Zygmunt Miłoszewski
Kwestia ceny
Grupa wydawnicza Foksal
Sp. z o.o. – wydawnictwo WAB, Warszawa 2020
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5
Na Sachalinie talent nie zginie…
Idę czytać, żono, dzieci./ Przekonali mnie faceci./ Eia, eia, tralala… Tak mógłbym sobie zaśpiewać wzorem mistrza Juliana (z nieznaczną parafrazą), gdym pozytywnie zareagował na prośbę przyjaciół (ufnych w moją intuicję…), bym analizie poddał i procesowi rekomendacji dzieło Miłoszewskiego „Kwestia ceny”. Rzecz nabyłem drogą kupna (potanioną w empiku o 25 procent). Lektura okazała się lekka, łatwa i przyjemna, a Miłoszewski jak zwykle – okazał się mistrzem schematycznej prozy sensacyjnej, rozrywkowej, niewymagającej żadnego szczególnego napięcia intelektu, niespecjalnie zabawnej ani też dowcipnej, pozbawionej ładunku emocji czy strachu – ot, konfekcji literackiej powstającej w zbożnych celach zarobkowych. Co przecież żadną miarą nagannym procederem nie jest. Przeciwnie – oczekiwanie godziwej zapłaty to znak, że świat jeszcze nie całkiem zwariował. Ale w tych okolicznościach nie może być mowy o jakichkolwiek rozważaniach w kwestii wartości tej prozy, jej ukrytych znaczeń czy subtelnych imponderabiliów literackich ani też moralnego bądź intelektualnego przesłania o wymiarze globalnym, artystycznym lub cywilizacyjnym. Żadną miarą nie! Bo to po prostu topornie przycięta sensacyjna historyjka rozrywkowa – bez pretensji wyższego rzędu; nawet jeśli pojawiają się w tekście wtręty o charakterze traktatowo-filozoficznym zgoła, to jakieś takie pretensjonalne, napuszone i jakby przeklejone z innego kontekstu, wręcz z innego porządku intelektualnego. Co tylko wzmaga niezamierzony zapewne przez autora efekt komiczny…
Miłoszewski daleko odwędrował od swojej trylogii o prokuratorze Szackim – trylogii, która przyniosła mu sławę, zarobki i deszcz nagród różnego kalibru – na przykład nominację do Prix SNCF (czyli Societe Nationale des Chemins de Fer, no po prostu kolei francuskich…) za powieść kryminalną „Uwikłanie” – idealnie, zapewne zdaniem tamtejszych jurorów, pasującą do profilu tzw. literatury wagonowej, co stawia Miłoszewskiego w rzędzie autorów tak popularnych jak Maurice Dekobra… No i pięknie, ale kryminały Miłoszewskiego z tamtej postdebiutanckiej epoki naprawdę robiły solidne wrażenie – to kawał poważnej roboty był. Czytelnicy je uwielbiali (i uwielbiają nadal, jak na przykład ja wspomniane „Uwikłanie”). Dlaczego? Bo w odróżnieniu od innych autorów polskich Miłoszewski robił użytek z własnej inteligencji, zaś inteligencji czytelników nigdy nie obrażał i nie wystawiał na szwank jakowyś.
Ale coś się stało… Tylko nie wiem – co. Lecz gdy sławny, utalentowany i dotknięty (w sensie bardzo pozytywnym) materialnym sukcesem autor ni stąd, ni zowąd porzuca gatunek, który mu tych sukcesów przysporzył, coś jest nie tak – niezależnie od siły tłumaczeń i argumentów, którymi krok swój przyozdabia. Powtarzam – nie wiem, co to było, ale mój instynkt podpowiada, że to pycha. Tak po prostu. Jestem wielki i pokażę, że w każdym innym gatunku radzę sobie równie dobrze, albo i lepiej. Zygmunt Miłoszewski jest przekonany niezbicie o swojej „lepiejszości” na każdym polu literackim (i innym też). Co może zapowiadać, że spróbuje wszystkiego, albowiem ma czas, jako że młodym (stosunkowo) człowiekiem jest. Czyżbyśmy zatem byli świadkami początku pięknej katastrofy budowlanej – zawalenia się konstrukcji pod własnym ciężarem, bez udziału sił przyrody innych niż grawitacja? Może tak być…
Zanim ta zagadka się rozwiąże, przyjrzyjmy się tymczasem „Kwestii ceny”. Formalnie, konstrukcyjnie jest to tzw. cussler, czyli gawęda-bajęda sensacyjna, z pogranicza nauki, marynistyki splątanej z przygodowymi schematami egzotycznymi, tudzież walki dobra ze złem. Ojcem gatunku jest zmarły w ubiegłym roku amerykański pisarz, autor wielu wielce fortunnych bestsellerów, patron i nadzorca wydajnej, wielkoseryjnej fabryki literackiej, masowo produkującej wyroby książkopodobne – niejaki Clive Cussler. Ten-ci Cussler doprowadził do perfekcji pewien schemat fabularny, składający się z kilku wprowadzających epizodów z przeszłości, budujących współczesną zagadkę; i wtedy – w ekspozycji tematu – wkracza kolejne wcielenie Indiany Jonesa: zniewalająco przystojny uczony o muskulaturze i technicznej biegłości zawodnika MMA, umiejętnościach instruktora nurkowania i starszego bosmana formacji SEAL’s, do tego inteligentny (taki Einstein i Mac Gyver w jednym) miłośnik starych samochodów… U Cusslera superfacet nazywa się Dirk Pitt. W sumie te „cusslery” to literacka konstrukcja w sam raz dla grupy wiekowej (i mentalnej) nastolatków młodszych; mój syn na przykład przestał nalegać na zakup kolejnych tomów gdzieś tak po szesnastym roku życia… Nasz autor Miłoszewski nawet nie ukrywa tej inspiracji. Jeden z głównych jego bohaterów w samotną podróż kontenerem zabiera kindle’a z wgranym kompletem powieści Cusslera, co zaświadcza o jego infantylnym poziomie potrzeb emocjonalnych, aczkolwiek skądinąd jest doktorem habilitowanym biologii molekularnej w branży wirusów (czujecie tego bluesa na czasie?).
O co zatem biega w „Kwestii ceny”? W epizodach introdukcyjnych Miłoszewski kreuje postać polskiego zesłańca i uczonego, niejakiego Benedykta (imię pobrane z postaci zoologa Benedykta Dybowskiego, badacza syberyjskiej fauny) Czerskiego (nazwisko od Jana Czerskiego, polskiego zesłańca tudzież geologa i geomorfologa; są na Syberii trzytysięczne Góry Czerskiego – Jakucja, Kołyma). Natomiast zainteresowania naukowe tego Czerskiego, wykreowanego w warsztacie Miłoszewskiego, są podebrane od Bronisława Piłsudskiego – antropologa i etnografa, badacza starożytnego ludu Ajnów z Sachalinu. No i ten Czerski rzekomo wszedł w posiadanie jakowejś wiedzy tajemnej, której zastosowanie praktyczne mogłoby naprawić losy planety, cywilizacji i gatunku ludzkiego – życie jako takie, generalnie i en masse, na lepsze odmienić…
Problem w tym, że dorobek naukowy Czerskiego, spakowany w skrzyniach i workach, przepadł gdzieś w muzealnych magazynach, ale nie wiadomo dokładnie – w których. W tej sytuacji jeden z protagonistów całej tej intrygi, wspomniany już tu mimochodem miłośnik wyrafinowanej prozy Cusslera – niejaki Bogdan Smuga – postanawia wynająć profesorkę Zofię Lorentz, owianą sławą niezłomnej poszukiwaczki zaginionych dzieł sztuki i akurat… zwolnioną z posady w Muzeum Narodowym. Pani Lorentz to oczywiście ta sama – znana czytelnikom „Bezcennego” tegoż samego autora… Nazwisko Smuga też jest zaczerpnięte ze skarbca polskiej literatury przygodowo-patriotycznej. Nosił je (tylko na imię miał bodajże Jan) jeden z bohaterów cyklu Alfreda Szklarskiego o wyczynach dzielnego łowcy dzikich zwierząt Tomka Wilmowskiego. Portret rzeczonego terrorysty Smugi, wraz z zestawioną przez ochranę listą jego antypaństwowych ekscesów ozdabiał ściany każdego policyjnego cyrkułu Imperium – od Pietropawłowska Kamczackiego po Kalisz. I to akurat dobre zapożyczenie, a na dobitkę Miłoszewski wyposażył swego bohatera Smugę w parametry fizyczne Adriana Zandberga. Kupa śmiechu, nieprawdaż?
I tak od zapożyczenia do zapożyczenia wije się intryga „Kwestii ceny”. Nie mam nic przeciwko temu – w końcu, jeśli ma obawy, czy jego własne pomysły uniosą opowiadanie, niech korzysta ze sprawdzonych cudzych, z korzyścią dla tekstu. Tylko nie wiem, czy to dobra droga… Może tak, może nie… Ale jednego „pobrania” jakoś nie mogę Miłoszewskiemu darować – chodzi o Igora Newerly’ego i jego „Wzgórze Błękitnego Snu”, genialną powieść o losach polskiego zesłańca Bronisława Najdarowskiego, który całkiem nieźle urządził się na Syberii, ale po rewolucji ewakuował się do kraju… Uwielbiam tę historię (podobnie zresztą jak Miłoszewski); często do niej zaglądam, by przypomnieć sobie, co znaczy proza bezpretensjonalna, opowiadająca – ale takie prostackie zapożyczenia? Mógł sobie pan Miłoszewski darować… I tego trzecioplanowego bohatera Najdarowskiego i miano „Błękitnego Snu” dla magicznego miejsca swojej intrygi.
No, ale nie darował… W rezultacie „Kwestia ceny” to kompilacja kilku bardzo sprawnie rozpisanych epizodów przygodowych, umoczonych w kleju z mąki i wody, wody, wody (morskiej przeważnie)… Tym spoiwem ma być główna intryga, czyli walka altruistycznego rzekomo zespołu uczonych z najemnikami koncernów farmaceutycznych o rewelacyjne i rewolucyjne biologiczne odkrycie Czerskiego. Nie uchybię obietnicy niespojlerowania, jeśli napomknę, że nie porywa nic a nic, bo intryga owa jest jednym wielkim, przepracowanym, pogiętym i zardzewiałym z tego przepracowania schematem. Tylko te pojedyncze epizody bronią się literacko. Na przykład opis podróży „buchanką” przez bezdroża Sachalinu. Albo autor miał genialne źródło, albo sam własną dupą zaliczył stalowe pręty i wsporniki siedziska (skaj wypchany ruską gąbką) rzeczonego samochodziku. UAZ 452 (co znaczy, że produkowany w Ulianowskim Awtozawodzie) – podstawowy wóz terenowy Armii Radzieckiej od dobrych sześćdziesięciu lat, z 2,5-litrowym silnikiem benzynowym, „pancerną” skrzynią biegów, podwyższonym i wzmocnionym zawieszeniem oraz blaszanym, nieizolowanym nadwoziem, koniecznie w „taktycznym” kolorze ciemnej, matowej zieleni – to taki tamtejszy land rover (jaki kraj, taki land rover…), uniwersalny, pracowity, niezastąpiony. A czemu „buchanka”? Bo maszyna podobna jest do bochenka chleba (po rosyjsku buchanka) , wypiekanego jak cały Sojuz długi i szeroki według jednakiej komiśnej receptury w jednakowych foremkach agregatów piekarniczych… Krótki opis Miłoszewskiego przypomniał mi własne doświadczenie jazdy „buchanką” górskim dróżkami Kachetii – z Telawi do Gurdżaani i z powrotem. To była jazda! Ważne, że wszystko pozostało na miejscu, wyjąwszy może parę ray-banów, zmiecionych przez niewielikij udar… No i ten jękliwy, nie dający się z niczym pomylić zgrzyt spracowanej lebiodki, samowyciągającej się „metodą Münchhausena” z tarapatów…
Taaa, wielkie dzięki za to pobudzenie wspomnień (smak czerwonego superwytrawnego gurdżaani odgrywa w nich niebagatelną rolę, podobnie jak mocno schłodzonego słomkowego cinandali). Ale to za mało, by literaturą prawdziwie wielką zostać. Za mało. Popularność połączona ze smykałką do obmyślania fantazyjno-sensacyjnych scenariuszy, to wciąż za mało. Oczywiście, można by spytać, czego ja się czepiam – przecież autor tak ładnie opowiada. Ale nie czujecie, że jest w tym jakiś fałsz, jakaś sztuczność, jakieś nabieranie? Ja czuję, więc w zasadzie nie rekomenduję. Chyba że ktoś musi czymś zagadać pandemiczną kwarantannę…
Tomasz Sas
(3.02.2021)
Brak komentarzy