Zbigniew Mentzel
Krzycz! Teraz!
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2021
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Autobiografia niewątpliwie tak, ale nie wszystko na sprzedaż…
„Wszystko już było, rzekł ben Akiba.
A gdy nie było, śniło się chyba.”
Konstanty Ildefons Gałczyński
Potomstwo powojennego wzmożenia towarzysko-familiarnego (a więc też postępującego za nim wyżu demograficznego) jeszcze nie całkiem wypisało się ze swych zapamiętań, traum, koszmarów i egzystencjalnych wyborów. Świadectwem tej niezupełności jest powieść Zbigniewa Mentzla pod dramatycznym, zapowiadającym nie byle jakie emocje tytułem „Krzycz! Teraz!” Skoro taki autor (rocznik 1951; jak dla mnie – młodziak…) uznał za istotne sporządzić powieść w zasadzie autobiograficzną, to oznaczałoby, że w jego mniemaniu nie wszystko o czasach i ludziach zostało powiedziane. Bo że nie zostało powiedziane o nim samym – to oczywista oczywistość…
Ale świadectwo świadkowania Historii? Czyli Mentzel na tle Epoki? Bo choć bohater tekstu Mentzla ma na imię Miłosz (aczkolwiek ojciec chciał mu dać Zbigniew…), to dziesiątki tropów prowadzą wprost do prawdziwego życiorysu Mentzla – nawet to, co ze środka jego prawdziwej egzystencji zostało wydarte i w tej autobiograficznej prozie się nie znalazło. Znawcy przedmiotu i środowiska wiedzą, o jaki mniej więcej epizod chodzi… Taaak – jak się pisze powieść z kluczem i podtyka się czytelnikowi pęk wyciągniętych z kieszeni własnych kluczy, to nie ma przebacz – czytelnik przy okazji pogrzebie sobie komparatystycznie w innych źródłach, to i owo dopasuje i obrazek całościowy mu się poskłada. A tu w środku dziura, miły Zbyszku… I co Ty na to? Tłumaczyć się, że to fikcja fabularna, kreacja literacka? No, niby można, ale jakoś łyso… Więc tu minus dla Mentzla za nieszczerość. A może jeszcze tamtego nie przetrawił, nie nabrał dystansu, nie wybaczył sobie i innym? Może – ale jakoś w to nie wierzę. Chłop siedemdziesięcioletni?
Ale dajmy pokój temu dylematowi… Prawdziwy problem z powieścią „Krzycz! Teraz!” tkwi w innym miejscu. Autor zastosował formułę prostego, tradycyjnego, liniowego zapisu dziejów bohatera względem osi czasu. Nie ma w tym nic złego – poza tym, że zmusza czytelników do (po raz nie wiem już, który) zanurzenia się w dobrze znanym bajorku dziejów. Z początku – jako że mikrokosmos dziecka jest niewielki, a pamięć szczegółowa zatarta – jakieś oderwane obrazy o naturze nieco formacyjnej – domowe traumy i awantury, wakacyjne przygody, pierwsze erotyczne fascynacje, problemy socjalizacyjne… Ani odkrywcze, ani specjalnie bulwersujące, ani niepodobne do innych. Przeciwnie: bardzo podobne. Na początku historia jest kameralna, wewnątrzrodzinna. Ot, jakieś tajemnice rodzicielskie, ledwo wyczuwalne napięcie, znacjonalizowana apteka dziadka, podręcznik Van de Velde’a „Małżeństwo doskonałe” ukryty pod pościelą w szafie, jakieś wędkarskie przygody na wakacjach, marzenie o Wielkiej Brzanie, socjalna segregacja w szkole na Saskiej Kępie, dylemat – goła baba jak wygląda?
Sprzęgnięcia z Historią Większą jeszcze nie ma – ani Czerwiec, ani Październik ’56 nie zostawiają śladu w opowieści Mentzla. Tylko gomułczana, buraczana, przaśna stabilizacja. A z literatury – odcisk Andrzeja Brychta i jego arcysławnego „Dancingu w kwaterze Hitlera” tudzież „Raportu z Monachium”. Tylko tyle? Ale już zza horyzontu dobiegają echa kanonady z pustyń Synaju, wzgórz Golan i Zachodniego Brzegu. Niby daleko, ale słychać dobrze. Może nawet za dobrze – jak się później okaże. W każdym razie Mentzel w tym momencie uwrażliwia swego bohatera Miłosza (ergo: samego siebie; nie unikajmy tych podejrzeń…) politycznie i historycznie, każąc mu dowiadywać się, co to za jedni ci syjoniści, i wysłuchiwać słynnego przemówienia Gomułki o piątej kolumnie i nieczynieniu przeszkód Żydom, którzy chcą z Polski wyemigrować do Izraela. Zaś w sławetnym marcu ’68 Miłosz wymyka się z domu wbrew rozsądnym rodzicielskim zakazom, by na Krakowskim Przedmieściu gonić się w te i nazad z tyralierami milicjantów i nabuzowanych, krewkich ormowców (pardon – aktywu robotniczego…) z pałami, wrzeszcząc pod ich adresem – Gestapo, Gestapo! Ale w 1970 roku, gdy po drugiej próbie zostaje przyjęty na studia (filologię polską – jakżeby inaczej?), na uniwerku jest pozamiatane. Stęchłe bagienko; Miłosza dziwił tylko wysyp tzw. marcowych docentów. I na tym się skończyła jego polityczna inicjacja… Czyli na tym samym, na czym się zaczęła.
Miłosz, bohater prozy Mentzla, odtąd zajął się studiowaniem, robieniem kariery, podjął próby (rozpaczliwe niekiedy w gruncie rzeczy) zdobycia doświadczenia seksualnego (ale najlepiej, gdyby obeszło się w tej mierze bez zobowiązań…), zaczął p i s a ć (w sensie ściśle literackim tudzież publicystycznym). Z karierą naukową na uczelni mu nie wyszło, ale „nagroda pocieszenia” była okazała i nobilitująca – dostał etat w „Polityce”, więc jego środowiskowa ranga intelektualna tudzież atrakcyjność na rynku idei (nie wspominając już o rynku damsko-męskim) wzrosły niepomiernie. Oczywiście – szesnastomiesięczny karnawał „Solidarności” i późniejsza zapaść stanu wojennego zwichrowały tak obiecują karierę, czemu jednak Mentzel nie nadał społecznie oczekiwanego i naturalnie aprobowanego w literaturze opiewającej tamten czas sznytu martyrologiczno-heroicznego. Może zdał sobie sprawę, że przekroczyłby granice śmieszności i chwała mu za to. No bo zróbmy takie proste ćwiczenie logiczne, nie odbiegające trudnością od przeciętnej łamigłówki sudoku – jeżeli dwu-i-półmilionowa partia była (tak dziś twierdzą „badacze”) zbieraniną karierowiczów, konformistów, koniunkturalistów, kryminalistów i innej swołoczy, to ilu ich było w cztery razy większej, podobno dziesięciomilionowej tzw. pierwszej „Solidarności”? Ani jednego? Nie do pomyślenia – i nadto statystycznie, obiektywnie niemożliwe. Dobrze, że Mentzel sam to zauważył i się nie wypinał (w sensie – swego Miłosza piersi po ordery…). I tak oto mentzlowski Miłosz został człowiekiem żyjącym z płodów pióra, a jednocześnie niestrudzonym badaczem istoty kobiecości i sensu samego seksu w życiu. Aczkolwiek badaczem trochę wycofanym, hamletyzującym obficie i unikającym decyzji o poważnych konsekwencjach, a na pewno nieskorym do uczynienia paru kroków naprzeciw obiektom swych badań. Nie odnalazł w sobie, mimo dojmującej potrzeby kobiety jako takiej, dostatecznie wiele śmiałości do kobiet…
Autor niniejszego zna tę i podobne jej historyjki na pamięć. Zna ich na tyle dużo, że mógłby napisać własną. Z rozdrobnionych i przemieszanych kawałków – ale tak, by nie było widać śladów sklecania. Albo też własną w sensie ścisłym, bo wyłączną – przeżytą i przeżutą w swoim doświadczeniu. Lecz żadnej nie napisze. Nie wszystko na sprzedaż, a poza tym własne, sprawdzone mniemanie o niemaniu dostatecznej kwoty prozatorskiego talentu chyba wystarczy – n’est ce pas? Dodam tylko na dygresyjnym marginesie, że autorowi niniejszego, podobne jak być może Mentzlowi i jego bohaterowi, wydaje się (w stopniu graniczącym z pewnością), że doświadczenie marcowe miało na jego życie wpływ zaiste formacyjny. Nie Grudzień ’70, nie Radom ’76, nie stan wojenny (z Wujkiem włącznie), nie Okrągły Stół, nie wybory czerwcowe, nie Smoleńsk, ani żadne inne zdarzenie (nawet takie, gdy strzelano i były ofiary w ludziach) – tylko Marzec ’68 i wszystko, co się wokół działo. A stało się wieloznacznie – same wydarzenia marcowe to bunt młodzieżowo-inteligencki, bez szerokiego poparcia czy choćby zrozumienia, wyizolowany z błocka gomułkowskiej stagnacji, stabilizacji. Ale to panoptikum, co się obok przetaczało od czerwca ’67: te wskrzeszone demony, powstające z ideowych grobów zombie antysemityzmu, z pełną frazesów narodowo-faszystowskich maską przedwojennego falangisty, oenerowca, pałkarza, żyletkarza, okupacyjnego szmalcownika i powojennego strażnika „zdobyczy” po Zagładzie… I wszystko za przyzwoleniem – półoficjalnym, lecz skutecznym – „siły przewodniej”. To, co się wtedy obudziło po dwudziestu z górą latach (hibernacji, lecz jak się okazało, odwracalnej…) – towarzyszy nam po dziś dzień. I ma się niezgorzej. I to jest największa polska powojenna tragedia życia publicznego – warto mieć tę świadomość.
A poza tym pisanie Mentzla ma jedną niezaprzeczalną zaletę. To język – prosty, precyzyjny, celny i komunikatywny. Pozornie tylko wyprany z emocji – ale w istocie silny (i w pewnym sensie – serdeczny…), dopasowany do wykreowanego w prozie wizerunku zalęknionego outsidera. Mentzel umie opowiadać, niczego istotnego nie opowiadając. Paradoks? Nie. Grzech niezupełności? Doganianie własnego czasu? Aaa, to na pewno. Rezultat jednak mierny. Można czytać – ale z równą pewnością można sobie odpuścić. To jedna z tych lektur niekoniecznych, wobec których odrobina pobłażliwej dezynwoltury ani nie zaszkodzi, ani nie zdyskwalifikuje.
Tomasz Sas
(24 08 2021)
Brak komentarzy