Człowiek, który kochał psy

14 lutego 2022

Leonardo Padura 


Człowiek, który kochał psy
Przełożyli Dorota i Adam Elbanowscy
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Długie zabijanie Lwa

Lew Dawidowicz Bronsztejn urodził się w 1879 roku we wsi Janówka w guberni chersońskiej na Ukrainie – w rodzinie żydowskiej, odrobinę zamożniejszej niż ówczesna ukraińska przeciętna dla ludności wyznania mojżeszowego (skądinąd i tak bardzo niska). Bronsztejnowie należeli do stosunkowo nielicznej grupki w tej społeczności – mianowicie utrzymywali się z pracy na roli; oczywiście nie mieli ziemi na własność, ale dzierżawili co nieco… A poza wszystkim byli mocno zasymilowani – nie praktykowali judaizmu, nie posługiwali się językiem jidysz. No i dbali o edukację potomstwa – zdradzający symptomy niepośledniej bystrości Lew ukończył gimnazjum realne w Odessie i planował studia matematyczne. Ale to akurat nie było mu dane. Jak setki rówieśników, Lew wciągnął się do działalności politycznej zgłębiając najpierw filozoficzne podstawy tzw. narodnictwa, a później marksizmu… A ponieważ tajna policja carska, czyli Ochrana działała nader sprawnie, młody Lew swą polityczną edukację dokończył… na Syberii, w Wiercholeńsku (jak sama nazwa wskazuje…) nad górną Leną.

Jednostajną (i w gruncie rzeczy nudną) egzystencję na zesłaniu młody Bronsztejn urozmaicał sobie aktywną (oczywiście konspiracyjną) działalnością publicystyczną. Jego gruntowna edukacja ideowa (marksistowska naturalnie), talenty pisarskie, osobliwie polemiczne i agitatorskie, zwróciły uwagę samego Lenina, który polecił wydostać Lowkę z zesłania i przerzucić na Zachód. Towarzysze z komórki przerzutowej na (nieukończonej jeszcze wtedy; ale do Irkucka i z powrotem można już było jechać jednym ciągiem…) kolei transsyberyjskiej spisali się i niebawem młody rewolucjonista z obiecującą przyszłością zasilił (jesienią 1902 roku) szeregi rosyjskich wrogów caratu w Europie, uciekając z Syberii z papierami na nazwisko Trocki – pierwsze z brzegu w banku rezerw dokumentów partyjnej komórki legalizacji.

Młody uciekinier z zesłania odwiedzał środowiska emigranckie w Paryżu, Wiedniu, Zürichu, Brukseli, pracował z Leninem i Plechanowem w Londynie w redakcji „Iskry”, jeździł z wykładami do Niemiec, gdzie spotykał się z miejscowymi socjalistami, rewizjonistami i socjaldemokratami różnej maści, Stał się człowiekiem popularnym w radykalnych kręgach, poznał europejskich liderów lewicy – a podczas jednego z wykładów dla studentów w Paryżu – niejaką Natalię Siedową, która została jego towarzyszką życia (i matką dwóch synów) do końca (chociaż w Rosji zostawił żonę, z którą nigdy się nie rozwiódł, oraz dwie córki…). Ale gdy w Rosji w 1905 roku wybuchła całkiem prawdziwa rewolucja, Lew Dawidowicz porzucił w miarę bezpieczną karierę objazdowego rewolucjonisty biblioteczno-kawiarnianego i udał się konspiracyjnie do Rosji. Działał aktywnie – organizował, agitował, kierował ruchem robotniczym; w Petersburgu był przewodniczącym Rady Delegatów Robotniczych oraz koordynatorem strajków. Aresztowany i skazany na katorgę – zbiegł za granicę dzięki pomocy fińskich separatystów-nacjonalistów (Wielkie Księstwo Finlandii było wtedy częścią Imperium…).

Po udanej ucieczce na Zachód wrócił do swego ulubionego trybu życia – komiwojażera rewolucji robotniczo-socjalistycznej. Znów go było pełno na kongresach, naradach, półjawnych spotkaniach, konwentyklach i zjazdach. Osobliwą sympatię okazywali mu działacze niemieccy i austrowęgierscy – m.in. Róża Luksemburg, Karl Liebknecht, Karl Kautsky… Niekłamanym uznaniem (i wpływami) cieszył się też na Bałkanach. No cóż – Lew Dawidowicz miał tę łatwość nawiązywania wcale niepowierzchownych kontaktów, uwodził gruntowną wiedzą marksistowską i atrakcyjną oryginalnością poglądów własnych (to o niego i te poglądy Róża Luksemburg poróżniła się z Leninem). A poza wszystkim – w tym środowisku kanapowych wywrotowców Trocki cieszył się nimbem prawdziwego żołnierza rewolucji, zahartowanego w boju z realnym, uzbrojonym wrogiem. To był gatunek autorytetu trudny do podważenia. Gdy wybuchła wojna światowa, Trocki zamieszkał w Paryżu i oddał się działalności antywojennej (z punktu widzenia klasowej solidarności robotniczej, internacjonalistycznej). Władze francuskie powzięły zamiar wydania go Rosji – ot, w geście przyjaźni między filarami Ententy – przeto Lew Dawidowicz zwiał do Hiszpanii, a stamtąd do Ameryki. Gdy w 1917 roku wracał do Europy, USA przystąpiły do wojny, a rewolucja lutowa w Rosji zmiotła carat na śmietnik historii. Sam Trocki przyłączył się do bolszewików, znów został przewodniczącym piotrogrodzkiej rady delegatów (a zatem członkiem ścisłego sztabu grupującego się wokół Lenina) i walnie przyczynił się do sukcesu rewolucji, zwanej październikową…

Zwycięstwo roku siedemnastego, którego Lew Dawidowicz był niewątpliwym architektem, a w jeszcze większym stopniu heroiczna odyseja wojenna roku osiemnastego i dziewiętnastego, gdy Trocki w roli ludowego komisarza wojska i floty niestrudzenie i z narażeniem życia przemierzał Rosję (fakt – pociągiem pancernym…), organizując robotniczo-chłopską armię i zagrzewając ją do walki w wojnie domowej z kontrrewolucją Białych (od września 1918 roku był formalnym głównodowodzącym jako przewodniczący Rewolucyjnej Rady Wojennej) – wszystko to sprawiło, że stał się opoką, filarem rewolucji, zbrojnym ramieniem (też w ponurym sensie dosłownym: był odpowiedzialny za liczne represje i zbrodnie „w imieniu proletariatu” – dość wspomnieć stłumienie powstania marynarzy kronsztadzkich) i głównym jej przywódcą, obok Lenina oczywiście. Więc w dość ścisłym sensie jego naturalnym następcą – chociaż pewnym defektem mogły być jego nad wyraz osobliwe, nawet jak na ówczesny stan ideowego rozchwiania, poglądy w kwestii państwa, społeczeństwa i rewolucji (których tu streszczać nie zamierzam – dość, że później nazwane zostały zgrabnie trockizmem i funkcjonują w publicznym obiegu do dziś; a zapewne jeszcze trochę z nami pobędą…). Ale to temat na całkiem osobne opowiadanie – pełne zgrozy, nieprzytomnego wrzasku i dziejowego szaleństwa.

Na długo przed śmiercią Lenina (przypominam, że w roku 1924…) ani sam Lew Dawidowicz, ani nikt z kierownictwa partii bolszewików nie miał pojęcia, że sukcesy i objawiony potencjał Trockiego są już tożsame z wyrokiem śmierci, że już rozpoczęło się długie polowanie na Lwa. Nikt też nie wiedział, że Wielkim Łowczym jest kurduplowaty, ospowaty Gruzin z kierownictwa partii, niejaki Josif Wissarionowicz Dżugaszwili, posługujący się partyjnym pseudonimem Stalin (że niby taki stalowo niezłomny…). Ale że coś jest na rzeczy, można było się zorientować – gdy Lew Dawidowicz powoli tracił stanowiska w wojsku, potem w partii, a ostatecznie został wysiedlony do Ałma-Aty. Wtedy jeszcze upolowanie Lwa byłoby tanim przedsięwzięciem – ot, cena jednego naboju karabinowego (dla pewności – dwóch…). Ale po co było robić z Lwa męczennika rewolucji, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, gdzie był popularny, lubiany i ceniony? Ogłuszony, obezwładniony, ale żywy, był idealnym celem propagandy, personifikacją wszelkiego zła, symbolem zdrady, kontrrewolucji i wcieleniem szatana. Dlatego w 1929 roku wydalono go z ZSRR; schronienia udzieliła mu na krótko Turcja – potem przez Francję i Norwegię dotarł do Meksyku, gdzie lewicowy prezydent Lazaro Cardenas entuzjastycznie dał mu azyl (w 1936 roku). Trocki zamieszkał w domu artystów Diega Rivery i Fridy Kahlo. Zajął się tym, co najlepiej potrafił – rewolucyjnym knuciem (m. in. założył tzw. Czwartą Międzynarodówkę) i pisaniem. W tej sytuacji lokator odległej o wiele tysięcy kilometrów daczy w podmoskiewskim Kuncewie wydał rozkaz, by polowanie na Lwa przyspieszyć, ale bez pochopnych inicjatyw, żadnych zbójeckich ekscesów – perfekcja, wierność zasadom oraz spektakularny, prewencyjno-ostrzegawczy, okrutny lecz zarazem elegancki styl. Oto obowiązujące parametry akcji…

Leonardo Padura Fuentes, kubański dziennikarz, ale przede wszystkim pisarz (rocznik 1955) – autor cyklu rewelacyjnych, wybitnych powieści kryminalnych (u nas przetłumaczono i wydano chyba tylko trzy – „Gorączka w Hawanie”, „Wichura w Hawanie” i „Trans w Hawanie”), z których kilka fenomenalnie sfilmowano – na historię długiego polowania na Lwa, splątaną nieodwołalnie z życiem wykonawcy „zadania” – niejakiego Ramóna Mercadera – katalońskiego komunisty z Barcelony, republikańskiego żołnierza wojny domowej – trafił z ciekawości. Padura i jego rówieśnicy to pierwsze pokolenie Kubańczyków, wychowane w reżimie intelektualnym totalitarnego państwa socjalistycznego, instytucjonalnie pozbawione więzi ze światem, ale nie całkiem „wyleczone” z chęci poznania, jaki ten świat właściwie jest – poza tym, że na wskroś imperialistyczny, wrogi i zdegenerowany. To wielkie szczęście, że Kuba miała niezłomne zaplecze – potężny Związek Radziecki – bogatą, triumfującą krainę szczęśliwych ludzi – żywy dowód na to, że socjalizm zwycięży, trzeba tylko jeszcze trochę się postarać… Wyszukiwanie szczelin w tym monolitycznym obrazie świata – a co gorsza: zamiar ich zbadania – był traktowany jak zdrada i odpowiednio do rangi tej zbrodni karany. Dopiero gdy na początku lat 90. zeszłego stulecia ten monumentalny Związek Radziecki niespodziewanie upadł, a Kubę za to dopadł największy egzystencjalny kryzys, ludzie pokolenia Padury (ci, którzy zostali, nie popłynęli do Miami) zaczęli ostrożnie zaspokajać swą ciekawość świata…

Pierwszy z ciekawych dylematów stulecia mieli pod nosem… Jak to się stało, że miliony ludzi dały się uwieść, omamić, ubezwłasnowolnić zgoła – pewnej ideologii, skądinąd dość atrakcyjnej i na pewno sporo obiecującej. A co więcej – na pierwszy rzut oka szczerej, logicznej, dobrze skonstruowanej i uargumentowanej. Trzeba się było sporo natrudzić, by sfalsyfikować jej tezy; do dyspozycji warto było mieć zasób teoretyczno-intelektualnych narzędzi wysokiej próby, trudno dostępnych na rynku idei. Oczywiście zrobiło się łatwiej, gdy ideologia ta tu i ówdzie zaczęła zwyciężać i poczynała się wdrażać w praktyce. Na ogół były to próby nieudane, niektóre tylko awanturnicze i groteskowe, ale inne zbrodnicze, by nie rzec – ludobójcze na wielką skalę. Ale i tak praktyka nie zawsze i dalece nie wszystkich odstręczała; milionowe szeregi wyznawców wcale nie malały. Dopiero gdy centralny monolit tej wielkiej utopii upadł pod własnym ciężarem i w kilka tygodni nie zostało po nim śladu (choć nie w sercach ani umysłach wielu ludzi…), otworzyło się pole dla wątpiących i po prostu ciekawych.

Leonardo Padura Lwem Dawidowiczem Trockim i trockizmem bliżej zainteresował się podczas wypadu do Meksyku w 1989 roku, gdy zwiedził zamieniony w skromne muzeum Niebieski Dom w Coyoacán. A gdy dokopał się informacji, że wykonawca stalinowskiego planu wyeliminowania Trockiego, wspomniany tu już Katalończyk Ramón Mercader del Rio, miał pod koniec życia jakiś epizod kubański, powziął decyzję opisania tej historii. Decyzję ugruntowaną po przestudiowaniu tłumaczonej na hiszpański, napisanej częściowo po polsku, a wydanej po angielsku trzytomowej wnikliwej, drobiazgowej, krytycznej biografii Trockiego, pióra polskiego komunisty i trockisty Izaaka Deutschera. Wyobrażam sobie, jakim szokiem poznawczym musiał być ten tekst dla prawomyślnego, dogmatycznego marksisty, dotąd administracyjnie odciętego od światowego nurtu krytycznej wymiany idei…

Po kilkunastu latach przemyśleń, przygotowań i prac studialnych wyszła Padurze nader obszerna, trójosiowa powieść historyczna, krzyżująca uczciwą dokumentalistykę z fikcją literacką o niepospolitej urodzie i magicznej sile przyciągania uwagi. Pierwsza z tych trzech kompozycyjnych osi to oczywiście sam Lew Dawidowicz. Życie i śmierć Trockiego autor potraktował jako symboliczne, metaforyczne nieco przedstawienie losów całej doktryny marksistowskiej w XX wieku, gdy urosła ona na tyle, że własne idee zaczęła wcielać w życie. Gdy okazało się, jak straszliwą, niczym niepowstrzymywaną władzę ma ręka z naganem czy „komisarskim” pistoletem mausera C96. Lew Dawidowicz to wiedział i siłę swej nieustającej rewolucji potrafił tak wzmocnić. Czy potem cierpiał z tego powodu? Być może, a nawet na pewno. Raczej tak – zgódźmy się z taką wersją. Aż do 20 sierpnia 1940 roku, gdy jego oś fabularna nie wytrzymała bezpośredniego zetknięcia z osią innego fanatyka tej samej idei…

Katalończyk Ramón Mercader del Rio na swej osi narracyjnej zjawia się, gdy jest młodym żołnierzem republikańskim na froncie obrony Madrytu, w okopach Sierry Guadarramy. Jego matka Caridad del Rio, prominentna działaczka komunistyczna, akurat werbuje go do służby dla towarzyszy radzieckich z ekspozytury mącącej w hiszpańskiej wojnie domowej. Chłopak znika, by objawić się jako w pełni wyszkolony agent do zadań specjalnych (tej eufemizm kryje profesjonalnego zabójcę) o wielu możliwych do uruchomienia tożsamościach (wedle potrzeb). Jedna z nich – uzbrojona w czekan do kruszenia lodu (gadżet z epoki, gdy lodówki nie miały kostkarek, a lód do koktajli kruszyło się z wielkich brył…) – ciosem w głowę zakończyła życie i udrękę Lwa Dawidowicza. A sam Ramón, po dwudziestu latach piekła w meksykańskich więzieniach, po czyśćcowych mękach w Moskwie (osłodzonych nieco wpiętymi w klapę Orderem Lenina i gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego, co w zaopatrywaniu się w podstawowe surowce życia codziennego miało wtedy kapitalne znaczenie), podobno w 1974 roku trafił na Kubę, gdzie pięć lat później dokonał żywota.

Ale zanim to się stało, na trzeciej osi narracji „Człowieka, który kochał psy” pojawia się niejaki Ivan Cárdenas Maturell – niespełniony pisarz. Onże Ivan na jednej z hawańskich plaż wczesną wiosną 1977 roku spotyka starszego człowieka, wyprowadzającego na spacer dwa niezwykłe psy – rosyjskie charty borzoje… Jaime López (tak się zaprezentował) opowiedział Ivanowi osobliwą historię żywota swego znajomego, niejakiego Ramona Mercadera. Opowiedział z taką emfazą, znajomością szczegółów i emocji, że Ivan zaczął podejrzeć, że słuchał samego Mercadera, że López to tylko agenturalna kreacja, maskarada. I się Ivan przestraszył, gdy zrozumiał, jakiego kalibru Historia dotknęła i zamotała go w swą sieć – nie podjął pisarskiego wyzwania. Zadbał tylko, by notatki z tych rozmów trafiły do kolejnego kandydata literackiego rzemiosła. O co na Kubie nietrudno – ze zrozumiałych względów niedoszłych i byłych pisarzy jest tam więcej niż aktualnie piszących. W każdym razie Daniel Fonseca Ledesma (druga postać na trzeciej osi narracji) po śmierci Ivana (śmierci absurdalnie banalnej, aczkolwiek dl samej Kuby symbolicznej) – pod gruzami zarwanego stropu w ruderze, w której pomieszkiwał…) przestudiował jego papiery i – chyba też się przestraszył, bo spakował zapiski i schował do trumny Ivana… Kuba – wyspa strachu. Wciąż strachu. Dlaczego mnie to nie dziwi?

Padura solidnym dwupakiem opatulił i zamaskował swoją ciekawość, odsuwając niejako na daleki plan swe bliskie związki z Historią. Wyszedł mu mimo wszystko kawał dobrej literatury. Tyle że dziś mało komu już potrzebnej. Poza tymi niedobitkami, którzy wciąż odkrywają na nowo i przeżywają po raz kolejny swe uwiedzenia, paranoje, perwersje… I nie mogą spać, słysząc wciąż burnyje apłodismienty, prachadiaszczije w owacju. Lektura Padury nie przynosi ukojenia – a już na pewno nie sugeruje, nie obiecuje rozgrzeszenia. Mimo to dobranoc, towarzysze…

Tomasz Sas
(14 02 2022)

P.S. Jedna drobna uwaga do redaktorów Wydawnictwa Noir sur Blanc… Na stronie 238 „Człowieka, który kochał psy” pojawia się postać „w mundurze regulaminowym, ze szlifami na pagonach” i przedstawia się: „Jestem marszałek Koniew, kierownik tego obiektu”. Najmocniej przepraszam – jaki marszałek, co za marszałek? Jeżeli ktoś kolokwialnie używa słowa „marszałek”, bez żadnego doprecyzowania, można założyć, że chodzi o stopień wojskowy (bo chyba nie chodzi o struktury NKWD, nieprawdaż?; tam zresztą tak wysokich stopni raczej nie było). Z tekstu wynika, że rozmowa toczy się latem 1937 roku. W owym czasie w Armii Czerwonej (ściślej: Robotniczo-Chłopskiej Czerwonej Armii) marszałków było czterech: Siemion Budionny, Wasilij Blücher, Aleksandr Jegorow, Klimient Woroszyłow. Piąty (z pięciu mianowanych w 1935 roku), czyli Michaił Tuchaczewski, był już wtedy skazany, pozbawiony stopnia i rozstrzelany. Wówczas marszał to był najwyższy stopień w armii, przeznaczony raczej dla dowódców najwyższego szczebla – niezwykle mało prawdopodobne jest zatem, by nosił go kierownik ośrodka szkolenia agentów gdzieś w podmoskiewskim lesie. Owszem, kierownikiem takiej placówki mógł być ktoś w stopniu nawet generalskim – kombryga, komdywa, ewentualnie komkora (bo już raczej nie komandarma…) – ale bez przesady. No i to nazwisko – Koniew… Jeden był tylko marszałek Koniew w Czerwonej Armii – Iwan (ten „nasz” Koniew), mianowany na ten stopień w 1944 roku. Oczywiście Padura mógł sobie pofantazjować (w końcu to fikcja literacka), ale na polskim gruncie, wyczulonym na rosyjskie sprawy, takie rzeczy lepiej sprawdzać i jakoś skorygować – bo wyszło niemnożko smieszno… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *