Stanisław Tym 
Tym bardziej
Wydawnictwo Polityka, Warszawa 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Felietonista zimozielony…
Polska to wciąż duży kraj. Nawet gdy pojawiają się mniemania, iż dwie są Polski, rowem-okopem przecięte nienawiści, to i tak każda z nich z osobna nadal jest duża. Pojedynczy Polak-szarak wielkości nie ogarnia; trzeba mu tę Polskę – jego Polskę (niezależnie od tego, która jego jest) opowiedzieć. Opowiadanie Polski – wielka rzecz. Było w dziejach kilku wyznaczonych, nominowanych, wybranych, namaszczonych świętymi olejami specjalistów „inżynierii dusznej” – z patentami, certyfikatami i rozkazami od najwyższej władzy. Ale się jakoś nie przyjęli. O większe sukcesy pokusili się amatorzy opowiadania, samozwańczy heroldowie, whistleblowerzy i wędrowni grioci (robiący w branży za miskę zupy i kieliszeczek czegoś mocniejszego).
W każdym razie opowiadanie Polski innym Polakom to zajęcie typu full time job – ale niekoniecznie etatowe. W zasadzie w pełni samodzielne (niesamodzielni żyją krótko i karier nie robią). A do tego uzurpatorskie (z pewną taką nutką bezczelności – ale nadto z niezbędną przyprawą talentu). Ot, pojawia się w przestrzeni publicznej ktoś, kto potrafi przyrządzić tekst (lub inną formę przekazu) na tyle interesujący, że dysponenci fragmentów tej przestrzeni – fragmentów zajmowanych przez tzw. media – są gotowi zaoferować takowemu wikt i opierunek (plus kieszonkowe) w zamian za regularne dostarczanie tekstów (lub innych form przekazu) w sensie ścisłym, aczkolwiek w zasadzie ogólnym, opowiadających Polskę Polkom i Polakom.
Analiza tego fenomenu intelektualnego w polskiej przestrzeni medialnej to temat na osobne opowiadanie, a w zasadzie wyzwanie, które być może kiedyś podejmę. Na razie dokonajmy kilku niezbędnych, jak się wydaje, zabiegów porządkowych. Otóż rzecz z grubsza ujmując, profesja, o której mowa, to felietonistyka, zaś jej wykonawcy to felietoniści. Proste? Niby tak, ale nie za bardzo… Korzenie tego gatunku (pierwotnie tylko w formie pisanej) tkwią w XVIII mniej więcej wieku, gdy gazety rozpowszechniły się i utrwaliły. Ich wydawcy szybko połapali się, że informacje, opinie tudzież sponsorowane inseraty gospodarcze to nie wszystko, co powinni i mogą oferować zachwyconym czytelnikom. Okazało się, że ci gotowi są płacić także za rozrywkę, zabawę i w ogóle każdą głupotę, pustotę, satyrę. Gazety wyruszyły na poszukiwanie śmiesznych treści. Gdzie jest popyt, pojawia się podaż, więc trefnisie przysiedli fałdów w swych pluderkach i zaoferowali teksty bardziej na luzie.
Utarł się powszechny zwyczaj dynamicznego redagowania gazet: pierwsze kolumny były serio – informacyjne, polityczne, z komentarzami, opiniami, dobrymi radami i dyskursami w interesujących ogół kwestiach. Na ostatniej gazety stawały dęba – bez trudu osiągano granice dobrego smaku, szargano autorytety, zabijano kpiną, nanoszono błota na dywany w salonach (metaforycznie ma się rozumieć). Czytelnicy prasy (na szczęście nie wszyscy…) pojęli też, że gazeta może się stać poręcznym narzędziem walki – już to konkurencyjnej, już to politycznej – z prawdziwymi bądź urojonymi przeciwnikami. Pamflecik, paszkwil, plotka, kalumnia, obelga – to ci dopiero sztos; rzecz w tym, że nie każdemu talentu starczało. Ale to znów kwestia prawa popytu-podaży. Na rynku zameldowali się spece-pałkarze, którzy za niewygórowaną opłatą przerabiali wskazanego delikwenta na szmaty (bez osobistych powodów). Po niewielu latach z kontaminacji tych dwóch profesji: polemisty tudzież humorysty – zrodził się felietonista… Już nie do wynajęcia – polemista samodzielny, na własny rachunek. I nie błazenek-śmieszek – raczej intelektualna formacja w typie stańczyka, o losy ojczyzny (nawet wtedy, gdy jej nie było…) zatroskanego. Owszem, nie stroniący od ostrego dowcipu i zabójczych replik – ale w sumie mąż stanu nieledwie, autorytet i opoka, często piszący regularnie w jednej gazecie przez kilka dekad, no wręcz jednoosobowa instytucja społeczna…
Już w XIX wieku dorobiliśmy się paru felietonistów rangi instytucjonalnej: Rodoć (Mikołaj Biernacki), Bolesław Prus, Jan Lam czy Aleksander Świętochowski na przykład. W XX wieku było jeszcze lepiej: Tadeusz Boy-Żeleński, Antoni Słonimski, Bruno Winawer, Stefan Kisielewski, Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski). KTT (Krzysztof Teodor Toeplitz), Janusz Głowacki, Jerzy Urban, Michał Radgowski, Daniel Passent, Ludwik Stomma, Jerzy Pilch. Te kilka ostatnich nazwisk to eskadra felietonistów tygodnika „Polityka” z jej lat najlepszych (to se ne vrati – dzisiejsza ekipa felietonowa „Polityki”, może wyjąwszy Hartmana, mogłaby tamtej buty czyścić).
Stanisław Tym też należał do wunderteamu najlepszego pisma między Łabą a Władywostokiem (to niegdyś; a ostatnio w europejskiej czołówce opiniotwórczej) – jedynego takiego fenomenu wolnych mediów w świecie. Aktor, reżyser i dyrektor teatru, kabareciarz (w nieco innym sensie, niż funkcja ta wygląda dzisiaj; dość wspomnieć STS, „Owcę” i „Dudka”) autor tekstów scenicznych, scenarzysta filmowy i telewizyjny… Innymi słowy; człowiek kilkorga talentów, z których każdy najwyższej był próby – zresztą wystarczą dwa słowa: „Rejs”, „Miś” – i wszystko jasne. Wszyscy, z kilku pokoleń zebrani (poza eremitami i analfabetami społecznymi) Polacy płci obojga, wiemy o co chodzi. Tym to była instytucja – nie żeby zaraz sumienie narodu czy jakiś tam Wernyhora nowy, ale na pewno gwarancja, że jeszcze trochę pociągniemy bez absolutnego zidiocenia. Na rynku felietonowym pojawił się w 1972 roku, ale jakoś na poboczach głównego nurtu. Dopiero trzydzieści pięć lat później zasilił „Politykę” – z korzyścią dla obu stron. Był wtedy twórcą kompletnym, ukształtowanym i nieskorym do felietonowej egzaltacji, w zdecydowanie najlepszym okresie swej pisarskiej aktywności (na pewno na gruncie felietonowym). „Polityce” też się przydał, bo już jej wtedy Pilcha nie stało…
Czym był Tym? Wtedy i do wczoraj – kamertonem, metronomem, kamieniem probierczym, wagą w rękach inspektora zdrowego rozsądku, lupą widzącą znaki wodne i odciski linii papilarnych. Był termometrem (tym, którzy populiści zalecali stłuc, by nie mieć gorączki), aparatem do mierzenia ciśnienia społecznego (osobliwie wewnątrzczaszkowego) i papierkiem lakmusowym naszej obywatelskości. Dobrowolne wzięcie na siebie takiej roli w życiu publicznym tworzy wymagania, ograniczenia i zobowiązania o znacznym (czasem wręcz nieznośnym) ciężarze. Najbardziej zabójcza jest regularność – gazetowy deadline wyznacza terminy nieubłagane, nieprzesuwalne, nienegocjowalne; musisz się zmieścić, a pisanie z reguły odkładasz na ostatnią chwilę, by z kolei sprostać wymogom aktualności (nikt felietonów nie pisze na zapas, z dużym wyprzedzeniem). Raz spróbowałem i tylko dzięki życzliwości (wzmocnionej rzadką wtedy na rynku czekoladą Wedla) zielonookiej załogi urzędu pocztowego w Łagowie oraz służbowej, tajnej, wprzęgniętej w państwową sieć informacyjną rozklekotanej zbrojovki (kto nie pamięta, co to takiego było, niech popyta…) uniknąłem poważnej wtopy, dyskredytującej felietonistę dożywotnio…
Tym był felietonistą wiecznotrwałym, zimozielonym i profetycznym. Aktualność tekstu felietonowego jest jego zaletą – ale przez tydzień. Potem nowe teksty zmiatają urodę poprzednich – ich język, forma, struktura i publicystyczna moc padają ofiarą czasu. Taki już los brylantów jednorazowego użytku. Po prostu unicestwia je sedymentacja – proces tworzenia się warstw osadowych. Jako wytrwały czytelnik felietonów – w porcjach dochodzących do kilkunastu sztuk jednorazowo – z doświadczenia wiem, że po tygodniu już się nie pamięta onegdajszych zachwytów ani uniesień. Chyba że tekst jest tak arcygenialny jak „Mława atakuje” Toeplitza lub „Maleńka złota szubienica” Hamiltona. Ale takich kamieni milowych w felietonistyce niewiele… Niektórzy autorzy próbują wzmocnić i wydłużyć sensy swych tekstów, kreując dla nich pewne stałe punkty odniesienia. Tym też uciekł się do tego zabiegu. Wykoncypował mianowicie postać Polaka-szaraka, czyli zwyczajnego obywatela, przeciętnie intelektualnie kumatego, prostolinijnego i jednoznacznego, stroniącego od abstrakcji, w zasadzie łopatologicznego, ale wolnego od uprzedzeń. I sam mianował się rzecznikiem takowego. Nie tyle przemawiając w jego imieniu, co właśnie opowiadając mu Polskę. Ten zabieg formalny, rzadko formułowany dosłownie, częściej dorozumiany, znacznie wydłużał żywotność felietonów Tyma, bowiem układał je w łańcuchy zdarzeń intelektualnych, następujących po sobie – Polak-szarak wzbogacał się o światopogląd, terytorium i tylko jemu przynależne imponderabilia narodowo-obywatelskie.
Ale dopiero zgromadzenie tych tekstów w książkowych zbiorach całą ich siłę ujawnia. Szkoda wielka, że poniewczasie… Przyznacie bowiem, że bieżący wpływ felietonisty na bieg dziejów niewielki jest (a w zasadzie zerowy), zaś wpływ lektury felietonów z kilku lat, zgromadzonych w jednym tomie, jest… też podobny, to znaczy żaden. Niemniej koncentracja myśli autora robi wrażenie – podobnie jak fakt, że wszystkie one zdumiewająco świeże, że nie więdną i nie opadają jak listki jesienią… Felietonistyka Tyma jest zimozielona i profetyczna – zawsze – jak wtedy, gdy już w 2017 roku przewidział karierę generała Kukuły (z niewiadomych powodów trwającą, pod skrzydełkami Kosiniaka-Kamysza, po dziś dzień…), czy gdy w 2018 roku zasugerował, jak znacząco wzrosną umiejętności Morawieckiego, który już wtedy na spotkaniu z wyborcami potrafił kłamać godzinę albo i dłużej, i ani razu się nie pomylił.
Lektura stu najlepszych (wedle kryteriów nie tylko intelektualnych, ale przede wszystkim serdecznych) felietonów z lat ostatnich, zebranych przez przyjaciół Tyma, to świadectwo bolesne, jakiejże wyrwy doznało nasze terytorium poznawcze, Tu czas żaden ran nie uleczy.
Tomasz Sas
(01 02 2025)
Brak komentarzy