Gabriel Garcia Marquez
Widzimy się w sierpniu
Przełożył Carlos Marrodán Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
Muza SA, Warszawa 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Funkcja życiowa
Rozpruty sejf; skok na kasę – tak można skwitować ten wydawniczy ewenement. Tata–noblista wyraźnie objawił swą wolę, by ostatniego tekstu, nad którym pracował, nie upubliczniać. Ba, nakazał wszystko, łącznie z odrzuconymi, budzącymi autorskie wątpliwości wersjami, notatkami i zapisem elektronicznym, fizycznie unicestwić. Synowie się sprzeniewierzyli… Fakt – nie od razu; odczekali dziesięć lat od śmierci ojca (zmarł dokładnie dekadę temu: 17 kwietnia 2014 roku). Taka karencja w oczach spadkobierców wydaje się dostatecznie usprawiedliwiać ich akt „rodzinnej zdrady”. Emocje wygasają, histeria zmienia się w historię (literatury, żeby nie było…). Zatem tyle hałasu o nic? Czy jednak o c o ś?
Z czysto merytorycznego punktu widzenia „Widzimy się w sierpniu” to bagatelka bez większego znaczenia – jeśli popatrzeć na tę mikroopowiastkę choćby tylko w obrębie twórczości Marqueza. Gdzie jej tam do „Stu lat samotności” czy „Jesieni patriarchy” lub nawet „Rzeczy o mych smutnych dziwkach” (przedostatniej roboty literackiej Marqueza). Wszelako nie w tym – słabsze czy nie – tkwi dylemat. Ale i w kwestii domniemanego synowskiego sprzeniewierzenia też dylematu nie ma… Pozostawmy zatem na boku wszelkie rozważania tej kategorii. Dylematem głównym, podstawowym problemem tego ekscesu literackiego (bo ekscesem można nazwać okoliczności towarzyszące opublikowaniu „Widzimy się w sierpniu”) jest kondycja pisarza. Nie w sensie metaforycznym, filozoficznym, symbolicznym czy metafizycznym zgoła. Raczej w sensie ścisłym i dosłownym…
Dla obserwatorów i znawców twórczości Gabriela Garcii Marqueza oraz osobistych jego losów nie jest wiedzą tajemną fakt, że oprócz oczywistego podziału na okres przednoblowski i postnoblowski, istotne znaczenie miał podział na czas zdrowia i czas choroby (a właściwie chorób rozmaitych). To – bardziej niż noblowska cezura – zdominowało jego życie. O ile na płaszczyźnie twórczej okres przednoblowski to była harówka na dwóch etatach (Marquez przede wszystkim był dziennikarzem: reporterem, publicystą, felietonistą, korespondentem zagranicznym prasy kolumbijskiej – uprawianie literatury było wówczas jego intensywnym „odpoczynkiem wojownika”), o tyle zasłużony post-Nobel (czyli od 1982 roku) to już coś w rodzaju „jesieni patriarchy” – tylko całkiem a rebours wobec tej powieściowej. Nagrody, zaszczyty, podróże, wykłady, wywiady, nowe książki, fety, bankiety… On to lubił. Podobnie jak cygara i karaibski rum…
W 1999 roku podczas pobytu w szpitalu z banalnym zapaleniem płuc nieoczekiwanie zdiagnozowano u niego rozwijającego się szybko chłoniaka (nowotwór złośliwy układu limfatycznego). Chemioterapia w klinice w Los Angeles dała oczekiwany rezultat, ale walka z chorobą nieco zmieniła życie kolumbijskiego noblisty. Skoncentrował się na pisaniu, zamierzając przede wszystkim stworzyć trzytomową (co najmniej) powieść autobiograficzno-wspomnieniową… Ale wówczas kolejna przeszkoda dała o sobie znać. W 2012 roku z kręgów familijnych Marqueza wyszło oficjalne przyznanie, że pisarz dotknięty jest demencją w nader poważnym stopniu. Ale to oznaczałoby, że poważne, dostrzegalne objawy choroby ujawniały się stopniowo już znacznie wcześniej. Niektórzy fachowcy sądzą, iż nasilenie objawów otępiennych pojawiło się jako efekt uboczny silnej (ale skutecznej) chemioterapii.
Pisarzowi najbardziej doskwierała utrata pamięci, pomniejszanie się zasobu słów, utrata zdolności do tworzenia celnej metafory. Orientował się, co mu jest, ale postanowił, że przeciwstawi się losowi – będzie pisał po prostu, jak zwykle. Nulla dies sine linea – to mogłoby być jego życiowe motto (zastosowane po raz pierwszy podobno przez starożytnego greckiego malarza Apellesa, ale ważne i dla twórcy piszącego). Pisanie stało się terapią przeciwdemencyjną, rodzajem walki o normalność, o życie. Stało się funkcją egzystencjalną, równą oddychaniu, biciu serca, ważniejszą niż metabolizm, równie istotną co myślenie i inne procesy poznawcze. Proces pisania jako pierwotna funkcja życiowa – coś o tym wiem…
Gabo Marquez przez znaczną część swego dorosłego życia był dziennikarzem, utrzymującym się z regularnego pisania do gazet. Ludzie tego pokroju – wiem co mówię, bo sam do nich należę – żyją w stanie wiecznego, nieustającego wzmożenia sił emocjonalnych tudzież intelektualnych, żyją pod presją osobliwego „imperatywu kategorycznego”. Polega on na sui generis przymusie pisania. Ale nie jest to przymus patologiczny, nie jest to grafomania – ma on status obowiązku – jutro też jest dzień, a gazeta musi się ukazać, oczywiście świeża i „dzisiejsza”. Gdy obyczaj ten przenosi się na tworzenie literatury – osobliwie prozy – daje efekt zdyscyplinowania twórczego (nie mylić z rutyną). Nulla dies sine linea… W istocie. Piszę, więc żyję.
Wszystko wskazuje na to, że „Widzimy się w sierpniu” to właśnie dokumentacja „pisarskiej funkcji życiowej” Marqueza. Pożegnalna. Z czego chyba też zdawał sobie sprawę… Najwyraźniej nie był zadowolony z faktu, że tekst w jakiś tam mniej lub bardziej widoczny sposób zachowuje elementy wskazujące na jego terapeutyczną walkę z oporem materii słowa i fabuły. Właściwie to raczej jego przeczulenie, a nie fakt – lecz przecież miał do tego prawo. Stąd jego decyzja o „zapuszkowaniu” tekstu w szufladzie na wieczność (jeśli już decydujemy się nie niszczyć całości bezpowrotnie). Stąd – z tego samego źródła – też zapewne decyzja jego synów, by jednak powieść opublikować. W końcu uznali, że to świadectwo udanej walki z agresją choroby – podstępnej i nieubłaganej. Marquez był perfekcjonistą, niegotowym na żadne koncesje, ugody i ustępstwa, synowie okazali się obiektywnymi historykami. Literacka wielkość ich ojca to jedno – ale jego codzienny heroizm rzemieślnika to coś innego! No i dobrze się stało. Możemy obserwować rezultaty tej swoistej autoimmunoterapii twórczej, zyskać świadectwo oraz solidny surowiec dla własnych przemyśleń i zastosowań.
Czym zatem jest w swej istocie powieść „Widzimy się w sierpniu”? To prosta historyjka w swej warstwie fabularnej, acz jest w niej odrobina zuchwalstwa i pikanterii, zaprawdę marquezowskiej z ducha i litery. Oto w Cartagenie, a może w Barranquillii, w każdym razie dużej kolumbijskiej metropolii na wybrzeżu atlantyckim, czterdziestosześcioletnia dama – Ana Magdalena Bach, szczęśliwa żona dyrygenta miejscowej orkiestry symfonicznej, matka dwojga dzieci: 21-letniego synka, pierwszego wiolonczelisty w orkiestrze taty (chwalił go sam Rostropowicz) i 18-letniej córeczki, też utalentowanej muzycznie i pobudzonej towarzysko, acz sposobiącej się do… klasztoru – raz w roku w sierpniu wsiada na prom i po czterogodzinnym rejsie ląduje na karaibskiej wysepce, gdzie udaje się na cmentarz, by na grobie matki położyć wiązankę gladioli. Powrotnego promu już nie ma, więc jest skazana na nocleg w miejscowym hotelu.
Początek niby zwyczajny, lecz dla wytrawnego tropiciela międzyosobniczych napięć osobników płci obojga – ekscytująco obiecujący. Noc w hotelu, z obowiązkowym wieczornym posiedzonkiem w barze, to założenie „startowe” o ogromnym potencjale możliwości i wariantów towarzyskich. A Marquez potrafi to przetworzyć; od razu podczas lektury zapominacie o zastrzeżeniach i wątpliwościach w kwestii kondycji pisarza – tej w sensie ścisłym. Okazuje się, że stary mistrz ma pisanie w małym palcu; ograniczające się z dnia na dzień możliwości intelektualne nie mają nic do rzeczy – wciąż ich wystarcza. Na tyle, by intrygę zadowalająco przeciągnąć na kilka lat – z dużymi urozmaiceniami i fascynującą, zaskakującą końcówką. Nie zdradzę dlaczego – lecz satysfakcja z lektury gwarantowana. Chociaż samo czytanie za krótko trwa. Ale specjalnością Marqueza nigdy nie były długie pożegnania.
Tomasz Sas
(20 04 2024)
2 komentarze
Piszę, więc żyję. Ok. Nabrał więc sensu fakt swoistego przeciągania się pisarza z samym sobą. Marquez zmienia wersje, nie jest zadowolony z pracy, nie chce jej publikować. Książka dojrzewa w szufladzie. Żyjemy, dopóki o nas pamiętają. Gabo wypracował sobie nieśmiertelność i dodatkowo podbił piłeczkę. Nieprzypadkowy jest chyba jednak termin wydania: 20 lat od rozpoczęcia pracy nad książką i 10 lat po śmierci pisarza. Dodatkowo w tym roku 16 sierpnia przypada w piątek, tak jak było to podczas ostaniej wizyty Anny na wyspie. Dla minie osobiście tych zbiegów okoliczności jest trochę więcej: Anna jest w moim wieku, a czas na czytanie zarezerwowałam sobie na 15 sierpnia, nie znając fabuły. Treść siedzi mi w głowie. Jest wielowymiarowa: kim jesteśmy, jak bardzo udajemy, jak silne są ramki, w które sami się ubieramy, jak bardzo jesteśmy podobni do naszych rodziców, chociaż wcale tego nie chcemy. Największą odwagą w życiu, jest bycie sobą. Pozostając pod wrażeniem książki, trafiłam na ten komentarz. Dziękuję
To ja dziękuję, pani Ago… Cieszę się, że moja rekomendacja na coś się przydała.
Głęboko zobowiązany
Tomasz Sas