – tu, w Łodzi, było „udawane” – udawaliśmy, że pracujemy, a państwo udawało, że nam płaciło. Mówią, że zlikwidować to błędne koło trzeba było… Gówno prawda. Ale to już dylemat dla sądu historii – jeśli trybunał taki kiedykolwiek się zbierze. Tu i teraz istotne jest, że ta zbrodnia z zimną krwią ma znaczenie definitywne, żadnym cudem nieodwracalne. Łódź utraciła podstawowy czynnik miastotwórczy. Zmartwychwstania nie będzie.
Wymyślanie Łodzi mogło być plastrem na rany, sposobem oswojenia miasta dotąd nieopisanego w sposób właściwy i godny. Ale zamiast wymyślać – i to w poetyce gawędziarskiej – może trzeba było po prostu napisać historię? Ale rozumiem, że nie i czemu nie… Do tego trzeba mieć aparaturę, a nie fantazję. Bezdyskusyjnie jednak Ciarkowski się postarał – gawędziarstwo też wymaga wysiłku i godne jest szacunku. Podobnie jak wysiłki (czasem nieudane…), by naturalne u autora-amatora skłonności grafomańskie powściągnąć i okiełznać. Udało mu się – prawie (ale tym razem prawie robi niewielką różnicę, dostrzegalną tylko przez wprawnych analityków). No cóż – wielki zamiar w pewnym sensie usprawiedliwia małe niedoróbki.
Idąc tym tropem łagodności oznajmiam, iż nie mam pretensji do pryncypiów wyboru Ciarkowskiego, wyboru, który kazał mu jego Łódź wymyśloną usytuować geograficznie wyłącznie na północ od poprzecznej, równoleżnikowej linii wiodącej od szosy Rokicińskiej na zachód, na Retkinię. Jego Łódź to dworzec Fabryczny, ulica Piotrkowska (ale tylko do wspomnianej linii granicznej), Spacerowa (czyli Kościuszki), Ogrodowa, Wschodnia z Południową oraz Bałuty i Polesie. Reszty nie ma – Widzewa, Rudy, Chojen… Mógłbym mieć pretensje – bo urodziłem się daleko na południe od limesu Ciarkowskiego – akurat na ulicy Rzgowskiej, przy rogu z Piaseczną, rzut beretem od Czerwonego Rynku – ale pretensji nie mam; trudno bowiem wymyślać wszystko. Wybór Ciarkowskiego jest jak zaproszenie: resztę wymyślajcie sobie sami. Może pominięci, ale teraz zachęceni, siądą do pisania… Sam mam ochotę, ale sił chyba zabraknie.
Pogawędki o tym, jak Reymont cierpiał, zbierając materiał do „Ziemi obiecanej”, jak Ślepy Maks rządził przestępczą hewrą w „Kokolobolo”, jak Piłsudski drukował „Robotnika” na Wschodniej, jak architekt Lande projektował najpiękniejsze kamienice i gmachy publiczne, jak mecenas Kon z pokładu stolika u Roszkowskiego albo w „Grandzie” sprawował rządy dusz łódzkiej socjety, jak artysta Strzemiński snuł swe teorie widzenia, jak smakuje kapusta ze sklepiku na starym Polesiu, jak aktor Linda nazwał Łódź miastem meneli – nie powiem, wartość mają – zebrane do kupy i powtarzane po raz kolejny. Nawet wtedy, gdy już je znacie (no to posłuchajcie).
Ale w tym miejscu i momencie wypada postawić pytanie – czy to jest książka dla nie-łodzian? Fakt, iż edycji podjął się wielki wydawca o krajowej renomie i krajowych zasięgach handlowych, oznaczałby, że liczono się z ogólnopolskimi możliwościami sprzedaży. Chyba trochę na wyrost – ale nie dlatego, że tekst jest hermetyczny i – poza terytorium akcji – niezrozumiały… To akurat najmniejszy problem wśród problemów; większy jest taki (jak nie całkiem bezzasadnie podejrzewam) – że nikogo to nie obchodzi na tyle, by się znacząco (choć i tak umiarkowanie wobec rynkowych trendów) wykosztowywać.
Nuta elegijna (z dodatkiem niewymuszonej magii) zdominowała tekst Ciarkowskiego, a epitafium spęczniało do czterystu stron. Jak na gawędę – sporo. Jak na Łódź – niewiele, a w zasadzie mało. Ale samo, nawet najbardziej uczciwe i szczegółowe, spisanie historii miasta nie wystarczy. Bardziej jest potrzebna beznamiętna analiza przyczyn wzrostu i upadku – ku nauce i może przestrodze. Obawiam się jednak, a obawa moja graniczy z pewnością, że fachowa eksploracja okoliczności powstania i degrengolady łódzkiego epizodu w dziejach cywilizacji – nie wystarczy. Przyda się jeszcze (gwoli ostrzeżenia)) opisanie i ocena działań podjętych, by miasto ratować. A w sensie ścisłym: jak powstrzymać przyspieszające wyludnianie się Łodzi. Czy skutecznym hamulcem być może budowa solidnego pierścienia wielkich magazynów wokół przecinających się w Łodzi dróg o znaczeniu i parametrach europejskich? Czy logistyka może być ekwiwalentnym czynnikiem miastotwórczym – zamiast produkcji przemysłowej, handlu czy też nauki? Czy parę tysięcy operatorów wózków widłowych to więcej i lepiej niż setki tysięcy prządek, tkaczek, szwaczek i mechaników? Ale to już temat na całkiem inne opowiadanie. Może kiedyś ktoś je podejmie. Ciarkowski zrobił swoje.
Czy mógł lepiej? Raczej nie. Miejskie legendy, gazetowe obrazki i reportażyki, doraźna publicystyka polityczna i społeczna, akta sądowe i stare pitavale, urzędnicze raporty, statystyki i naukowe prace, pamiętniki, relacje świadków i zdjęcia – to dobra materia historycznych rekonstrukcji. Ba, w zasadzie jedyna dostępna. Bo w Łodzi trudno o dane uzupełniające; choć miasto nie było destrukcyjnie deformowane przez historię – budynki, ulice, parki i inne zakamarki i tak niechętnie opowiadają o swych dziejach. Z ważnych względów społecznych miasto dokonało poważnego samookaleczenia, by choć trochę polepszyć byt mieszkańców. Ubocznym rezultatem było uszkodzenie ciągłości tkanki pamięci. A okupacyjna, zaordynowana miastu przez niemieckich nazistów, wyrwa po kwartałach getta to utrata tak wielowymiarowa, że w zasadzie do dziś nie całkiem odrobiona. Znałem osobiście kilka osób (wszystkie już nie żyją), które przetrwały zamknięcie w tym wielkim (na skalę europejską) przedsiębiorstwie Zagłady – i wiem, jak trudno było o tym rozmawiać, a jeszcze trudniej – opisać, przenieść do zbiorowej pamięci. Tego nie da się wymyślić.
Tomasz Sas
(21 02 2025)
P.S. Nieznośna wręcz, powalająca na kolana swym ogromem i godna zazdrości migotliwa erudycja Ciarkowskiego musiała tu i ówdzie osłabić czujność ekipy redaktorów, konsultantów i korektorów, bowiem niefrasobliwie pozostawiono sporo kawałków tekstu, luźniej trzymających się postulatu zgodności z rzeczywistością. Nie wszystkie zauważone niedoróbki chcę wyspecyfikować, bo to nabrałoby niepokojących rozmiarów, ale kilka z brzegu i owszem… Oto w 1929 roku tkalnię w swej (byłej w zasadzie) fabryce wizytuje Stanisław Poznański, przedsiębiorca, wnuk samego Izraela Kalmanowicza. „Marynarka na nim jak się patrzy, angielska bawełna.” (str. 204). Bawełna? Angielska? Naprawdę? Owszem – były już wtedy wyrabiane tkaniny bawełniane o splocie, gramaturze, odporności tudzież wykończeniu, pozwalającym szyć z nich męską odzież wierzchnią – cajgi, denimy, sztruksy, drelichy, czesucze. Osobliwie z tych ostatnich szyto marynareczki casualowe – wygodne i przewiewne, na tropikalne upały letnie. Ale do pracy? To była owszem, angielska – ale wełna! (Angielska bawełna to wtedy i dziś tkaniny raczej typu koszulowego, robione z przędz bawełnianych pochodzenia egipskiego, indyjskiego, rzadziej amerykańskiego). Ta wełna nie musiała być prosto z Anglii – krajowa z Bielska była lepsza; łódzkie wełny takiej renomy nie miały…
Ale idźmy skokami dalej – na przykład na str. 318 pojawia się „potężna, umundurowana sylwetka generała Mariana Spychalskiego”. No cóż – przekazy naocznych świadków na ogół zgodne są w kwestii, iż towarzysz Marek mężczyzną wysokim nie był, zaś potężnym i okazałym na pewno nie, do tego lekko garbiącym się, a mundur generalski (potem i marszałkowski), mimo niewątpliwych, widocznych starań wybitnych krawców wojskowych, zwisał mu jak karnawałowy kostium. No tak – trzeba było choć przelotnie zerknąć na jakąś archiwalną kronikę filmową…
I na deser ciekawostka z dziedziny logiki języka – polskiego, żeby nie było… Oto na str. 93 jedno zdanie o niejakim Lewim Icchaku Kohnie (ojcu wielkiego fabrykanta Oskara Kona), wybitnym znawcy Talmudu, który na chleb dla siebie i dzieci zarabiał, „tkając chałupniczo przędzę”. Tkając przędzę? Naprawdę? Formalnie rzecz biorąc, zwrot „tkając przędzę” ma taką samą wartość poznawczą, jak fraza „piekarz piecze mąkę”, czy „murarz muruje cegły”. Niby się zgadza, ale przecież wiemy, że nie o to chodzi. Choć formalnie chodzić może. Ale konstruując zwrot z czasownikiem lub imiesłowem – choćby typu „tkając” – oczekujemy, że logicznie będzie to fraza rezultatu, a nie czynności; dlatego „tkając” – to tkaninę, a przędzę – „prząść”. Na kołowrotku chyba – no bo jak inaczej robić to chałupniczo? TS
Brak komentarzy