Agnieszka Lis
Kawiarnia pełna marzeń
Wydawnictwo Skarpa Warszawska, Warszawa 2021
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Wycieczka samopas do równoległego świata literatury+
Jak zwykle – raz do roku przed Bożym Narodzeniem włączam do listy rekomendowanych lektur jakiś tekst obyczajowo-romansowy, przypadkowo wybrany ze stosu (wirtualnego; papierowego przegrzebać by się nie dało…) tego typu literatury, która pod koniec roku ma swoje żniwa. Wydawcy – każdy na własną rękę; żadnej zmowy tu nie ma – gromadzą zapasy teksów okołoświątecznych, zasadnie licząc, że znajdą zbyt. W rezultacie oczopląs i mózgopląs to „najniższy wymiar kary” dla każdego, kto zechciałby choćby punktowo zgłębić pokłady romansowej literatury. By uniknąć serii bolesnych zastrzyków, zdaję się na los (w rodzaju ciągnienia przez papugę lub rzutu monetą), aby sprostać dorocznemu wyzwaniu-zobowiązaniu. Więc w taki sposób dziś padło na Agnieszkę Lis i jej najnowszy, osiemnasty w dorobku życiowym produkt literaturopodobny, ukryty w postaci książkopodobnej.
Po lekturze jestem wdzięczny losowi za takie rozstrzygnięcie. „Kawiarnia pełna marzeń” w wielce istotny i wymowny sposób poszerzyła bowiem spektrum moich doświadczeń z literaturą – a także współczesną astrofizyką. Lektura tego dzieła tak bowiem jest sugestywna, że umożliwia zerknięcie poza horyzont zdarzeń, spojrzenie poza zakrzywioną czasoprzestrzeń… Niemożliwe? To Einstein i Hawking tak twierdzili. A pani Lis wykracza śmiało poza ciasne horyzonty tej zaściankowej, ortodoksyjnej nauki – kosmicznej fizyki. Jej zdaniem za graniczną linią horyzontu zdarzeń jest tyle miejsca, że mieści się tam drugi świat – świat równoległy, niemal identyczny z naszym, ale lepiej urządzony i piękniejszy jakby w każdym niemal aspekcie. Z egzystencjalnego punktu widzenia w tym równoległym świecie wszystko w zasadzie przebiega tak samo – tylko suma zdarzeń jest zdecydowanie, w sposób dający się zmierzyć, szczęśliwsza, bardziej pozytywna i w ogóle… Zatem opis tego universum można nazwać – wedle dzisiejszej modnej terminologii – literaturą plus (czyli w skrócie: +).
Ergo: literatura+ opisuje świat+ – szczęśliwy+ i niemalże bezkonfliktowy+, a do tego piękny+ oraz przyjazny+. Nawet gdy problemy (nigdy nie są to problemy+, czyli takie nie do przezwyciężenia; tylko problemy są minus…) chwilowo przesłaniają perspektywę szczęścia wiekuistego… Bohaterowie bowiem Agnieszki Lis, a osobliwie bohaterki, są co do jednego/jednej wyposażeni/wyposażone w egzystencjalną siłę+, dzięki której nawet codzienne kłopoty+ wydają się niestraszne i „załatwialne”. A w razie czego w odwodzie są niezawodni przyjaciele+. Literatura+ ma przecież większą (czyli +) siłę kreacji. Pozostaje zatem do rozstrzygnięcia jeden tylko jeszcze dylemat natury kosmologiczno-geometrycznej – czy świat+ i nasz świat są zaiste równoległe w sensie euklidesowym (pamiętacie: przez punkt obok prostej przechodzi jedna i tylko jedna prosta równoległa do tamtej pierwszej danej prostej…), czy też może jakaś paralaksa zbliża je do siebie lub od siebie odsuwa? Albo może przesuwa w czasie? Po zgrubnej lekturze mam wrażenie, że nie. Ale gdyby ktoś coś zauważył – zwłaszcza gdyby świat+ i świat rzeczywisty przestały do siebie pasować w miarę dokładnie – proszę dać znać. Może da się z tym coś zrobić…
Uprawianie literatury+ wymaga talentu; nie musi to być zaraz talent+, ale zawsze jakiś być powinien. Wydaje się, że pani Agnieszka Lis taki talent ma – quantum satis… Czyli w ilości wystarczającej. A może nawet nadmiarowo… (Znaczy, że jednak ma talent+). Od debiutu w roku 2016 wyprodukowała już osiemnaście tytułów literatury+, a od trzech lat ustabilizowała urobek na poziomie czterech sztuk rocznie. Ma przed sobą jeszcze ze dwie dobre dekady aktywności (albo i więcej, jeśli nie będzie się rozpraszać), więc setkę zrobi niechybnie. I o to chodzi. Zadowolona autorka, zadowolony (choć się do tego nie przyzna) wydawca, zadowolone czytelniczki/czytelnicy. Literatura+ też wychodzi na swoje.
Gdy los mi wskazał panią Lis, próbowałem zorientować się w jej całokształcie. I okazało się, że „Kawiarnia pełna marzeń” to najnowszy fragment większej całostki fabularnej – bodajże już trzeci (a może właściwie trzeci+?); tamte dwa to „Blask choinki” z 2020 roku i „Zapach goździków” z dziewiętnastego. A bohaterowie tej sagi mniej więcej tożsami cały czas: piękni, wytworni, bogaci – od dostojnych seniorów (najstarsi panowie mają po 66 lat – jeden jest audiofilem, właścicielem sklepu ze starymi winylowymi płytami, drugi sommelierem, współwłaścicielem wykwintnej restauracji w stylu prowansalskim i udziałów w winnicy w Alzacji; typowi średniacy, nieprawdaż?) po ich obrotne dzieci i arcygenialne wnuki nieletnie. Innymi słowy: Polska+ – piękna+, mądra+, pracowita+, szczęśliwa+. Z jakimże wdziękiem oni wszyscy jedzą, piją kawę i wino alzackie – ale dlaczego, na miłość boską, czerwone?; Alzacja to kraina białych gewürztraminerów, rieslingów i pinot gris; produkcja czerwonych (skądinąd kwaśnych ponad przyzwoitość) nad Renem – od Strasbourga po Colmar – to najwyżej pięć procent całego urobku tej prowincji – zresztą na więcej nie pozwalają przepisy apelacyjne… Lecz co tam – czemu czepiam się wina? Lepiej popatrzcie na ich dostatnie, bezproblemowe życie codzienne. A jak się elegancko+ ubierają, jak nonszalancko+ i niewymuszenie+ robią zakupy+! Aż miło się robi na sercu – jaka ta Polska+ jest cudna+.
Sytuacja fabularna też jest bardzo, ale to bardzo plus. Oto Dagmara, mniej więcej trzydziestoletnia (raczej więcej…) żona Grzegorza – biznesmena i syna sommeliera Klemensa oraz Melanii (restauratorki w stylu prowansalskim) wylatuje z pracy w korpo (jej obowiązki wykonać przecież może ktoś młodszy, bardziej perspektywiczny i znacznie tańszy…). Mobilizuje trochę środków i kupuje lokal na Puławskiej (tak – a nie wspomniałem, że intryga toczy się w Warszawie? – bo w Przasnyszu czy Nowej Sarzynie to już nie byłoby to samo…), by założyć kawiarnię. Po rozlicznych perypetiach kawiarenka rozkwita, a międzyfamilijna Wigilia odbywa się właśnie tam. I o to chodzi, o to chodzi…
Mili państwo – nie wiem, jak wam, ale mnie robi się mdło od tych dziwacznych, snobistycznie ponazywanych naparów mieszanek kawowych, od tych croissantów z camembertem i kiełkami buraka, od pâté de foie gras – dania niezbędnego w każdym doskonałym+ lokalu, ba – w każdym szczęśliwym+ domu. Entuzjastyczna, elokwentna+ egzaltacja kulinarna pani Lis potrafi obrzydzić nawet jarzynową z pistou czy bouillabaisse! A to niełatwe…
Lecz nie kulinaria są słabą stroną „Kawiarni pełnej marzeń”. Słabą stroną są… marzenia właśnie. A mówiąc ściślej – całkowity ich brak. Najpierw sama kawiarnia o pretensjonalnej nazwie „Panamera” (jest taki model samochodu porsche; a w ogóle to skrót od słowa panamerican, czyli mniej więcej tyle, co ogólnoamerykański, wszechamerykański). Jej właścicielka Dagmara to charakterna korporacyjna sucz o instynktach zawodowego kilera; jeśli kiedykolwiek o czymkolwiek marzyła, to najwyżej o tym, by być jeszcze większą i lepszą suką na służbie korpo. Gdy dostała obuchem w łeb, wpadła w kompleksy, poczuła, że jej wartość rynkowa drastycznie spadła. Nie marzyła o żadnej kawiarni – co najwyżej o tym, jak się odegrać. A w ogóle była wściekła i kawiarnia stała się przez przypadek – może jako lek na całe zło świata? Wydawało jej się, że to nic trudnego dla kogoś, kto godzinami potrafi rozprawiać o niuansach proporcji arabiki i robusty w mieszankach, o starożytnych technikach palenia ziaren, a może nawet o sposobie preparowania kopi luwak z wydalin paradoxurusa… Romantyzm kawiarnianych marzeń i urojeń wyparował jej z głowiny pewnie po pierwszej czternastogodzinnej wachcie, gdy obolałe, spuchnięte nogi wrastają już nie tylko w dupę, lecz sięgają łopatek, miażdżąc po drodze kręgosłup, a przed oczami latają mroczki… Każdy, kto stał na zmywaku, za barem, przy garach i patelniach albo zapieprzał z talerzami po sali, powiedziałby to jej za darmo, w ramach samarytańskiej przysługi. Tak – kawiarnia to nie marzenie, jeno ciężki kawałek chleba.
Pani Agnieszko – ten tytuł to albo pomyłka, albo podpucha. Albo jedno i drugie jednocześnie. Jeśli ktoś pod wpływem pani sugestywnych opowieści+ literackich zaprowadzi działalność gospodarczą i zacznie serwować wymyślne, wykwintne (ergo: drogie) kawy tudzież desery molekularne wedle receptur Redzepiego – to obciążone będzie pani sumienie, to pani będzie miała krew na rękach. Jeśli zatem akurat wpadliście w dołek lub zakręt ostry, a na domiar złego nie jesteście odporni na piękne sugestie literackie – nie czytajcie nowej pani Lis, bo to grozi śmiercią lub kalectwem, a w najlepszym wypadku – długą oraz kosztowną kuracją psychoterapeutyczną i wysokobiałkową (nie licząc konieczności wielokrotnego płukania żołądka). Ale jeśli już nabędziecie wystarczającej odporności, lektura może być relaksująca – ma ci ona bowiem lekkość wytwornej pianki do kąpieli, powab musującego frizzante, słodycz (tudzież mordokleistość) kajmakowego nadzienia oraz transparentność plastra parmeńskiej prosciutto względnie dojrzałej estremadurskiej jamon serrano… Tak, tak – literatura+ w wydaniu pani Lis ma właściwości lecznicze; może nie takie jak aspiryna, ale jak jej kuzynka aspiracja. To na pewno. Zresztą – co ja was do lektury będę namawiał albo i nie namawiał… W końcu jesteście dorośli, drodzy moi czytelnicy. Macie swoje rozumy jakieś…
Tomasz Sas
(11 12 2021)
Brak komentarzy