Prezydent

3 czerwca 2023

Aleksander Kwaśniewski 


Prezydent
(rozmawiał Aleksander Kaczorowski)
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2023

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Majster-klajster czy ataman z procą?

Powiedzieć, że znam osobiście Aleksandra Kwaśniewskiego – to byłaby przesada i w zasadzie nadużycie protokolarno-towarzyskie. Ale przedstawiliśmy się sobie, wymieniliśmy uścisk dłoni i numery telefonów jakoś tak w epoce Okrągłego Stołu, potem okazjonalnie spotykaliśmy się w Sejmie, komentując to i owo (byłem wtedy sprawozdawcą parlamentarnym); w czasach jego prezydentury dwukrotnie dane mi było uczestniczyć w dziennikarskim „kombo”, obsługującym wizyty zagraniczne głowy państwa: w kwietniu 1997 roku w Rzymie i Watykanie, a później – w Budapeszcie… Zwłaszcza tę pierwszą eskapadę zachowuję we wdzięcznej pamięci – dzięki wystawionej przez Sala Stampa della Santa Sede Citta del Vaticano przepustce (Tessera di Accreditamento numero 97263) mogłem zobaczyć miejsca zwykłemu turyście niedostępne – dziedziniec św. Damazego i część recepcyjną apartamentów papieskich ze słynną biblioteką prywatną włącznie. Mile wspominam też chwilę konstruktywnej rozmowy na pokładzie tupolewa (tak, tego samego – co to wszyscy wiedzą…) podczas lotu powrotnego z Mediolanu – na stojąco w przejściu między fotelami, ze szklaneczkami whisky w ręku (żaden cymes: Jasio Wędrowniczek z kostką lodu). Więc powiedzieć, że znam osobiście – to byłaby przesada. Bardzo bym się zdziwił, gdyby po tylu latach mnie w ogóle pamiętał; a o skojarzeniu nazwiska z twarzą nawet nie sposób pomyśleć…

Ale z tychże powodów sentymentalno-towarzyskich, dodawszy jeszcze względy tożsamościowe, nie mogę spełnić nakazu obiektywnego rekomendowania „Prezydenta” moim czytelnikom, czego wszakże się nie wstydzę – przeciwnie: poczytuję sobie za zaszczyt. Pomijając względy osobiste tudzież ideowe, po prostu uważam go za najlepszego prezydenta Rzeczypospolitej, jaki się nam dotąd trafił (i się kiedykolwiek trafi w dającej się przewidzieć przyszłości…). Na żądanie mogę przedstawić moją prywatną klasyfikację prezydentów RP – w dowolnym kierunku: od najgorszego lub od najlepszego. Tak? Ktoś chce? Od najlepszego? Proszę… Pierwszy Kwaśniewski, po nim Jaruzelski, dalej nikt, nikt i nikt, potem Wałęsa, Komorowski, Kaczyński i na końcu obecny Duda – choć do końca jego „posługi” zostały dwa lata, już widać, czym się to skończy: głośnym westchnieniem ulgi, że oto dobiegła finiszu długa próba znoszenia bęcwalstwa, durnoty, miernoty, tchórzostwa i partyjnej służalczości, której (na własne nasze zresztą życzenie, bo ktoś tego „ptaszka” przecież wybrał…) poddano obywateli Rzeczypospolitej… Ale my to wytrzymamy, Dudu i Kaczu, wytrzymamy. Szkoda tylko, że konstytucyjny ustrój państwa może waszej awantury nie zdzierżyć. No to odbudujemy, Dudu i Kaczu, odbudujemy! To nie problem – kwestia czasu i środków. Jak się już was pozbędziemy…

Więc Kwaśniewski był i nadal jest najlepszy, jakiego kiedykolwiek wybraliśmy. Dlaczego tak mniemam? Bo tylko on jeden kalibrem swoim zbliżył się do parametrów wymaganych od męża stanu (no, może i ten drugi na liście by się zmieścił…). Po pierwsze – wcale nie chodzi tu o umiejętność wzniesienia się ponad podziałami od czasu do czasu, chodzi o sztukę (graniczącą z magią) trwałego, nieskończonego przebywania w stanie tego wzniosu. Czyli o bycie zawsze ponad podziałami. Kwaśniewski opanował teorię wzniosu, a i jego umiejętnościom praktycznym w tym zakresie niewiele, zgoła nic, zarzucić można. Nawet gdy ujawnia swe ideowe, z gruntu jednak lewicowe afiliacje, jego czynami i komentarzami nie kieruje doktrynerska żarliwość fanatyka wymachującego gorejącym mieczem. On nigdy nikogo nie wyrzucałby poza nawias dysputy albo zgoła za drzwi. Raczej (a właściwie na pewno…) usiadłby z każdym przy stole, ze stągwią dobrego wina i spytałby – czego chce, jak mu może pomóc?

Kwaśniewski, od kiedy go pamiętam, czyli od chwili, gdy niebo zwaliło się nam na głowy, jest człowiekiem dialogu. To podstawowa i niewzruszalna skłonność – ba, wiedza bez mała egzystencjalna, której nabył podczas polityczno-społecznego terminowania w strukturach Zrzeszenia Studentów Polskich (wieczna chwała ZSP!), a potem podczas obserwacji uczestniczącej w mechanizmach i rytuałach sprawowania władzy przez jedynopartię. Osobliwie w epoce, gdy partia owa, przytłoczona naturą rzeczywistości, z wolna (i nie bez wahania) władzę ową oddawała demokratycznym strukturom społeczeństwa obywatelskiego (czymkolwiek ono wtedy było; dopiero znacznie później okazało się, że to ani społeczeństwo, ani obywatelskie…). Kwaśniewski znalazł się (z własnej oczywiście woli) w centrum spraw, z paragrafu „młody-zdolny”, nadzieja towarzyszy z aparatu na uwiarygodnioną rekonstrukcję oraz kontynuację ich bytu. Niestety Kwaśniewski, gdy już wysunął się na czoło, boleśnie tych starych konserwatystów zawiódł. Nie stał się godnym wiary młodym liderem starego orszaku, ortodoksyjnym stróżem resztówki poparcelacyjnej. Właśnie przez tę swoją ciekawość innych, skłonność do rozmowy, dialogu, sporu, słuchania oraz projektowania, wręcz konstruowania nowych bytów społecznych… Był arbitrem zupełne nie arbitralnym.

Natomiast nie do końca daje się rozstrzygnąć dylemat, czy Kwaśniewski ma zdolności przywódcze, czy ich nie ma. Owszem, objawiał tu i ówdzie znaczne skłonności do ryzykownych zagrań, ale na ogół miał wszystko dobrze policzone. Jeżeli sam nie potrafił policzyć, zawsze otaczał się ludźmi, którzy potrafili, a on im bezgranicznie ufał. W polskiej praktyce politycznej stan taki zdarzał się rzadko i w zasadzie jest dowodem umiejętnego zawierania właściwych znajomości. Kwaśniewski prawie nigdy się w kwestiach „zasobów ludzkich” swej formacji politycznej tudzież intelektualnej nie mylił. W moim oglądzie jednak jawi się on bardziej jako majster-klajster niż ataman z procą. Ale co do zasady – w razie czego kierować umie, nie tylko w sytuacjach ekstremalnych, aczkolwiek z tych umiejętności korzysta nader powściągliwie. Zdaje mi się czasem, że jego żona Jolanta umiałaby lepiej i pełniej korzystać z własnych (skądinąd niemałych) umiejętności egzekutywy; szkoda zatem, że w swoim czasie nie kandydowała…

Dajmy wszakże spokój temu, co się nie wydarzyło. Choć mogłoby być ciekawie… Lecz to, co się zdarzyło naprawdę, nie mniej ciekawe jest. 460 stron tej rozmowy (łącznie z krótkimi biogramami najważniejszych dramatis personae) swoje waży, a każda strona wymaga uważnej lektury. Nie dlatego, że całość jest nie po kolei, wedle regulaminu, jak każda porządna rozmowa biograficzna, więc można się pogubić w nieortodoksyjnym następstwie czasów, ludzi i masowo pojawiających się epizodów, z których każdy ma swoje znaczenie w puzzlowatej układance pod tytułem „Kwaśniewski”. Nie da się jej ułożyć bez uważnego zliczania w trakcie lektury bogactwa szczegółów. Kwaśniewski ma dobrą pamięć… A do tego cnotę niepamiętliwości, co oznacza, że jego układanka jest wolna od osobistych idiosynkrazji, uprzedzeń i niedoskonałości. No, prawie… Ale „prawie” w tym przypadku nie robi żadnej różnicy. Podczas lektury próbowałem wyławiać te „prawie” zapamiętania i utrwalone obsesje personalne. Po pierwsze – znalazło się ich doprawdy niewiele, a po drugie – nic z nich nie wynikało.

Ideał zatem? Oczywiście, że nie. Jak dla mnie – za dużo gada, a czasem (choć zdarza mu się to na szczęście coraz rzadziej, w zasadzie bardzo rzadko i tylko we współistnieniu z drugą wadą, o której za chwilę) słowo wyprzedza myśl – nawet potrafi ją zdublować; a zatem cnota powściągliwości językowej jest mu obca. A przecież mógłby, idąc śladami bablowskiego, odeskiego herosa Beni Krzyka – mówić mało, ale smacznie. Wszelako nie jestem pewien, czy wtedy osiągnąłby wszystkie swoje sukcesy… A po drugie – miewał (teraz już pewnie nie ma) okresy znacznej redukcji ostrożności i wstrzemięźliwości w postępowaniu z jedną z najpopularniejszych używek, co ortodoksyjnym stróżom moralności (oczywiście cudzej, nie własnej) w swoim czasie bardzo przeszkadzało.

Nasz dylemat alla Polacca „z Kwaśniewskim” polega na typowym mentalnym marnotrawstwie; gdy się nam trafił naprawdę wielkoformatowy mąż stanu, jaki pojawia się doprawdy raz na kilka pokoleń – nie tylko nie potrafimy, ale wręcz odżegnujemy się od twórczego wykorzystania jego kapitału i potencjału. Strażnicy przy polskim kotle w piekle zaiste będą zbędni i bezrobotni…

Tomasz Sas
(3 06 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *