M. Ostatnie dni Europy

15 kwietnia 2024

Antonio Scurati 


M. Ostatnie dni Europy
Przełożyła Alina Pawłowska-Zampino
Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Księga włoskiej schizofrenii

Trzecia księga o Mussolinim (bo w sensie ścisłym nie jest to klasyczna, regularna biografia Duce) autorstwa Antonia Scuratiego, mediolańskiego profesora literatury i eseisty, mocno zmienia i myli tropy gatunkowe, do których przywykliśmy podczas lektury dwóch poprzednich tomów tetralogii – „Syna stulecia” i „Męża opatrznościowego”. Sam autor, jego najbliżsi i „zblatowani” krytycy używali nawet słowa „powieść” (przyznaję, że ostrożnie i z pewną taką nieśmiałością…), co oznaczałoby, że nie tylko dopuszczają udział fikcji w spektrum użytych w tekstach narzędzi i środków wyrazu (powiedzmy nawet, że ekspresji…), ale zakładają, iż opisywana materia wywodu nie musi być prawdziwa, czyli zgodna z rzeczywistością – ergo: dialogi mogą być spreparowane, emocje „dopisane” a fakty… Nie, fakty muszą pozostać prawdziwe. W każdym razie tekst zapisany przez Scuratiego to wielce nietypowa formuła narracji, realizującej pewien wymóg logicznej spójności (tak, by w ogóle dało się sens wywodu zrozumieć); ja na własny użytek nazwałem tę formę trochę pokrętnie – „dokubuła”.

Najogólniej rzecz definiując – to fabuła wywiedziona z dokumentu przy pomocy „narzędzi lirycznych” i manipulacji emocjonalnych. Wychodzimy od cytatu z oficjalnego pisma, urzędowej notatki, fragmentu listu, wpisu w intymnym dzienniku, zaprotokołowanego zeznania przed sądem, tekstu z gazety, przemowy publicznej, raportu służb tajnych – i w ogóle wszystkiego, cokolwiek wydłubie się w archiwach. Po wygrzebaniu faktów, opinii, rozkazów, analiz i czegokolwiek, co się udało znaleźć, ułożeniu tego zbioru wedle następstwa czasu i kanonów logiki, dodaniu „dramaturgicznej zaprawy”, można przystąpić do rekonstrukcji całości wedle fabularnej potrzeby opowiadania.

W dwóch pierwszych tomach Scurati ostrożnie, z pewną taką dyscypliną intelektualną tudzież emocjonalną „dokubułował” swoje pomysły prozatorskie, toteż tamte historie miały strukturę raczej reportażu historycznego, z rzadka pozwalającego sobie na wycieczki „w stronę imaginacji”. Ale sukces tej techniki i zapewne aprobata kolegów po fachu sprawiły, że „Ostatnie dni Europy” to już wszechstronna erupcja „dokubuły”. W jej rezultacie struktura narracji zbudowana jest z dwuwarstwowych (i niewielkich!) „ciasteczek” – jako twardy podkład służy kilka dosłownie przytoczonych fragmentów, cytatów z oryginalnych źródeł, a na wierzchu „krem”, ukręcony przy pomocy ulepszaczy i spulchniaczy, z tych samych, lecz poddanych lekkiej obróbce termicznej kawałków rzeczywistości, wydobytych z archiwów. Kawałki tej prozy są krótkie, ich sumaryczna struktura – mozaikowa (choć bez dyscypliny graficznej, jak w mandali…), a przyjemność z lektury – nieopisana…

Scurati do perfekcji dopracował technologię kreowania dramaturgicznie spójnych obrazków narracyjnych o bardzo zróżnicowanej „gęstości” emocjonalnej i tematyce – od rozterek kochanek Duce – byłej: Margherity Sarfatti oraz aktualnej: Clary Petacci (tak, tej samej, której zwłoki w maju 1945 roku zawisną razem z ukochanym Benitem pod wiatą mediolańskiej stacji benzynowej na Piazzale Loreto; ale o tym już w ostatniej części tetralogii zapewne…) – aż po sfabularyzowane i udramatycznione opisy spotkań Mussoliniego z Hitlerem, Galeazza Ciano (zięcia wodza) z Ribbentropem i Göringiem, tudzież zapisy intelektualnych męczarni Duce podejmującego kluczowe decyzje w kwestiach wojny i pokoju… Zaiste – Scurati ma ogromny potencjał kreacyjny. I dobrze z niego korzysta. Z równą swobodą penetruje gabinety dyktatorów podczas najtajniejszych narad oraz uliczki mediolańskich dzielnic robotniczych czy łazienkę ministra Ciano. A wszystko razem to świadectwo rzadkiej u zajmujących się historią uczonych umiejętności – jak poddaną rygorom poprawności metodologicznej i postulatowi zgodności z rzeczywistością (czyli po prostu nakazem pisania prawdy) opowieść pogodzić z wymogami komercyjnego traktowania historii. No jak? Trzeba znaleźć wytrych formalny, otwierający skarbnicę z ciekawymi sposobami i chwytami literackimi. Wspomniane już „lepienie ciasteczek” narracyjnych (opisujących jak zapewne rzeczy się miały albo – mogły mieć…) okazało się jedną z takich metod przyciągania uwagi. Jedną z najlepszych, jakie można było w tej sytuacji wykombinować…

„Ostatnie dni Europy” ogarniają ledwie trzy lata włoskiej historii – od 1938 roku do roku 1940, gdy imperialne Królestwo Italii, po „zwycięskich” kampaniach afrykańskich, ustanowiło zręby swego panowania w Libii i Abisynii z przyległościami i skutecznie wspomogło faszystowskiego rebelianta w Hiszpanii. I to było w zasadzie wszystko, na co było ich stać (w sensie materialnym, bo ambicje mieli – ho, ho…), a w gruncie rzeczy nawet zbyt wiele, niż mogli sobie pozwolić. U progu lat czterdziestych państwo włoskie i jego armia były wyprute z gotówki i innych zasobów o znaczeniu militarnym. Brakowało – i to dramatycznie – węgla, stali, ropy i paliw płynnych (złóż w Libii jeszcze wtedy nie odkryto), kauczuku, nawet drewna i saletry. Armia – poza armatami kalibru 75 mm z epoki I wojny – nie miała nowoczesnej artylerii; armada pojazdów pancernych ograniczała się do kilku tysięcy trzytonowych, prawie nieopancerzonych tankietek CV z dwoma karabinami maszynowymi (produkcji koncernów Ansaldo i Fiat) – za to nie mieli żadnych czołgów średnich i cięższych. Doktryna i teoria użycia broni pancernej była we Włoszech daleko bardziej zaawansowana niż praktyczne możliwości armii. Okręty liniowe floty (ściślej: te dwa pancerniki, które mogły pływać) nie ćwiczyły z powodu braku paliwa. Skądinąd technicznie nie najgorsze lotnictwo też mało latało – z powodów jak wyżej… Innymi słowy: czarna dupa, czarna rozpacz. Generałowie kombinowali, jakby tu wymigać się od odpowiedzialności, a zuchwali i ambitni oficerowie postulowali powrót do doktryny „bagnetu i granatu”, czyli chcieli się zdać na legendarną waleczność, wyszkolenie i dyscyplinę włoskiego rekruta piechoty…

Duce nie miał pojęcia o stanie armii; generałowie po prostu bali się raportować, a członkowie faszystowskiego kierownictwa państwa – byli bojówkarze, mordercy, podpalacze, pałkarze i w ogóle cywilbanda – nie mieli kompetencji, by się w tym rozeznać. Dopiero wielcy przemysłowcy odważnie zwrócili uwagę na problem stanu armii. Rzecz bowiem nie w tym tkwiła, że przemysł się nie wyrabiał – koncerny takie jak Fiat, Ansaldo, Macchi, Breda czy Caproni potrafiły robić wszystko, podobnie jak stocznie w Genui i Monfalcone. Problem w tym, że armia niewiele zamawiała, a budżety były puste. Wobec takiego stanu spraw Mussolini popadł w swego rodzaju rozdwojenie jaźni – z jednej strony na użytek Europy (zwłaszcza zaś nazistowskiego przyjaciela) na pokaz prężył muskuły (w końcu był „dziekanem korpusu faszystowskich dyktatorów”), z drugiej kombinował, jakby tu odwlec konieczność zbrojnego wystąpienia u boku sprzymierzeńca, z którym zbratał się jednoznacznie brzmiącymi traktatami. Wojna w jakiejkolwiek postaci, ale związanej z intensywnym użyciem sił zbrojnych, oznaczała dla Włoch nieuchronną klęskę, połączoną z wielce prawdopodobnym upadkiem systemu. Każdy lepiej poinformowany Włoch – a członkowie rządu byli lepiej poinformowani – zaczął zdawać sobie z tego sprawę… Część z nich doszła nawet do konkluzji daleko idącej – Królestwo Italii znalazło się po niewłaściwej stronie zarysowujących się z całą mocą w Europie podziałów!

Ale nic to – trzeba brnąć dalej. Przy zachowaniu odrobiny ostrożności może nawet uda się zarobić. Lecz na razie Mussolini znalazł się w kleszczach odpowiedzialności. Silniejszy partner – Hitler ze swoją III Rzeszą – realizował własny plan, ani nie pokładając wielkiej nadziei we włoskiej pomocy, ani nie przejmując się włoskimi rozterkami. Włosi zatem nie wycofali się z sojuszy – nie potrafili, przede wszystkim bali się oskarżenia o zdradę. W zamian obmyślili status kraju non belligerante (piękny neologizm), czyli sprzymierzeńca niewojującego. Mogli wojować tylko słowem – sprzęt został na pustyniach libijskich i somalijskich, na przełęczach abisyńskich gór. Odbudowa potencjału, przy zwielokrotnieniu wyrzeczeń, potrwa co najmniej pięć, jeśli nie dziesięć lat.

Mimo to wieczorem 10 czerwca 1940 roku, gdy hitlerowska ofensywa we Francji osiągnęła widoczny sukces, Duce z balkonu rzymskiego Palazzo Venezia ogłosił Włochom, że przystępuje – wraz z całym narodem oczywiście oraz królem Wiktorem Emanuelem III – do wojny, którą Rzesza Hitlera prowadzi z resztą Europy. Obywatele nie okazali wulkanicznego entuzjazmu; obserwatorzy policyjni w tłumie wyczuwali raczej strach. Rozeszli się wszyscy szybko do domów, by nową sytuację przetrawić i zrozumieć na własny użytek. Tyle tylko dobrego (dla Duce, bo w ogóle to nie…), że nikt na murach Wiecznego Miasta nie napisał Mane, Tekel, Fares… Może już nie było w przestrzeni publicznej nikogo, kto potrafiłby skojarzyć starotestamentową anegdotę z Księgi Daniela o upadku Babilonu z obecną sytuacją faszystowskiego imperium. Mussolini w trakcie „dojrzewania” do wojny usunął Żydów z przestrzeni społecznej Italii, dekretując przepisy rasowe w pewnych aspektach równie surowe (albo i bardziej) jak niemieckie ustawy norymberskie. Dlaczego to zrobił? Nie wiadomo – oficjalnie ogłoszone powody nie były jednoznaczne, a próby rozwikłania tzw. drugiego dna nie dały zadowalających rezultatów. Scurati też nie do końca sobie poradził ze zrozumieniem tego nagłego wybuchu antysemityzmu. Wygląda na to, że był to dylemat czysto wizerunkowy, a nawet propagandowy, podjęty bez analizy kosztów i w ogóle bez głębszego zastanowienia – ot, mechanizm zastępczy, odwracający uwagę opinii od rzeczywistych problemów Italii – śródziemnomorskiego kandydata do imperialnej chwały i mocy…

Lektura „Ostatnich dni Europy” nie powinna nikomu tu w Polsce nastręczać jakichkolwiek trudności poznawczych. To atrakcyjny i obiektywny zarazem kawał historii, którą wypada znać.

Tomasz Sas
(15 04 2024)

P.S. Prośba niewielka taka do tłumaczki dzieła pana Scuratiego, pani Aliny Pawłowskiej-Zampino. Otóż włoski ten uczony jest kolejną ofiarą „zauroczenia” heroiczną, romantyczną i… fałszywą legendą polskiej kawalerii. W jego ujęciu wygląda to tak:

Otoczona przez niemieckie dywizje Warszawa stawia opór. Kiedy przybyła z północy niemiecka 3. Armia przerwała linię obrony blisko miasta, na rzece Narew, oddziały kawalerii polskiej, dowodzone przez generała Władysława Andersa zareagowały na groźbę klęski ostatnią desperacką szarżą na czołgi i zostały prawie zupełnie unicestwione. Cywilni mieszkańcy Warszawy, rozpłomienieni samobójczym heroizmem kawalerzystów, złapali za broń, by odepchnąć najeźdźców.” (str. 263)

Prawda, że ślicznie, bohatersko, wariacko zgoła? Ale to wszystko nieprawda… Pani Alino, proszę przekazać panu Scuratiemu, że w czasie całej kampanii wrześniowej 1939 roku w żadnym polskim dzienniku działań bojowych, w żadnym sprawozdaniu, w żadnej relacji nie odnotowano ani jednego zdarzenia, które można by w skrócie nazwać szarżą (czyli natarciem konnym z użyciem broni białej) dowolnej wielkości pododdziału, oddziału czy większej jednostki na szczeblu taktycznym przeciw jakiejkolwiek jednostce sił pancernych. Owszem, do kilku typowych szarż w tej kampanii doszło, ale przeciwko taborom, kolumnom piechoty w ruchu; a bodajże raz wielce skutecznie zaatakowano kolumnę cyklistów Wehrmachtu. W oficjalnych dokumentach niemieckich też nie ma śladu takiej akcji – szarży konnej na czołgi.. Niemieccy pancerniacy uskarżali się głównie na skuteczność polskiej artylerii polowej… A generał Anders – w owym czasie dowodził Nowogródzką Brygadą Kawalerii, która walczyła w bitwie pod Mławą (1-3 września 1939 roku), gdzie czołgów oczywiście nie atakowano wprost z konia, w obronie Warszawy brygada, na skutek zawirowań w procesie dowodzenia oraz sui generis niesubordynacji generała Andersa, nie brała udziału bezpośrednio, a potem uczestniczyła w kampanii na Lubelszczyźnie, gdzie też nie szarżowano konno na czołgi. Anders 30 września trafił do niewoli sowieckiej. Nie chodzi oczywiście o to, by Scurati się poprawiał, kajał czy przepraszał. Ale niech wie… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *