Nina Smolar
Churchill. Opowieść o przegranym zwycięzcy
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Samotność wojownika
Co takiego czai się w przebiegu życia i służby (przyznajmy, że przebiegu pod każdym względem niezwykłym, fascynującym tudzież zniewalającym…) dwudziestowiecznego brytyjskiego żołnierza, polityka, pisarza last but not least (literacki Nobel ’53 był może trochę kurtuazyjny, ale bez przesady…)? Coś czaić się musi, skoro za napisanie tej biografii (którejś z kolei w dziejach i zapewne nie ostatniej) bierze się polska… doktor biochemii, komandoska (nie w sensie wyszkolenia militarnego, ale polityczna, z epoki Marcowej), redaktorka pism emigracyjnych, wieloletnia wydawczyni takiejże literatury. Czyli z punktu widzenia środowisk naukowych i pisarskich, wielkopańsko i „wyższościowo” przywłaszczających sobie wszelkie prawa do „biografowania” kogokolwiek znanego i ważnego – amatorka, bez „dyplomowanej” wiedzy historycznej, bez certyfikowanego środowiskowo wykształcenia, bez wyszlifowanego w pracowniach uznanych mistrzów warsztatu metodologicznego… Innymi słowy: bezprizornyj chuligan, kłusownik i uzurpator. Tak bywa – ale co począć, gdy w wielu, wielu uniwersyteckich katedrach historii i literatury, instytutach badawczych dziejów lub słowa pisanego tudzież na konwentyklach dywizjonów krytyków przeważa pogląd o wyższości zaświadczenia nad doświadczeniem. Innymi słowy: doktoratu nad iskrą bożą, talentem znaczy… Tymczasem dorobek wielu epok udowadnia niezbicie, że gdy kto talent ma i nie zawaha się go użyć – rezultaty bywają z reguły lepsze niż wtedy, gdy do roboty gnuśnie bierze się dyplomowany i utytułowany pustak…
Nina Smolar w gruncie rzeczy nie precyzuje, nie definiuje swych motywów zainteresowania akurat Churchillem – w każdym razie nie czyni tego otwarcie, expressis verbis. Ale kilka pierwszych zdań jej książki stwarza możliwość jakiejś tam interpretacji. Może chodzi po prostu o sympatię? O ten rodzaj pogłębionej fascynacji, który każe przestudiować osobowość, osobliwość i dokonania bohatera, a rezultaty utrwalić ad maiorem rei gloriam w formie drukowanej? No i ta siła przekory, płynącej ze świadomości mierzenia się z tematem nader popularnym, którego eksploracja przyniosła już dzieła doprawdy wybitne… A przy okazji zauważyć trzeba, że Winston Churchill swoim przeszłym, teraźniejszym i przyszłym biografom robotę utrudnił maksymalnie.
Przez całe swoje życie napisał i z sukcesem wydał sporo książek, z których kilka miało oczywisty rys autobiograficzny, a kilka innych – w tym nagrodzone Noblem literackim pięć tomów relacji z II wojny (szósty dom wyszedł już po noblowskiej fecie…) – choć formalnie były monograficznymi relacjami z wydarzeń czy opisami historyczno-politycznej rzeczywistości epok, terytoriów i ludzi, to autobiograficzne akcenty ewidentnie zajmują miejsca pierwszoplanowe, nierzadko wręcz decydujące o wydawniczym, czytelniczym i politycznym sukcesie dzieła… W tej sytuacji każdy biograf – jeżeli nie ma a priori złych intencji – czuje się związany i na swój sposób ograniczony przekazem płynącym wprost od „biografowanego”. Nadmiar materiału opowiedzianego i skomentowanego przez bohatera, z jego autorską autointerpretacją motywacji, oceny zachowań, decyzji oraz publicznych i prywatnych wypowiedzi, spycha biografa na pozycje bezrefleksyjnego opisywacza, zbieracza cytatów i anegdot, hagiografa – a w najlepszym razie – upozowanego na obiektywistę sprzymierzeńca. Oczywiście jest możliwe (i wielokrotnie było praktykowane) założenie, iż napiszemy biografię krytyczną i polemiczną, co wszakże wymaga nieustannej, długotrwałej czujności i podtrzymywania wyśrubowanych standardów dyscypliny intelektualnej. Ale co do zasady autobiograficzna aktywność bohatera zdecydowanie nie pomaga innym autorom-biografom – raczej ogranicza im swobodę pisarskiego manewru. Chyba że uda się wykopać garść dotąd nieznanych faktów, jakieś papiery, które powinny pozostać tajne, wiarygodnych świadków tego i owego. Co oczywiście w przypadku kogoś takiego jak Churchill graniczyłoby z cudem…
Więc w zasadzie każdy biograf, jeżeli nie był oczywiście jurgieltnikiem na żołdzie obcych, ale wiadomych sił, miał poniekąd ustalone wyjście, jeśli nie chciał utonąć w bagnie przeciętności. Mógł wyróżnić się niespotykaną dotąd formą (na przykład spróbował napisać biografię w formule dialogów metafizycznych, od tyłu i do tego nie po kolei!) lub oryginalnością (graniczącą z intelektualnym szaleństwem bądź zgoła szalbierstwem) wniosków – tertium non datur… Nina Smolar wybrała wyjście mocno, zdecydowanie… pośrednie – pisząc po bożemu, chronologicznie, z mnóstwem szczegółów, anegdotycznych napomknień i dygresji, z dyskretnym, nienarzucającym się komentarzem. Wyszło, jak wyszło – znakomicie zresztą, soczyście i barwnie, z pełnym uszanowaniem, ale bez hagiograficznej uległości. Nina Smolar po prostu ma pisarski talent – aż żal niewysłowiony, że dotąd skrzętnie skrywany, oddany na służbę innym autorom, których przez dekady redagowała i wydawała. Czy zatem nie jest to jednorazowy wyskok, czy coś jeszcze zapowiada się w przyszłości – nie jestem pewien. Tak czy inaczej – biografia Churchilla utorowała autorce drogę na pisarski Parnas. Pytanie – czy zechce się tam rozgościć na stałe…
Wszelako nadal nie wiadomo, dlaczego akurat sir Winston Leonard Spencer Churchill – z rodziny Marlborough (aczkolwiek z bocznej – i biedniejszej – gałęzi, nie zaś z głównego „pnia” genealogicznego tej książęcej familii…) – największy, zdaniem wielu, brytyjski mąż stanu wszech czasów? Oczywiście dobrze byłoby wiedzieć dokładnie i precyzyjnie – nie zdawkowo, czemu właśnie jemu Nina Smolar poświęciła swój talent i czas. Ale mogę się obejść bez odpowiedzi (zapewne fascynującej skądinąd) na to pytanie. Rezultat bowiem dostatecznie mocno tłumi mą niewczesną ciekawość – poniekąd tylko dopełniającą. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Nina Smolar wysoko podniosła poprzeczkę wymagań na współczesnym krajowym rynku biografistyki. Opisanie długiego życia i niezwykłych robót sir Winstona jest bowiem ze wszech miar produktem totalnym i arcydzielnym. Najwymowniej doskonałym. Więc wszystko mi jedno – czy wyraz to osobliwej miłości, czy rezultat głębokiego, komercyjnie zorientowanego namysłu…
Biografia Churchilla jest dla czytelnika sporym wyzwaniem intelektualnym – a rzeczą autora jest podjęcie tego wyzwania ułatwić mu – lub utrudnić. O co chodzi? O kontekst… A ściślej: o konteksty. W liczbie mnogiej. Bardzo mnogiej, Tak bogate w zdarzenia życie, jak życie Winstona Churchilla, to setki następujących po sobie bądź zgoła nakładających się na siebie epizodów na rozległym, wielokontynentalnym obszarze geograficznym – od południowej Afryki, Sudanu oraz Indii po setki punktów i zdarzeń w Europie, po północną Amerykę i nawet Kubę. Wszędzie tam działy się historie i HISTORIE, wszędzie tam bywał Churchill. W takiej sytuacji każdy biograf wpada w pułapkę kontekstualną: rozwijać to tło, na którym pojawia się nasz bohater, czy może nie – może wystarczy tylko lekko zamarkować sytuację historyczną… Nina Smolar nie ma ani krzty temperamentu historycznego (i panoramicznego) w stylu, jaki prezentowała fenomenalna historyczka amerykańska Barbara Tuchman, więc jej „rzuty na tło” są oszczędne i dyskretne – aż do granicy „poziomu zero”. O ile w przypadku zdarzeń wielkiego kalibru i powszechnie znanych to zupełnie zrozumiałe (rozwodzenie się na przykład o przyczynach i przypadkach pierwszej wojny światowej wydaje się całkiem zbędne) – o tyle zdarzenia mniej znane, zapomniane lub w ogóle niepojęte dla polskiej publiczności wymagałyby może nieco więcej objaśnienia; nie zawsze bowiem można polegać na (nawet rozbudzonej przez lekturę) ciekawości poznawczej czytelników. Może zerkną do Wikipedii – może nie… Ale kto z kim i dlaczego na tej Kubie? O co poszło tym Burom? A ta afgańska awantura? I tak dalej… O tym by można było szerzej nieco napomknąć. Oczywiście bez przesady – dopracowanie wszystkich brakujących kontekstów rozdęłoby biografię Churchilla ze skromnych pięciuset do circa tysiąca pięciuset stron druku, Niepotrzebnie – lepiej niech czytelnicy sięgną po lektury uzupełniające i się rozwijają jako te fijołeczki leśne…
Natomiast niewątpliwą zasługą pani Smolarowej są liczne i co do zasady uczciwie, obiektywnie skomentowane dygresje polskie. Wydawałoby się to oczywistą oczywistością, ale w przypadku biografii Churchilla niekoniecznie. Otóż u innych biografów są to kwestie na ogół całkowicie pomijane (jako zbyt czwartorzędne, egzotyczne, niezrozumiałe, zgoła głupie, jakieś takie azjatyckie i szalone…). Ale tak się w dziejach złożyło, że nasze polskie historie i przypadki nader często przecinały się z biegiem życia brytyjskiego męża stanu. I na ogół były to „przecięcia” decydujące o dalszym kierunku postępu tych spraw. Krytyczne objaśnienia są niezbędne, byśmy nie nabrali fałszywych wyobrażeń. Mam czasem nieodparte wrażenie, że powściągliwa dyskrecja pani Smolarowej w tej akurat cząstce churchillowskiej materii mogłaby ulec rozluźnieniu… Ale i tak o sprawach polskich dowiadujemy się ponadprzeciętnie wiele. I nie mamy powodów, by narzekać na ich interpretację. Może wyjąwszy króciutką relację z katastrofy w Gibraltarze i śmierci generała Sikorskiego. Mimo zdawkowej narracji wszystko się zgadza oczywiście – co do faktów i następstw (także dla Churchilla). Ale wspomniana dygresyjnie przez panią Ninę farsa, którą za publiczne pieniądze urządzili w 2008 roku prokuratorzy z IPN, by się bezczelnie wypromować, wymagałaby chyba ostrzejszego komentarza…
Co do zasady jednak rekomenduję dzieło pani Niny Smolarowej jako fundamentalne, ze wszech miar godne lektury – jeżeli ktoś potrzebuje pilnie wiedzieć, kim był ten Winston Churchill, o którym od czasu do czasu – raczej rzadko – jeszcze wspomną w telewizji lub jakiejś gazecie. A jeżeli ktoś już cokolwiek wie, to biografia pani Smolar idealnie nadaje się do pogłębionego studiowania – a) wspaniałości postaci, b) zawiłości epok, w których przyszło mu żyć i działać. Czyta się świetnie, z palącą potrzebą nieodrywania się od lektury na dłużej.
Tomasz Sas
(18 03 2022)
P.S. Tak się zastanawiam – czy nie ma w całym Poznaniu nikogo, kto znałby język niemiecki na poziomie, powiedzmy, kolokwialnym? Bo oto na stronie 334 pani Smolar przytacza wojenną anegdotkę, jak to w czasie inwazji na Sycylię w nocy 9 lipca 1943 roku na to samo zrzutowisko jednocześnie wydesantowała się grupa bojowa brytyjskiego Commando i… kompania niemieckich Fallschirmjägrów. Dobrze wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze (choć ciemno było jak u Eskimosa w dupie) pobiegli na swoje punkty zborne, mijając się w milczeniu i nie rozpoznając nawzajem; tak się bowiem złożyło, że specjalistyczne hełmy spadochronowe obu formacji były zaskakująco podobne (a innych szczegółów uzbrojenia i wyposażenia po prostu w ciemnościach nie widzieli). Nagle padł strzał – to brytyjski żołnierz wygarnął do biegnącego obok skoczka. Podobno pokapował się, że coś jest nie tak, gdy ten drugi gość zapytał (po niemiecku naturalnie): Hast du meinen Schmeisser gesehen? Co pani Smolar cytuje i potem z pełną powagą tłumaczy: „Czy widzisz, jaki mam pistolet maszynowy?” Naprawdę? Ponawiam pytanie – czy redakcja i korekta nie miała kogo w całym Poznaniu spytać, co to w istocie znaczy? Wedle mojej skromniusiej znajomości języka Goethego pytanie niemieckiego spadochroniarza (skądinąd, jak się wydaje, kompanijnej ofermy) brzmiało mniej więcej tak: hej koleś, nie widziałeś gdzieś mojego szmajsera? Znaczy zgubił broń (konkretnie pistolet maszynowy MP40 9 mm) przy lądowaniu. A zatem Brytyjczyk strzelił do nieuzbrojonego. Taka sobie ta anegdotka… TS
3 komentarze
Komandosi mieli chyba jeszcze broń krótką i noże – zatem Brytyjczyk strzelił do uzbrojonego gościa. A w tłumaczeniu nie powinno być „hej koleś” …. tylko samo, „czy nie widziałeś mojego schmeissera” Poza tym ja ciągle zaglądam do tej książki i powinno być co najmniej 6/7. A farsa IPN nawet była pożyteczna bo wszelkie „rozważania” o wybuchu zostały rozbite w pył o czym raczej cicho było.
Szanowny panie Piotrze,
ma pan rację co do zasady w kwestii tłumaczenia – moje jest zbyt frywolne i nieco nad miarę kolokwialne; nic nie znajduję na swe usprawiedliwienie – poza tym, że nie chciałem wypaść zbyt serio, sztywno i ponuro. Natomiast w kwestii strzału do nieuzbrojonego… Żołnierze niemieckich formacji spadochronowych w sensie ścisłym (to znaczy szkoleni do wejścia na pole walki w trybie desantu na spadochronach) byli uzbrajani w broń krótką (lugery albo walthery), bowiem nie skakali z karabinami; te ostatnie zrzucano osobno w zasobnikach. By zatem w czasie desantowania nie byli całkiem bezbronni, wyposażono ich w pistolety. Oczywiście mieli też noże spadochronowe – poręczne i zgrabne fallschirmjaegerkappmessers, w kieszenio-pochwie z boku portek. Ale gdy część jednostek przezbrojono z mauserów na schmeissery, to skakano ze schmeisserami; i wtedy broni krótkiej szeregowcy raczej na pewno już nie mieli (podoficerowie i oficerowie mieli…); oferma, o którym mowa w anegdocie, szukał schmeissera, a pistoletu pewnie już nie miał na etatowym wyposażeniu. Zresztą powiem panu szczerze, panie Piotrze, że mocno powątpiewam w prawdziwość tej anegdoty. W czasie walk na Sycylii od ostatniej większej niemieckiej operacji powietrznodesantowej (Kreta) minęły dwa lata. Większości jednostek noszących w nazwie słowo „fallschirm” używano w linii jako zwykłej – no, może nieco lepiej wyszkolonej piechoty (tak też było na Sycylii). Zresztą któż przytomny w OKW zaprzątałby sobie głowę drobiazgowym skądinąd planowaniem i przeprowadzaniem operacji desantowania siły mniejszej niż pułk – jakiejś kompanii „parasoli”… Poza tym armia niemiecka już chyba w owym czasie nie dysponowała ani odpowiednią liczbą junkersów Ju 52, ani ciągnionych przez nie szybowców – a przede wszystkim nie miała dość pilotów wyćwiczonych do latania w formacjach desantowych. Zważywszy zatem wszystko pobieżnie (nie jestem bowiem specjalistą od dziejów niemieckiej siły zbrojnej w II wojnie światowej – ani żadnej innej), mniemam, iż prawdziwość anegdotki przytoczonej przez panią Ninę Smolarową wielce jest wątpliwa.
Natomiast w kwestii wygłupów IPN na okoliczność katastrofy gibraltarskiej pozwolę sobie pozostać przy swoim zdaniu…
Z wyrazami szczerego poważania
Tomasz Sas
Szanowny panie Piotrze,
jeszcze jedna kwestia uszczegóławiająca… Nie użyłbym słowa „komandos” do zdefiniowania żołnierza niemieckich jednostek strzelców spadochronowych. To była po prostu dobrze, ponad przeciętną miarę wyszkolona do działań regularnych lekka piechota, transportowana na pole bitwy w samolotach (spadochronowa klasyka) i wielkich szybowcach (które lądowały – nie skakano z nich w żadnym razie). Komandosi to inny typ żołnierzy – również ponadprzeciętnie wyszkoleni indywidualnie, ale przygotowani do samodzielnych i dłużej trwających (bez wsparcia) działań nieregularnych, dywersyjnych, rozpoznawczych za liniami nieprzyjaciela. Brytyjskie oddziały Commando i inne, podlegające SOE pasują do tej nazwy, podobnie jak nasi „cichociemni” i inne formacje dywersyjno-irredenckie. Oczywiście – spośród niemieckich spadochroniarzy zrekrutowano pewną liczbę „fachowców” do jednostek i zadań, którymi między innymi kierował niejaki Otto Skorzeny – obersturmbannfuehrer Waffen SS. I tylko tych w zasadzie możnaby nazwać „komandosami”. Ale stawiania znaku równości między spadochronem a komandosem bym nie zaryzykował…
Jak zawsze z wyrazami szczerego szacunku
Tomasz Sas