Andrzej Bart
Dybuk mniemany
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Szelmostwa ducha czasów
Jak to szczęśliwie się złożyło, że Andrzej Bart wrócił na dobre (i nie na złe, szczęśliwie nie!) do zajęcia, na którym zna się najlepiej i najlepiej mu ono wychodzi – czyli do pisania. Po nieszczególnie udanym epizodzie teatralnym, gdy odgrywał z rozmaitym skutkiem rolę antreprenera, pojął, że nie tamtędy droga, przysiadł fałdów i napisał powieść. Nietuzinkową – po pierwsze zważywszy na szczególną czasoprzestrzeń literackiej penetracji, oraz po drugie – zważywszy na zastosowaną formułę gatunkową. Jest to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko o Zagładzie powieść… pikarejska. Ano tak!
Tekstów o Zagładzie powstało wiele w wielu językach świata; rząd wielkości to zapewne dziesiątki, jeśli nie setki już tysięcy. A nowe codziennie przyrastają w postępie geometrycznym. Samo ich skatalogowanie byłoby zamiarem tytanicznym. Zresztą Bart już wziął udział w budowie tej werbalnej piramidy – i to na najwyższym poziomie; jego „Fabryka muchołapek” to tekst arcydzielny i znaczący, pierwszorzędny zgoła. Literatura Zagłady (odejmując wszelako od tego zbioru tysiące tekstów ewidentnie grafomańskich i nadużywających holokaustowych afiliacji w celach koniunkturalno-komercyjnych) przeważnie zaznacza swą sui generis odrębność pewnym poziomem patosu, akcentem żałoby, widomym udziałem martyrologii. Zaznacza też swą odrębność pewną powściągliwością w sferze języka, emocji, budowania narracji. A wyróżnikiem generalnym jest swoista powaga – jakby wynikająca z niepisanej, ale powszechnie znanej i akceptowanej konwencji kulturowej. Konwencji, która na dodatek ma swoich strażników. Nieprzebierających w środkach perswazji.
Nie ma wielu odważnych ani zdesperowanych, którzy podjęliby ryzyko (w tym także ryzyko artystyczne!) wypowiedzenia tej konwencji i zastosowania innych środków z ogólnodostępnego zasobu literatury. Komedia z getta? Lekki romans obyczajowy w transporcie? Groteska w obozie zagłady? Sielanka w piwnicy? Mowy nie ma… Więc czy opowieść z epoki Zagłady i tej zagłady bezpośrednio dotycząca, pikarejska pełną gębą – awanturnicza i zuchwała, afirmująca uroki życia – też jest wykroczeniem poza konwencję? Moim zdaniem nie, a jeśli się nawet mylę i uchybiam (czemuś lub komuś), to i co z tego? Rzecz w tym bowiem główna – jak to jest napisane? Nie – czy na klęczkach i z pełnym poszanowaniem. Ważne – źle czy dobrze?
W przypadku Barta kwestia jest rozstrzygnięta – pisze ci on dobrze i ma papiery na literaturę wszelkiego gatunku. Jak to zawodowiec… Ale to, co wymyślił w „Dybuku…”, w zasadzie wykracza poza porządne rzemiosło, poza wymagania (i postulaty) rzetelnej literatury – może nie tyle poza, co ponad nie. Bart zachował się jak rasowy pikarejczyk: fantazyjnie i zuchwale – bo przecież idąc tropem (a właściwie rysując te tropy od nowa na caliźnie opowiadania…) swego wyimaginowanego pikarejskiego bohatera, nie mógł postępować zachowawczo, standardowo, konwencjonalnie. Musiał być taki jak on: wcielić się, zmistyfikować, przybrać pozę, napisać scenariusz sposobu myślenia, zbudować osobliwą figurę swojego dybuka z rozproszonych cegiełek (każda z innego domu). Rzecz w tym, że cegiełki były przepalone, osmolone dymem, a niektóre jeszcze ciepłe. Ale Bart zobaczył w nich jaskrawą czerwień i urodę gliny sprzed pogorzeli wzniecanej przez brandkommanda…
Czemu wszakże dybuk? Bo dybuk to opętanie… Wedle mistyków żydowskich, niektórych interpretatorów Talmudu i wyznawców Kabały tudzież niektórych nurtów chasydyzmu dybuk to niemiłe zdarzenie metafizyczne lub może raczej spirytualistyczne – gdy duch zmarłego grzesznika, nie mogący zaznać spokoju właśnie z powodu tychże grzechów, wnika w ciało żyjącego i je opanowuje, by odwrócić swój los i zdobyć „drugą szansę” grzechów odkupienia. Duch zarażał swymi grzechami duszę nawiedzonego i sam stawał się wolny… Oczywiście można było próbować odwrócić los i uwolnić się od dybuka. Wystarczyło tylko znaleźć i poprosić o wstawiennictwo odpowiednio zmotywowanego rabina, asygnując pewną kwotę na tikun, czyli umiarkowaną popijawę naprawczą, prostującą stosunki nawiedzonego z nawiedzającym. Zwłaszcza kilku chasydzkich cadyków z Ger (czyli Góry Kalwarii), podolskich Jarmoliniec i Leżajska notowało znaczne – jak się wydaje – sukcesy w dziele prostowania ścieżek dusz dybukowych… Ale można było też spełnić pokutne żądania ducha, odbyć za niego grzechów naprawienie i w ten sposób zlikwidować opętanie.
Legenda to surowa i w pewnym sensie okrutna, aczkolwiek niepozbawiona swoistego transcendentalnego piękna. Dlatego stała się popularnym tworzywem literackim – dość wspomnieć Szymona An-skiego. I wielu jego naśladowców. Bart wszedł do tego grona dość obcesowo, oznajmiając, że właśnie zdarzył mu się dybuk, czyli wtargnięcie grzesznego ducha w jego pisarską wyobraźnię. Trzeba zatem o duchu napisać, bo się nie odczepi do końca świata. Bart przeto przyjmuje warunki dybukowego kontraktu (kto chciałby z duchem, nawet najfajniejszym, obcować do końca dni swoich?) i zostaje narratorem. A właściwie – wróć! – nadnarratorem, metanarratorem, bo z formalnego punktu widzenia historia dybuka, czyli opętanego przez ducha Barta, jest bardziej skomplikowana i toczy się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to wieloodcinkowe relacjonowanie przygód swoich przez rzeczonego ducha, czyli niejakiego Daniela Czarewicza (rocznik circa dwudziesty piąty), syna poważnego przedwojennego biznesmena w branży filmowej, organizatora funduszy inwestycyjnych, niezbędnych do uruchomienia produkcji. Druga zaś to metanarracja samego Barta, czyli jego z Danielem obcowanie, liczne przygody i zuchwałe dygresje. Jest więc Bart opowiadaczem podwójnym – w imieniu swego bohatera i w swoim własnym. Czy jest na tej pierwszej płaszczyźnie czułym narratorem, wedle recepty naszej noblistki, to się jeszcze okaże. Ale na pewno jest narratorem spolegliwym – w pierwotnym sensie tego słowa – czyli takim, na którym można polegać…
Figura Daniela Czarewicza jest w istocie swej (i w całości) kreacją fantazyjną – a już sam pomysł jej skonstruowania to delikt iście pikarejski, awanturniczy, łotrzykowski. A co dopiero przygody żydowskiego chłopaka z dobrej rodziny, rzuconego w ekstremalny, iście survivalowy świat getta… Nie trzeba chyba dodawać, że nikt taki w rzeczywistości i w całości nie istniał – a prototypów może być od kilku do kilkunastu. Co się czyni wiadomym PT Publiczności – aby nie było… Wiekopomną, fundamentalną i chwalebną zasługą Barta jest uroda samej kreacji. I wszystko to, co z nią wyprawiał! Przygody Czarewicza, przez niego samego opowiedziane Bartowi, to łobuzerska historia w stylu komiksowym, bez epatowania tzw. prawdą czasu. Szczegóły oczywiście pominiemy, nie chcąc odbierać nikomu samodzielnej radości odkrywania każdej kolejnej awantury, nawet gdyby były one skądś znajome. Bo przecież rzecz nie w tym, że Czarewicz jest posklejany z kawałków rozmaitych biografii, poddanych pikarejskiemu recyklingowi. Rzecz w tym, że wygląda jak byt pierwotny, figura z gładką powłoką przebranego za bon vivanta, ustrojonego w kostium współczesnego (choć wiekowego skądinąd) arbitra elegantiarum – lecz w istocie owo decorum (w sensie jedności miejsca i czasu) skrywa komplet imponderabiliów tudzież psychologicznych, mentalnych akcesoriów archetypicznego Żyda-Wiecznego Tułacza. Bart manipuluje tymi składnikami z maestrią i doświadczeniem, z wprawą godną starożytnego mieszacza pachnideł (który przecież nie dysponował paletą „cudownych” chińskich podróbek, identycznych jak prawdziwe). Rezultat wydaje się wielce zadowalający – Daniel Czarewicz razem ze swymi przygodami wygląda jak autentyczny. W każdym razie bardzo się chce, by tak było…
Troszkę inaczej Bart postąpił z drugą płaszczyzną „Dybuka…” – czyli metaopowieścią o tym, jak się pierwsza opowieść przędła. To już historia paradokumentalna jest – prowadzona w konkretnym czasie i konkretnym miejscu (które zresztą przypadkiem dobrze znam od urodzenia), z udziałem ludzi jak najbardziej autentycznych. Na przykład wspomnianego w „Dybuku…” (str. 369) Tadka Błażejewskiego znam ponad pół wieku, z czasów, gdy był młodym asystentem na filologii i prowadził ćwiczenia z grupą mej wtedy jeszcze przyszłej żony. Nowojorska artystka Agnieszka Kurant, która pojawia się w okolicach dwieście pięćdziesiątej strony „Dybuka…”, to po prostu córka Darka – kolegi szkolnego mojej żony i mojego (maturalny rocznik ’66 w IX Liceum)… I tak dalej. Prawdziwi ludzie, prawdziwe ulice, prawdziwe miejsca (osobliwie lokale gastronomiczne) – wszystko tu i teraz. Słowem: współczesna Łódź. Nie ma chyba lepszego miejsca na świecie, by tę dybukową opowieść wiarygodnie usnuć. Przyzna każdy, kto choćby pobieżnie zna historię tego terytorium. A ja znam ją dobrze.
I muszę powiedzieć jedno – dybuk, który przydarzył się Bartowi, jest zaraźliwy; przejdzie na każdego, kto to przeczyta. No i dobrze. Stan opętania, czyli udział w pikarejskich grzechach Daniela Czarewicza, warto przeżyć. Jitgadal we’jitkadasz szmej raba…
Tomasz Sas
(01 09 2021)
Brak komentarzy