Demonomachia

23 lutego 2022
Demonomachia
Marek Krajewski
thriller
Wydawnictwo Znak
23 02 2022
320

Marek Krajewski  


Demonomachia
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Miała baba dybuka…

No i stało się wreszcie to, czego się i obawiałem, i co przeczuwałem – Krajewski porzucił (mam wszelako nadzieję, że nie na dobre) swoje sprawdzone, oswojone (i może faktycznie nieco już wyeksploatowane) prozatorskie klimaty – ten z Breslau i ten ze Lwowa. Zostawił Mocka, zostawił Popielskiego. Rzucił kotwicę na podkrakowskim Podgórzu – w szalonej, zdeprawowanej, nieco delirycznej, dekadenckiej i fantasmagoryjnej epoce przełomu stuleci XIX i XX. Nie wiedzieć czemu… To znaczy wiedzieć, a w zasadzie domyślać się – z bliskim rzeczywistości prawdopodobieństwem. W fizyce i różnych teoriach inżynieryjnych nazywa się to zmęczeniem materiału. Na zewnątrz nic nie widać, a nawet dość subtelne pomiary (robione w stanie spoczynku) nie są w stanie uchwycić zmian. Ale one są: są mikro, ukryte, niewyczuwalne… No i sumują się, też niedostrzegalnie. Gdy siła przestaje działać, materiał powinien się odbarczyć, wrócić do stanu wyjściowego. Gdyby był idealny – ale takich nie ma… Każdy materiał, poddawany nieustannemu ściskaniu, skręcaniu, zgniataniu, ścinaniu, zginaniu lub innym jeszcze fizycznym torturom, ma swój resurs bezpiecznego użytkowania – potem wszystko może się spieprzyć. Dobry pisarz wyczuwa, gdy zbliża się do niebezpiecznego kolapsu swych zasobów intelektualnych. Poniekąd wprawdzie teoretycznie odnawialnych, ale nie od razu. Dlatego mądrzy średniowieczni kmiecie wymyślili trójpolówkę. Dwie części orzemy – trzecią ugorujemy (albo na odwrót). A jak na ugór wpuścimy krowę, to i mleka da, i nawóz zacny zostawi…

I stąd to trzecie poletko: żyzne, niewyjałowione, obiecujące. Demonologia żydowska mianowicie. Mało kto ją dzisiaj zgłębia – Zagłada i w tej mierze dokonała niszczącego wyłomu w tradycji, kulturze, cywilizacji. Nagle i niemal jednocześnie odeszli zamordowani ludzie rozumiejący Słowa, wiedzący, co One znaczą w swoich i nieswoich kontekstach, potrafiący Je interpretować wedle tradycji. Tu i ówdzie zostały wprawdzie Pisma, ale cóż znaczą Pisma bez ludzi, potrafiących je czytać? Bez rozumiejących sensy, bezsensy i nonsensy? Stosy martwych, niemych papierów, niepoddających się weryfikacji – ot co. Zabytki kultury materialnej – ale już nie intelektualnej. Lecz to przecież żadna przeszkoda dla chcących. Z pozostałych, pieczołowicie gromadzonych, okruchów wiedzy wciąż można to i owo zrekonstruować. Prócz umiejętności cierpliwego uczonego wystarczy tylko mieć talent artystycznego gatunku – pisarski na przykład. A ten-ci u Krajewskiego jeśli nie w nadmiarze, to quantum satis na pewno.

I cóż takiego nasz mistrz wymyślił? Najogólniej kwestię ujmując – wymyślił dybuka… Bo to akurat było najprostsze, powszechnie znane i oczywiste: dybuk = kultura żydowska. No i dla gojów to nie jest całkiem obce pojęcie. Coś tam słyszeli, coś widzieli – kino, literatura, obrazy… No cóż, w rzeczy samej dla PT Publiczności taki dybuk to atrakcja w stanie czystym, do tego wielce ekscytująca. Duch, nieprawdaż, a właściwie demon – lekuchny horror, trochę strachu, nocnych zjaw, gęsiej skórki i metafizycznych drgawek. Czytelnicy lubią się bać, a Krajewski lubi postraszyć, duszyczki potarmosić…

W tym celu wykreował bohatera o imieniu Stefan (słowo greckie – stephanos znaczy zwieńczony, ukoronowany) – nie tylko chrześcijanina jak się patrzy, absolwenta gimnazjum klasycznego i niedokończonego alumna seminarium duchownego (wyrzuconego z kursu przygotowawczego do zawodu kapłana za przesadny i nazbyt jednostronny entuzjazm demonologiczno-egzorcystyczny) – ale przede wszystkim niestrudzonego badacza zagadnień Dobra i Zła, figury symbolicznej upadłego anioła i ludzkiej podatności na ekspozycję tegoż Zła. Ówże Stefanos (o nazwisku Zborski), by lepiej pojąć Zła istotę, bez wahania i heroicznie nurzał się w odmętach dekadencji, perwersji i moralnego niepokoju. Przeto zaiste, mimo wieku młodego stosunkowo, mężem stał się wyedukowanym i doświadczonym. I zmotywowanym – od czasu, gdy w latach swych gimnazjalnych zorganizował nieudany seans spirytystyczny, pragnąc porozumieć się z duchem ojca, ale tylko ściągnął klątwę na biednego, schorowanego żydowskiego podrostka… Nietrafiony eksperyment poczuciem winy go napełnił i determinacją, by demona pokonać.

Tak się złożyło, że gdzieś mniej więcej w bliskości roku 1901 tęgie umysły uczonych w piśmie podgórzeckiej gminy żydowskiej zaprzątać począł pewien spór prawno-religijny. Rodzeństwo Rachela i Adolf Ostersetzerowie zainicjowali proces o podział majątku (nawiasem – dość pokaźnego) po rodzicach. Oczywiście mogli wnieść swe pozwy i kontrpozwy do państwowego cesarsko-królewskiego sądu cywilnego, wszak byli Żydami wykształconymi (a przynajmniej panna Rachela była), liberalnymi i dość wyemancypowanymi ze swej wspólnoty plemienno-religijnej. Oczywiście wyrok sądu cywilnego byłby istotny i ważny, ale w mniemaniu religijnej wspólnoty podgórzeckiej gminy żydowskiej byłby bez znaczenia. Ta bowiem ufała tylko wyrokom własnego sądu rabinackiego i takowym się podporządkowywała. Więc dla skuteczności rozstrzygnięcia zawsze lepiej było, gdy to sąd rabinacki podejmował decyzję istotną dla życia we wspólnocie. A poza wszystkim rabiniczna jurysprudencja nabrała w sprawie znaczenia, jako że pojawił się w niej wątek transcendentalny, w istocie decydujący o treści przyszłego wyrokowania sądu…

Oto bowiem pan Adolf Ostersetzer – w odpowiedzi na wniosek siostry o podział majątku, dający jej prawo zarządzania właścicielskiego przypadającą dla niej częścią – podniósł był okoliczność przykrą i dla rodziny kłopotliwą, a nawet poniekąd wstydliwą; lecz gwoli sprawiedliwości pominąć jej nie był mocen. Otóż jego siostra bowiem powinna pozostawać ubezwłasnowolniona pod ścisłą braterską kuratelą (osobliwie w kwestiach majątkowych) jako że została… opętana. Innymi słowy: dybuk, proszę sądu. To tylko nam, współczesnym racjonalistom, może się wydawać, że to błahostka, legenda z pogranicza ludowych mitów i bajek babuni. W podgórzeckiej czasoprzestrzeni u zarania XX wieku dybuk był spiżowym, konstytucyjnym zgoła elementem porządku istnienia tamtejszej wspólnoty religijnej i społecznej. Nawet wykształceni, oświeceni i liberalni Żydzi, intelektualnie i duchowo pełną gębą Europejczycy, z ostrożności (zrozumiałej…) nie poważali się kwestionować zawartości światopoglądu swych współobywateli (w imię tej współobywatelskości właśnie). Toteż procesowy pomocnik i pełnomocnik panny Racheli – psycholog i psychiatra o europejskiej sławie, privatdozent Uniwersytetu Jagiellońskiego Manfred Auerbach – miał poważny problem, ale rozwiązał dylemat brawurowo – dokooptował wspomnianego Stefana Zborskiego, młodego, acz już wytrawnego demonologa (i skądinąd swego protegowanego), o znacznych umiejętnościach oratorskich i erystycznych, by ówże rozniósł w puch hipotezę dybuka i jej orędownika, pełnomocnika procesowego pana Alfreda Ostersetzera, niejakiego Rafała Lieblinga – filozofa i logika, wykształconego we Wrocławiu, ale praktykującego wszędzie, gdzie go potrzebowano…

Na tym poprzestaniemy relacjonować intrygę „Demonomachii” – a zwłaszcza jej oś główną i biorące się z niej wypadki. Ale i ornamentom, którymi szczodrze szafuje Krajewski, nie poświęcimy więcej miejsca. Lektura bowiem znacznie przyjemniejszą jest, gdy rozwija się z zaskoczenia, a jej zagadki do swego końca pozostają tajemne. Wyjąwszy może kwestię dybuka. W tym przypadku bowiem pan Marek Krajewski, którego skądinąd wielce szanuję za dociekliwość badawczą i nader dokładny research naukowy w każdej z jego powieści (których namnożył już dotąd dwadzieścia i jedną – w tym jedenaście „mocków”, dziewięć „popielskich” i jedną – „Głowa Minotaura” – wspólną, z oboma bohaterami), w swym dwudziestym drugim dziele dopuścił się bowiem zbyt daleko posuniętej kolokwializacji, by nie powiedzieć, że trywializacji zagadnienia.

O co z tym dybukiem chodzi? No właśnie: nie wiadomo dokładnie – o co… Wedle ortodoksyjnych znawców i badaczy Mojżeszowego Pisma – Tory i Jej skodyfikowanych, sformalizowanych objaśnień-komentarzy, czyli Talmudu – cokolwiek, czego nie ma w piśmie, po prostu nie istnieje. A dybuka tam nie ma – pod chajrem oświadczam. Więc jakże można interpretować to, czego nie ma na kartach Pięcioksięgu? Oczywiście, że nie można – więc nie zaprzątajcie sobie głów dybukiem. Upływ czasu jednak robi swoje – głównie doprowadzając do upadku dyscypliny intelektualnej. Odkąd w wielu bet-ha midraszach i – o zgrozo! – w niektórych jeszybotach zaczęli pojawiać się i podejmować studia talmudyczne jacyś napaleńcy, popaprańcy, kabaliści, spirytualiści, do głosu doszły jakieś mistyczne, metafizyczne hipotezy, wypierając powoli Objawioną Prawdę Pisma. Pokazały się jakoweś wierzenia ludowe, mity i opowieści z dreszczykiem, jakieś ploty i babskie bajki. No i weszły do tradycji, zakotwiczyły się i zostały…

Czemu wszakże dybuk? Bo dybuk to opętanie… Wedle mistyków żydowskich, niektórych późnych (osiemnastowiecznych) interpretatorów – w istocie zaś rozszerzaczy – Talmudu i wyznawców Kabały, tudzież niektórych nurtów chasydyzmu, dybuk to niemiłe zdarzenie metafizyczne lub może raczej spirytualistyczne – gdy duch zmarłego grzesznika, nie mogący zaznać spokoju właśnie z powodu tychże grzechów, wnika w ciało żyjącego i je opanowuje, „przykleja się”, by odwrócić swój los i zdobyć „drugą szansę” grzechów odkupienia. Duch zarażał swymi grzechami duszę nawiedzonego, skłaniał do grzesznych uczynków swego „nosiciela” i w ten sposób sam stawał się wolny… Oczywiście można było próbować znów odwrócić los i uwolnić się od dybuka. Wystarczyło tylko znaleźć i poprosić o wstawiennictwo odpowiednio zmotywowanego rabina, asygnując pewną kwotę na ceremonię tikun, czyli umiarkowaną popijawę naprawczą, prostującą stosunki nawiedzonego z nawiedzającym. Zwłaszcza kilku chasydzkich cadyków z Ger (czyli Góry Kalwarii), podolskich Jarmoliniec i podkarpackiego Leżajska notowało znaczne – jak się wydaje – sukcesy w dziele prostowania ścieżek dusz dybukowych… Osobliwie dobrymi rezultatami w dziele zwalczania dybukowego opętania cieszy się po dziś dzień pobożna pielgrzymka do ohelu (grobowca) cadyka, przeświętego rabbiego Elimelecha na cmentarzu w Leżajsku… Ale można było też spełnić pokutne żądania ducha, odbyć za niego grzechów naprawienie i w ten sposób zlikwidować opętanie.

Legenda to surowa i w pewnym sensie okrutna, aczkolwiek niepozbawiona swoistego transcendentalnego piękna. Dlatego stała się popularnym tworzywem literackim – dość wspomnieć Szymona An-skiego. I wielu jego naśladowców. Niedawno (1 września 2021 roku) w tym moim blogu rekomendowałem doskonałą powieść Andrzeja Barta „Dybuk mniemany”, gdzie samo opętanie polega na… zmuszeniu pisarza do pisania – w zasadzie na zamówienie. Historia piękna, wymowna i wielce pouczająca, a poza wszystkim naprawdę potrzebna w naszym kalekim literackim pejzażu, z którego podobne fabuły niegdyś gwałtem wycinano aż do gołej calizny.

Z Krajewskim już nie jest tak lekko, łatwo i przyjemnie. Przede wszystkim mogłem się spodziewać, że skrupulatny i solidnie wyedukowany autor nie strywializuje dybuka jako takiego. Ale nie. Jednak strywializował. Dybuk w jego ujęciu to twór wprawdzie astralny, lecz zantropomorfizowany, spersonalizowany – innymi słowy – duch konkretnej osoby zmarłej, który wszedł w ciało i umysł osoby żyjącej, zawładnął nimi i realizuje swą strategię uwolnienia, powrotu do stanu homeostazy. Można i tak – definiowanie dybuka jako ducha jest pospolitym zabiegiem, coraz częstszym i w gruncie rzeczy bezkarnym.

Ale znawcy judaistycznej demonologii nadal uporczywie mniemają, że dybuk co do swej istoty jest zdarzeniem, ekscesem, opętaniem (odczytywanym jako proces), wypadkiem, incydentem transcendentalnym. Co podnoszę gwoli naukowego porządku. Lubię, gdy rzeczy w terenie odpowiada właściwe słowo w teorii. A czynię to nie dlatego, iżbym wiarę jakowąś w dybuki pokładał. Bliższy mi jest respons Nielsa Bohra, który – zapytany, dlaczego ma u drzwi przybitą podkowę „na szczęście” – odparł, że jako fizyk i racjonalista nie wierzy w takie gusła, ale zapewniono go, że to działa nawet wtedy, gdy się nie wierzy. Co gorąco polecam łaskawej uwadze czytelników…

Tomasz Sas
(23 02 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *