Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Żydach, ale za bardzo baliście się zapytać

6 kwietnia 2024

Bartosz Węglarczyk, Jonny Daniels


Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Żydach,
ale za bardzo baliście się zapytać
Wydawnictwo Czerwone i Czarne Sp. z o.o.,
Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Dziękuję, nie mam pytań…

Pierwszego kwietnia 2024 roku na drodze w Deir al-Balah w środkowej strefie Gazy pociski rakietowe hellfire, wystrzelone z kierowanego przez operatorów izraelskiego drona, trafiły po kolei trzy dobrze oznakowane samochody, którymi przemieszczali się wolontariusze światowej organizacji charytatywnej World Central Kitchen. Najpierw dostał czołowy pojazd konwoju – ranni wolontariusze przesiedli się do drugiego z kolei samochodu. Gdy i ten został trafiony, ewakuowali się do ostatniego pojazdu, ale ten został skutecznie zmieciony z drogi. Wszyscy zginęli: siedmiu wolontariuszy World Central Kitchen – wśród nich 36-letni Polak z Przemyśla, Damian Soból. Pierwsze ustalenia w dochodzeniu wskazują, że atak nie był przypadkowy. To celowe działanie, prowadzone konsekwentnie i do skutku. Izraelczycy mniemają, że pod wpływem pochopnej decyzji, będącej rezultatem błędu w rozpoznaniu… Ale to okoliczność bez znaczenia w obliczu wojennej tragedii. Oczywiście nie jest to śmierć ważniejsza od innych śmierci w tym konflikcie – mniej więcej trzydziestu tysięcy cywilów: dzieci, kobiet i mężczyzn w Strefie Gazy, żydowskich zakładników i ofiar szturmu Hamasu, żołnierzy izraelskiej armii oraz palestyńskich terrorystów. Każda śmierć jest dramatem. Ale w tym przypadku wobec pewnej zbieżności w czasie kilku pozornie odległych od siebie zdarzeń i faktów niejako przy okazji doszło do fatalnego w skutkach u n i e w a ż n i e n i a.

W tych oto dniach bowiem Wydawnictwo Czerwone i Czarne dostarczyło do księgarń książkę Bartosza Węglarczyka i Jonny’ego Danielsa „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Żydach, ale za bardzo baliście się zapytać”. Mam ją pod ręką, gdy to piszę. I oświadczam pod chajrem, że przeczytałem takową z wielkim i niesłabnącym zainteresowaniem. Bowiem dzieło to sprawnie zrobione (zapis ma atrakcyjną w lekturze formułę nieustającego dialogu), monumentalne i rzetelne. Wielopłaszczyznowe i wnikliwe. Dowcipne, dociekliwe i szczere. Zaprawdę wartościowe i wielce edukacyjne, aczkolwiek to ostatnie na poziomie… Gdybyśmy powiedzieli, że podstawowym, nic byśmy nie powiedzieli… Ale dobra – nie spierajmy się o szczegóły; istotne jest, że w ogóle porządkujemy niektóre dylematy, odkłamujemy fałszywe mniemania, demontujemy stereotypy, obalamy mity… Dobieramy się do naszej wspólnej historii, badamy, czy nie trzeba byłoby tego i owego w niej poprawić, tu i ówdzie coś wykreślić, a w innych miejscach napisać na nowo. A poza wszystkim i przede wszystkim jak zwykle – i na to nie ma siły ni boskiej, ni ludzkiej, bo nasz gatunek tak już ma – gdy zabieramy się do poważnej, totalnej, fundamentalnej dekonstrukcji bieżącego stanu rzeczy między dwiema społecznościami, jakoś zawsze niechcący budujemy nową mitologię. Nowe stawiamy pytania i – co gorsza – wiemy, jakich odpowiedzi na nie się spodziewamy. Dziwując się wielce, gdy odpowiedzi są jednak z gruntu inne.

Węglarczyk i Daniels dobrze się przygotowali do swej misji postawienia nowego, bardziej oddalonego od tradycyjnego centrum akcji kamienia milowego na drodze ku zrozumieniu wzajemnym obojga narodów. Rozmawiali praktycznie o wszystkim i stawiali sobie mnóstwo pytań – od naprawdę trudnych po śmieszne, protekcjonalne, naiwne i głupie. Nie ukrywali się za maskami uprzedzeń, religijnych emocji ani rasowych kompleksów oraz nie wymachiwali sztandarami antysemityzmu w każdej dyskusyjnej czy kontrowersyjnej sytuacji; unikali argumentów ad Hitlerum, nie cytowali „Protokołów mędrców Syjonu” ani nie powoływali się na Teodora Herzla. Przeciwnie: nad tą rozmową unosił się duch rzeczowości, koncyliacyjności i satysfakcjonującego rezultatu. Węglarczyk w roli pytającego miał trudniej, bo Jonny Daniels to twardy zawodnik – w opinii środowisk żydowskich zaliczany jest do setki najbardziej najbardziej wpływowych Żydów na świecie. Chyba nie bez powodu. Sam się sobie dziwię, dlaczego dopiero przy okazji lektury tej książki pierwszy raz natknąłem się na to nazwisko: Jonny Daniels… Może dlatego, że od 1968 roku poglądy w tzw. kwestii żydowskiej mocno mam ugruntowane (gdyby to kogoś interesowało: uważam rok 1968 za największe polskie nieszczęście po drugiej wojnie światowej, ale tego nie zrozumie nikt, kto w 1969 i 1970 nie odprowadzał kogoś w drogę na peronie Dworca Gdańskiego…) i nie poszukiwałem nowych argumentów. A poza tym dawno już przestałem obracać się w stołecznych kręgach i środowiskach opiniotwórczych, gdzie zwykł się objawiać i gdzie pozwalał się adorować Jonny Daniels.

Lecz z tym wszystkim mniejsza. Książka Węglarczyka i Danielsa może sobie być arcydziełem kompetencji. I w istocie nim jest. No, prawie – ale to nie czyni żadnej różnicy. Może sobie być arcydzielna w aspekcie formy kunsztownej rozmowy – i taką jest naprawdę. Może sobie być odważna tudzież bezkompromisowa oraz zgoła pikarejska (te fragmenty dialogu o seksie, ślubach i nocach poślubnych to perełki literatury przygodowej dla tzw. młodzieży wczesnej!). Może sobie być (i do pewnego stopnia jest) obrazoburcza i opiniotwórcza. Może sobie być czymkolwiek. Ale nie jest i nie będzie.

Czemu? No właśnie… Wszystko przez fatalną w skutkach koincydencję wydawniczego, handlowego debiutu tej książki z rakietową salwą pierwszego kwietnia wieczorem na drodze w Deir al-Balah w Strefie Gazy. A właściwie nie tyle z samym śmiertelnym w skutkach i raczej nie pomyłkowym ostrzałem, co z konsekwencjami niektórych komentarzy post factum. Oto pojawiła się i mocno wybrzmiała w przestrzeni publicznej opinia, że to fatalna w skutkach pomyłka była, sprowokowana między innymi wieczorową porą incydentu i priorytetowym obowiązkiem eliminowania terrorystów. A la guerre comme a la guerre… Nie wydaje się – jeden strzał to możliwe, ale trzy, aż do zabicia? Tak robią pewni swego profesjonaliści…

Ale nie to było najgorsze… Błąd czy nie – to wyjaśnią śledztwa… Albo i nie wyjaśnią. Chodzi jednak o to, iż próba krytycznej oceny działań izraelskiej armii, a osobliwie – nabytego w trakcie szkolenia poziomu emocjonalnej odporności na stres pola walki została skontrowana oskarżeniem o… antysemityzm. Ergo: odniesiesz się krytycznie do jakiegoś incydentu z udziałem izraelskiego żołnierza – od razu jesteś antysemitą. I w ten sposób 346 stron mądrej książki poszło w piach – jakby nigdy ich nie napisano, nie wydrukowano i nie sprzedawano. Co zresztą sami autorzy profetycznie w swej książce przewidzieli (na stronie 279): „To, o czym teraz opowiadamy w tej książce, stanie się passé nie za sześć miesięcy, ale już po tygodniu od publikacji.” I tak się stało – choć zapewne z innych powodów, niż się autorzy spodziewali… To wybitne osiągnięcie izraelskiej dyplomacji winno być umieszczone w kronikach daremnego, próżnego trudu podejmowanego przez delegatów (samozwańczych i nie…) obojga nacji, by się porozumieć. Unieważnianie mozolnie osiąganego postępu w tej mierze stało się – jak się wydaje – specjalnością niektórych (nielicznych, ale głośnych) obserwatorów tego dialogu po obu stronach.

Antysemityzm jako zarzut kierowany przez Żyda wobec nie-Żyda – niezależnie od jego wagi intelektualnej i emocjonalnej w każdym konkretnym przypadku – jest potężną bronią, na kształt bomby termobarycznej. Odbiera przeciwnikom rezon i głos, obezwładnia, spycha do defensywy, zgoła paraliżuje. Gdy skrytykuję (bez żadnych intencji uogólniających) coś lub kogoś w Izraelu lub w ogóle w tzw. kwestii żydowskiej, a rozwścieczony Żyd replikuje, że jestem antysemitą, wycofuję się z dialogu, bo już wiem, że w żaden sposób tamtego nie przekonam. Zostaję więc przy swoim, za to z łatką antysemity, chociaż nigdy żadnych – ani bezpośrednich, ani pośrednich – antysemickich poglądów nie głosiłem, nie podejmowałem też żadnego działania obarczonego takim mianem. Po co więc mi to? Po prostu wycofuję się z konfrontacji werbalnej, intelektualnej, emocjonalnej, jakiejkolwiek – z niewątpliwą szkodą dla siebie, Żydów i pokoju na świecie.

Naprawdę jeden przeczulony na punkcie antysemityzmu Żyd (podobnie zresztą jak gotów jest to zrobić każdy antysemita nie-Żyd) potrafi od ręki unieważnić każdą mozolną próbę choćby tylko objaśnienia paru paląco wątpliwych kwestii natury poznawczej. Dlatego książka Danielsa i Węglarczyka zapewne padnie ofiarą tamtego odległego incydentu (wszelako tym bardziej bolesnego, jako że jedna z ofiar polski miała paszport i polską proweniencję…), dając dowód, że habent sua fata libelli. Ale to jej wartości nie umniejsza. Wystarczy czytać ze zrozumieniem… Czytajcie zatem.

Tomasz Sas
(06 04 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *