Andrea Camilleri
Morze błota
Przełożyła Monika Woźniak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Z grubej rury deszcze niespokojne…
Kolejny prezent od Camilleriego z zaświatów… Autor zmarł przed pięcioma laty, ale jeszcze kilka tytułów nieprzetłumaczonych na polski zostało w obiegu, zaś wydawca dozuje translacje pomalutku – góra jedną rocznie – zresztą sam proces przekładu wymaga pewnej dozy pieczołowitości tudzież staranności (w tej kwestii znajdą się dowody przeciwne i takież przykłady). Nie ulega wszakże wątpliwości, że dobrą rozrywkę przy lekturze Camilleriego mamy gwarantowaną jeszcze na jakiś czas, za co wydawnictwu Noir sur Blanc chwała i cześć.
„Morze błota” jest opowieścią cięższego kalibru, a komisarz Montalbano przypomina trochę barona Münchhausena, który ciągnął się za włosy, by się wyratować z błotnej topieli (razem z koniem zresztą). A błoto, jak to błoto… Naprawdę zagraża Vigacie – dzięki deszczom nieustannym, co na Sycylii akurat zdarza się nieczęsto. Z drugiej zaś strony pojawia się jako błoto metaforyczne, symbol mafijnych machinacji tudzież interesów. Gdyby metafory miały zdolność materializowania się, cała Sycylia – wraz z pięknym Palermo, zuchwałą Etną, starożytnymi Syrakuzami i Agrygentem, z gajami oliwnymi, winnicami i pomarańczowymi sadami, z oślepiająco białymi miasteczkami, jak Corleone na przykład – trudnymi do odróżnienia od równie białych górskich grani – zamieniłaby się w jedną wielką kupę błota… Sterczącą z błękitnego morza jak wyrzut sumienia masywną piramidę rzygowin i innych produktów przyspieszonego metabolizmu. Co nie oznacza, że Sycylia – kraina symbolicznego błocka społecznego – nie nadaje się do zamieszkania. Nadaje się – no, może nie dla każdego, nie zawsze i nie wszędzie – ale gdy przestrzega się tych dorozumianych ograniczeń, jest po prostu słodka jak pomarańcza…
Ech, rozmarzyłem się. Tymczasem – prawdę mówiąc, Sycylia komisarza Montalbano nie nadaje się do zamieszkania dla typowego Europejczyka – poszukiwacza prawdy, spokoju, sprawiedliwości i wolności. Sycylia jest dla Sycylijczyków. Od pokoleń wdrożonych do trudnej miłości ku swej krainie, rozumiejących ograniczenia, które ona narzuca i akceptujących takowe – poprzez akt milczącego przyłączenia się. Innymi słowy i na gruncie konkretnej prozy: może milcząco założyć, że nasz bohater – komisarz Montalbano – umie chodzić w błocku, potrafi w tej społecznej strukturze odczytywać ślady oraz… żyć normalnie, ciesząc się kuchnią swego przyjaciela, restauratora Enzo tudzież kolacyjkami spod ręki gosposi Adeliny. Na tym polega sycylijski sposób życia godnego. Obowiązki wykonujesz profesjonalnie i pryncypialnie – przykładasz się. Ale nie wychylasz się, nie szukasz kłopotów, nie zmieniasz świata, nie walczysz z wiatrakami. Owszem, trafi ci się w trybie urzędowym sprawa mafijna, to ją rozwiązujesz uczciwie i z pełnym przekonaniem do końca. Ale sam z siebie nikogo nie ścigasz – nie jesteś sędzią śledczym w typie Giovanniego Falcone, by wylecieć w powietrze na autostradzie…
Tymczasem deszcz leje, a błoto spływa z pagórków w dolinki, przesuwając akcenty bukolicznego pejzażu okolic Vigaty (gdziekolwiek to jest). Deszcz naturalnie nie unieważnia biegu ludzkich spraw, przeto komisarz Montalbano o burzowym poranku udaje się na miejsce zbrodni. Oto robotnicy na budowie rurociągu odkryli, że w wielkiej rurze leżą zwłoki z wyraźną raną postrzałową w plecach, a w błocie wala się porzucony rower. Wstępna hipoteza – po wnikliwej analizie śladów – sformułowała się w zasadzie sama: ofiara uciekała na rowerze, ale postrzelono ją w plecy; ranny spadł z pojazdu i ukrył się w rurze, lecz nie dożył do chwili odnalezienia. Na razie był kadawerem o nieustalonej tożsamości, ale szybko rozpoznano, że to niejaki Gerlando Nicotra, mieszkający z żoną (skądinąd seksowną Niemką o imieniu Inge) w willi niedaleko placu budowy rurociągu, z zawodu księgowy, zatrudniony w spółce, która ów rurociąg budowała – zresztą ślamazarnie i niezbyt fortunnie. W całej bowiem okolicy nie było dość wody, by rurociąg napełnić. Ale cóż – przetarg rozstrzygnięto, dotacje pobrano, a kary umowne za odstąpienie od budowy mogły doprowadzić do bankructwa wielkiego miliardera – nie tylko małą lokalną spółeczkę budowlaną… I w taki oto sposób komisarz Montalbano zetknął się z typowymi i podstawowymi problemami sycylijskiej gospodarki na szczeblu komunalnym… I na styku stref oczywiście: białej, szarej i czarnej.
Warto wspomnieć, że na poziomie każdego z tych odcieni przedsięwzięcia kryminalne, które zbiorczo i w skrócie zwykliśmy nazywać „mafią”, są obecne – tyle że z różną intensywnością. A poza tym „mafia” – cóż za brzydkie, trywialne i prostackie określenie… Bądźmy poważni – nie ulegajmy ani literackim mitom, ani idiosynkrazjom niektórych niezrównoważonych dziennikarzy i polityków, szukających stopni do kariery za wszelką cenę; to oni wymyślili „mafię”. Jaką mafię? Przecież wiadomo od dawna i powszechnie, że podstawą funkcjonalną, zasadniczym budulcem sycylijskiej struktury społecznej od wieków jest la famiglia – rodzina znaczy, aczkolwiek w sensie nieco szerszym niż biologiczny ojciec, biologiczna matka i ich biologiczne dzieci. „Szerokość” tego sensu wyznacza znane od dawna w literaturze antropologicznej i socjologicznej pojęcie „klanu” – czyli grupy krewniaczej, mającej gdzieś tam w przeszłości wspólnego przodka. Ale i to ujęcie nie wyczerpuje wszystkich sensów struktury zwanej la famiglia… Na Sycylii oprócz tradycyjnego znaczenia wspólnoty złączonej więzami pokrewieństwa, rodzina ma też sens ekonomiczny, polityczny i godnościowy. Każda jest wprawdzie tworem zamkniętym – lecz elastycznie: ma duże możliwości adopcyjne, zachęty klientelistyczne i opiekuńcze oraz system wzajemnych, honorowych przysług i zobowiązań (często wielopokoleniowych). Innymi słowy: struktura, która w ciężkich czasach (a kiedy na Sycylii było lekko…) udowodniła swą społeczną skuteczność oraz przydatność.
Wiele zatem wskazuje na to, że interesy będą się kręcić, dopóki nie zabraknie chłopców chętnych do każdej roboty w zamian za opiekę „padrone” oraz potrafiących w razie czego sprawnie i celnie posługiwać się luparami. Nie wiecie, co to lupara? No cóż, to strzelba dwururka z przyciętymi na krótko lufami (by się mieściła pod marynarką). Ale to i przeszłość, i ostateczność. Dzisiejsze mafie – o pardon, „rodziny” – potrzebują więcej wykwalifikowanych księgowych niż strzelców, więcej zręcznych biznesmenów niż milczących, barczystych „regulatorów” i „sprzątaczy”. Gra idzie bowiem o to, by „rodziny” tradycyjnie od lat zajmujące się standardową bandyterką – od wymuszeń, pobierania haraczy i opłat za „opiekę”, po przemyt ludzi oraz towarów (czyli tego, co akurat jest potrzebne) na wielką skalę, po biznes narkotykowy (połączony z praniem pieniędzy), fałszerstwa i strzelanie na zamówienie – wkraczały na salony legalnych interesów, osobliwie w tych sektorach, które oferują spore budżety i fundusze do podziału w trybie partnerstwa publiczno-prywatnego. Idzie o to, by „familijne” interesy i sporę pieniądze uplasowały się w całkiem legalnych i zyskownych branżach – jak budownictwo, handel czy prywatne ubezpieczenia zdrowotne, zalegalizowany hazard, rozrywka albo gastronomia…
W „Morzu błota” Camilleri kazał swemu bohaterowi zmierzyć się właśnie z procesem przepoczwarzania się zbrodniczych organizacji familijnych w poczciwe, zgodnie z prawem i etyką biznesu działające firmy – tyle że niekoniecznie ku pożytkowi publicznemu – ale swemu, rodzinnemu jak najbardziej… No cóż, Camilleri jak zwykle wiarygodny, komisarz Montalbano jak zwykle sympatyczny (no, prawie…) – a lektura wielce jak zwykle przyjemna i wciąż robi dobre wrażenie. Z tym, że ja już na Sycylię nie wybieram się, aczkolwiek zaprzyjaźnieni penetratorzy tamtejszych piwnic donoszą mi, że miejscowe wina bardzo się poprawiły i powoli odzyskują reputację, utraconą po mafijnych aferach z lat 90. ubiegłego wieku. Może i coś w tym jest, ale – sorry, taki mamy obecnie klimat, by się za daleko nie wychylać…
Tomasz Sas
(28 08 2024)
P.S. Co się tyczy wspomnianej staranności faktograficznej… Na stronie 77 „Morza błota” prokurator Jannacone mówi, że „w szufladzie szafki nocnej gościa znaleźliśmy rewolwer kalibru 9, produkcji rosyjskiej.” A trzy wiersze dalej rzeczony prokurator dodaje: „identyczny rewolwer znajdował się w szafce nocnej Nicotry.” Czyli – przypominam – kadawera, od znalezienia którego cała intryga się rozpoczęła… No cóż – jedynym i ostatnim (jeszcze w latach wojny 1941-45) masowo produkowanym w Rosji rewolwerem był nagant (projekt i licencja belgijska z czasów carskich jeszcze…) wzór 1895, kalibru 7,62 mm. Fabryka w Tule wykonała prawie 3 miliony egzemplarzy – co oznacza, że dwa identyczne egzemplarze mogły trafić na Sycylię – tylko dziś raczej ze zbiorów muzealnych. No i kaliber nie ten. Współczesna produkcja lżejszych rewolwerów w ZSRR i w Rosji była i jest raczej śladowa; na specjalne zamówienia tajnych służb i komandosów Specnazu. Zakłady w Tule, Iżewsku, Klimowsku i Wiatce zaprojektowały i produkowały (na ogół w latach 90. ubiegłego wieku; ale może robią to nadal…) rewolwery większych kalibrów (od .44 do półcalowych), ale serie były niewielkie i przeznaczone do zadań specjalnych. Ich „wydostanie się” – nawet razem z transportami broni zamawianymi przez podziemne organizacje przestępcze, jako „bonusik” dla kontrahenta – na Sycylię graniczyłoby z cudem. Zresztą te „gnomy”, „sobaki” czy mityczne półcalowe bębenkowce – „ubijcy słonow” – mało kto widział choćby z daleka, a jeszcze mniej fachmanów strzelania czy rusznikarzy trzymało je w rękach. A jeśli ktoś zobaczył je z bliska od strony wylotu lufy, to już raczej nic nie opowie o swych wrażeniach…
Przypuszczam zatem, że owe współczesne „rosyjskie rewolwery” to produkt… swoistej dezynwoltury pisarskiej, obserwowanej zresztą masowo, kładącej znak równości między rodzajami broni krótkiej; nazwy rewolwer i pistolet są traktowane zamiennie, bez różnicy, chociaż ta jest spora. Ale to problem niewielki – obyśmy tylko takie mieli… TS.
Brak komentarzy