Pasożyt

27 maja 2023

Marek Krajewski 


Pasożyt
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Nasz agent z rozgotowanym makaronem
w smudze cienia…

Przed wojną (drugą światową, ma się rozumieć…) polski wywiad na kierunku sowieckim sukcesy miał umiarkowane, choć uczciwiej i zgodnie z prawdą byłoby powiedzieć – nie miał żadnych. Pewien oficer, długotrwale (sam zadbał o to, by nie miał kto go zastąpić…) stojący na czele Referatu „Wschód” Drugiego Oddziału Sztabu Głównego – kapitan Jerzy Niezbrzycki – aczkolwiek doświadczony oraz intelektualnie przygotowany do swej funkcji, nie miał zbyt wielu cech osobowości, decydujących o przydatności dla służby wywiadowczej: ponad miarę był ambitny, skrajnie zazdrosny, patologicznie nieufny wobec współpracowników, kolegów, podwładnych i przełożonych (czyli wszystkich w zasadzie…) – praktycznie socjopata i paranoik pełną gębą, do tego braku sukcesów się przyczynił. No cóż – na stan umysłu Niezbrzyckiego niewątpliwie najsilniej wpłynęła okoliczność silnego sponiewierania załogi referatu wschodniego naszego wywiadu przez aferę MOCR-Trustu.

Cóż to takiego było? MOCR, czyli Monarchistyczna Organizacja Centralnej Rosji to głęboko zakonspirowana, dywersyjno-terrorystyczna wieloelementowa komórka, złożona z niedobitków formacji białogwardyjskich oficerów, gotowych do płatania psikusów – zbrojnie i wywiadowczo – zwycięskim, triumfującym bolszewikom. Jakoś tak się złożyło, że mocrowcy – zwolennicy restauracji caratu – szybko (i podejrzanie łatwo, ale któżby się tam przejmował takimi drobiazgami) nawiązali kontakty z agentami i rezydentami (w dyplomacji, a co?!) polskiego wywiadu i dłuższy czas karmili takowych spójnymi i wiarygodnymi informacjami wywiadowczymi tudzież sytuacyjnymi. Tak wiarygodnymi, że już nikomu nie chciało się tego „sukcesu” weryfikować… Oczywiście wszystko działo się za pieniądze – i to niemałe. O „patriotycznych” obietnicach wywołania antysowieckiego powstania już nie wspomnę…

Rzecz w tym wszelako, że cały ten MOCR powstał… na biurku Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego i jego następców na Łubiance. Oni-ci to bowiem, wykorzystując zasoby ludzkie, zgromadzone przez CzeKa (sięgali po fachmanów z carskiej nawet Ochrany), uruchomili MOCR, by oślepić, zdekonspirować i kontrolować polski wywiad. Co udawało się nazbyt długo… A produktem ubocznym afery MOCR-Trustu była osobliwa paranoja, która zagnieździła się w gabinetach i na korytarzach Pałacu Saskiego. Im kto miał większe sukcesy na niwie wywiadu, tym bardziej był podejrzany – że podwójnym jest agentem, ofiarą manipulacji i zgoła zdrajcą. Innymi słowy: kiepski wywiadowca, bez sukcesów, to swój chłop; stara się, ale mu nie wychodzi. Wydajny, skuteczny inwigilator to ani chybi zdradziecki pomiot szatana. Oto dlaczego przy polskim kotle w piekle nie potrzeba strażników!

Z drugiej wszakże strony, gwoli częściowego choćby usprawiedliwienia polskich niepowodzeń wywiadowczych na kierunku sowieckim, przyznać należy, że penetracja środowisk i terenów potencjalnie atrakcyjnych informacyjnie była niezwykle trudna. Ba – śmiertelnie niebezpieczna! W warunkach policyjnego terroru i powszechnego stłamszenia podstawowych obywatelskich praw nawet zwyczajne nawiązywanie kontaktów było nad wyraz ryzykowne. W tej sytuacji trudno się dziwić, że wiedza polskiego wywiadu o stanie rzeczy w imperium Stalina była szczątkowa, niepewna. A gdy udawało się od czasu do czasu posiąść prawdę, to i tak kierownictwo kwestionowało jej sens…

Polski kontrwywiad na kierunku sowieckim miał nieco więcej sukcesów, aczkolwiek – wziąwszy pod uwagę ogromną skalę i masowość działań radzieckiej agentury – i tak stosunkowo niewiele ich było; zresztą nie o wszystkich wiemy – nawet do dziś. Jedną z takich akcji Marek Krajewski przybliża w „Pasożycie”. Co oczywiście nie znaczy, że fabuła jest prawdziwa. Nie – jest fikcyjna, w całości wymyślona siłami natury tudzież niepośledniego intelektu autora. „Prawdziwość” tej akcji zasadza się głównie na wierności ówczesnym realiom, na prawdopodobieństwie mechanizmu działania obu stron, odpowiedniości użytych sił i środków. Krajewski jest mistrzem konstruowania fabuł sensacyjnych, choć czasem miewa problemy – już to z logiką, już to z racjonalnymi przesłankami działania swych bohaterów. Jak to – spytacie? Przecież w fikcyjnych fabułach jest całkiem możliwe, że akcja próbuje (z sukcesem) logice i rozumowi przeczyć. W zasadzie tak – ale nie, gdy mowa o wywiadzie. To gra o twardych regułach, wywodzących się wprost z instrukcji i klauzul racjonalnego myślenia. Emocje to prosta recepta na klęskę – zarówno w rzeczywistości, jak i w literaturze szpiegowskiej…

„Pasożyt” tymczasem to dzieło o wielce zrównoważonej strukturze logicznej, a jego główny bohater, lwowski komisarz policji Edward Popielski, a przy okazji „na ochotnika” agent tajnych służb wywiadowczych, już nie ulega tak łatwo i ochoczo swoim emocjom, popędom i fantazjom. Nie, to już nowy Popielski – od wewnątrz zimny profesjonalista, czasem tylko dla zmylenia przeciwnika wdziewający kostium szalonego policaja… Może to kwestia nieubłaganego upływu czasu? A gdy pewna obca agentka, którą Popielski usiłował przewerbować przy pomocy swych niezawodnych dotąd atrybutów męskich, konstatuje, iż owe domniemane „walory” przypominają jej rozgotowany makaron, system i hierarchia wartości naszego bohatera rozpadają się, by niebawem odrodzić się pod figurą nieczułego zawodowca – tym groźniejszego, im bardziej dotkniętego na honorze… No cóż – w wydaniu Popielskiego tak właśnie objawiła się conradowska smuga cienia. Co pozwoliło mu skoncentrować się na wzmożeniu intelektualnym – jedynej broni, jaka mu pozostała. Plus ratio quam vis…

Współgrająca z tym defektem osobowości Popielskiego intryga „Pasożyta” ma rytm i nerw jakby nader ściśle związany z przebudową cech charakterologicznych swego bohatera. Generalnie chodzi o to, że kontrwywiad nasz został zaskoczony pojawieniem się w Warszawie bezczelnego i wyjątkowo dobrze poinformowanego o stanie zasobów osobowych polskiego wywiadu na kierunku wschodnim ruskiego szpiona o kryptonimie „Pszczoła”. Agent ów co kilka tygodni demaskuje i wystawia sowieckiemu kontrwywiadowi jakiegoś polskiego funkcjonariusza, zakonspirowanego w Sowietach. Oczywiście to Popielski ma go złapać, więc nasz policjant wyjeżdża do Warszawy i rozstawia pułapki. W zasadzie w tym momencie powinniśmy przestać, pozostawiając ciąg dalszy intrygi do odkrycia czytelnikom, którzy nie akceptują sytuacji, gdy wiedzą zawczasu zbyt wiele. Ale kilka aspektów wymyślonej przez Krajewskiego afery „Pszczoły – Pasożyta” (bo taki z kolei kryptonim nadały mu polskie służby) jest na wyraz ciekawych, co dobrze świadczy o zasobności intelektualnej autora.

Pierwszy z tych pomysłów to włączenie w bieg akcji – choć tylko wpadkowe, incydentalne – kwestii osobliwych i pokręconych losów tzw. Marchlewszczyzny, czyli polskiego rejonu autonomicznego w sowieckiej republice Ukrainy. Ta historia jeszcze czeka na jakieś osobne i bardziej serio potraktowanie w literaturze (bo historycy już trochę się spisali…). Druga kwestia, potraktowana przez autora nieco obszerniej, to dramatyczne konsekwencje śmiertelnego w swych skutkach błędu, jakim była strategiczna, ideowa osnowa polskiej polityki wschodniej po zwycięstwie w wojnie bolszewickiej. Z dwóch koncepcji wobec Ukraińców i Białorusinów – życzliwej współpracy (uosabiał ten nurt wojewoda wołyński Henryk Józewski) oraz policyjnego pałkarstwa, paternalizmu i suprematyzmu (inny wojewoda – poleski – Wacław Kostek-Biernacki) wygrał ten drugi nurt i przyczynił się w stopniu znacznym do powstania barier wrogości między oboma narodami. W „Pasożycie” mamy sporo informacji o tym konflikcie; można sobie przy okazji przemyśleć, jakie to wszystko ma znaczenie dzisiaj – a ma niewątpliwie…

Nie ulega jednak wątpliwości, że ten „Pasożyt” to całkiem niezła lektura jest – a ja wróżę książce powodzenie. No i pojawiają się pewne haczyki, zapowiadające, umożliwiające zaczepienie akcji w celu kontynuacji – czyli mego ulubionego, oczekiwanego ciągu dalszego…

Tomasz Sas
(27 05 2023)

PS. Nie przepadam za wytykaniem błędów Krajewskiemu; kiedyś mnie to bawiło – teraz już jakby mniej… Ale gdy mieszają mu się czasy (nie chodzi o gramatykę, jeno o historię), muszę reagować. Oto na stronie 192 z woli autora pani Barska z panem Barskim udają się w celach rekreacyjnych nad Zalew Zegrzyński. Naprawdę?! Przypominam – w kalendarium akcji „Pasożyta” jest początek gorącego lata 1936 roku! Tymczasem Zalew Zegrzyński, zwany też Jeziorem Zegrzyńskim (a przez hydrotechników i energetyków – zbiornikiem Dębe…) rozpoczęto budować (gdyż jest tworem poniekąd sztucznym) – wraz z zaporą na tzw. Bugo-Narwi (Bug łączy się z Narwią na trawersie Serocka, a więc sporo powyżej samej zapory, teraz ma to miejsce w obszarze piętrzenia wód obu rzek; zaś hydrologowie bodajże dotąd bezspornie nie ustalili, która z tych rzek wpada do której…) w 1958 roku, a skończono piętrzyć w 1963 roku. Krajewski może tego nie wiedzieć ani pamiętać – w 1963 roku jeszcze go na świecie nie było (rocznik jest-ci on 1966), a poza tym jest z Wrocławia, czyli w ogóle z innego dorzecza, ale wydawnictwo zatrudniło do pracy nad „Pasożytem” ośmioro wytrawnych fachmanów płci obojga: opiekunkę redakcyjną (co robi, za co odpowiada opiekunka?) i jej współpracownicę, dwoje redaktorów, adiustatorkę (?) i trzy korektorki. Problem w tym, że pewnie wszyscy z Krakowa… Robi się śmiesznie, ale chyba nie za bardzo… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *