Zimowa droga

6 kwietnia 2020

Leonid Józefowicz


Zimowa droga
Przełożył Henryk Chłystowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Pa dikim stiepiam Zabajkalia…

Na tęsknym przekazie tej katorżniczej pieśni przeważnie zaczyna i kończy się potoczna, powierzchowna wiedza średniostarszego pokolenia Polaków o dziejach Syberii. Jeszcze z lekcji historii majaczą się jakieś opowieści-legendy o dzielnych powstańcach-zesłańcach (sam Piłsudski podobno na Syberii kiblował…), jakieś gawędy o polskich uczonych i eksploratorach. Ale to wszystko za cara… Potem – nic. Czarna dziura. Tylko ostatnio – łagry, Kołyma, ropa, gaz, złoto, diamenty, futra i chciwość doszczętnie skorumpowanych oligarchów, pozwalających za milionowe łapówki Chińczykom rżnąć tysiącletnią tajgę na pałeczki do ryżu… Czasem mignie w telewizorze oskarżycielski reportażyk o zimie w bloku z wielkiej płyty w Irkucku, udekorowanym fantazyjnie spiętrzonymi soplami lodu, a tabloidy obleci historyjka o tęgim chłopie znad Angary, który z niedźwiedziem wziął się za bary. I odgryzł mu ucho.

Poza przekazem na poły legendarnym, w zasadzie niewiele lub zgoła nic nie wiemy o prawdziwych dziejach Syberii i krain przyległych – niezależne od epoki historycznej. Nawet syberyjski wiek XX to w naszym, środkowoeuropejskim kanonie wiedzy historycznej biała plama. Oddziałek hobbystów-badaczy wojny rosyjsko-japońskiej jest tak nieliczny, że szkoda gadać. Admirałem Kołczakiem i jego odyseją nie zajmuje się nikt; nazwiska Anatolij Piepielajew i Iwan Strod zobaczyłem po raz pierwszy w życiu na stronach „Zimowej drogi”. A przecież pierwszy z nich był generałem, fortunnym dowódcą syberyjskich białogwardyjskich związków taktycznych, typowanym przez wielu na następcę Kołczaka. Drugi zaś był sławnym czerwonoarmistą (anarchistą z przekonań, ale zdyscyplinowanym…), szaleńczo odważnym żołnierzem i zarazem roztropnym komandirem. Zaiste – nowsze dzieje Syberii, zwłaszcza okres rewolucji bolszewickiej i wojny domowej (w tamtej krainie nadzwyczaj długotrwałej…) to u nas prawie kompletnie nieznany epizod historii powszechnej. Ale czy jest dobry, sensowny powód, by je poznawać? Pewnie, że jest – wystarczy, że się wydarzyły, dlatego warto coś o nich wiedzieć?

Macie pojęcie, co w języku jakuckim znaczy słowo bałbacha? (Rozumieją jego znaczenie również Buriaci i Ewenkowie…). No cóż – nic tajemniczego, żadna szamańska sztuczka… Najogólniej rzecz ujmując – to gówno. Gospodarujący na śródtajgowych polanach jakuccy farmerzy skrzętnie zbierali nawóz koński, krowi i kupy reniferów, by wiosną użyć do nawożenia wydartych tajdze poletek. Z owego gówna lepiono bałbachy – płyty o długości mniej więcej siedemdziesięciu centymetrów i do dwudziestu centymetrów grubości; zimą je zamrażano i magazynowano… To właśnie bałbachy, użyte jako podręczny środek taktyczny na polu walki, uniemożliwiły sukces pewnej idealistyczno-romantycznej wyprawy wojennej i przyczyniły się do szybszego ugruntowania władzy radzieckiej na Dalekim Wschodzie – co i tak skądinąd było nieuniknione – ale się – dzięki bałbachom z gówna – nie odwlekło…

Mało romantycznie? Ale wojna w ogóle nie jest romantyczna, chociaż wielu romantyków, narwańców, postrzeleńców i entuzjastów za najwyższy zaszczyt i obowiązek poczytuje sobie brać w niej udział, gdy tylko takowa się zdarzy w bliższej lub dalszej okolicy… Regularna wojna z udziałem wyszkolonych, umundurowanych, zdyscyplinowanych i jednolicie uzbrojonych sołdatów to domena dowódców-zawodowców – ludzi nauczonych skutecznej walki, rozważnych, odpowiedzialnych, honorowych i doświadczonych. Oczywiście zdarzają się wśród nich ambitni durnie, narcystyczne bęcwały, krwawi despoci, idioci gotowi przegrać każdą bitwę, każdą kampanię i całą wojenkę. Ale to wyjątki. Na ogół – gdy prowadzą wojnę – narody i państwa rzucają na linię wszystko, co mają najlepszego; gorsi odpadają jak paździerze. Ale gdy tylko trochę poluzują się zasady i regulaminy, w centrum wydarzeń pojawiają się nieregularni, ochotnicy, partyzanci. Na ogól dobrzy z nich ludzie, ale trafiają się radykalni doktrynerzy, degeneraci, porąbańcy, psychole, zwyczajni bandyci i niezrównoważeni kandydaci na seryjnych morderców. Takie są mechanizmy doboru naturalnego czasu wojny…

Więc jak to było z Piepielajewem, Strodem i bałbachami? Pierwszy z nich to młody Sybirak z Tomska, z rodziny poniekąd szlacheckiej, ale z dość świeżym patentem, syn oficera piechoty (pod koniec życia generała-majora…); jeden z braci naszego bohatera – Wiktor – był nawet premierem rządu syberyjskiego w czasie całej awantury Kołczaka (i razem z admirałem został rozstrzelany). Anatolij zaś szkołę oficerską (w Petersburgu) skończył jeszcze przed wojną (pierwszą światową, ma się rozumieć), potem był dzielnym oficerem zwiadu piechoty, potem dowódcą batalionu i pułku, odznaczonym Orderem św. Jerzego. Z wojny wyszedł w stopniu pułkownika i na posadzie inspektora południowosyberyjskich obozów jenieckich, gdzie gośćmi byli przeważnie Czesi, tysiące Czechów; albowiem (jak powszechnie wiadomo…) niektóre dzielne czeskie regimenty cesarsko-królewskiej infanterii w szyku marszowym, z rozwiniętymi sztandarami, doboszami i orkiestrami pułkowymi, z taborami, artylerią i kuchniami polowymi, dziarsko przekraczały linię frontu, by od wojny odpocząć na Syberii… Gdy w trakcie wojny domowej na Syberii pojawił się admirał Aleksander Kołczak i mianował się (po udanym puczu przeciw cywilnej władzy białych stronnictw) wielkorządcą Wszechrusi, młody Piepielajew ochoczo wziął się do organizowania wojska – został mianowany generałem-lejtnantem (oczko wyżej niż dosłużył się papa) oraz dowódcą 1. Armii Syberyjskiej. Odepchnął bolszewików od Uralu i wiosną 1919 roku szedł na Moskwę, ale gdy do Kazania brakowało mu jakieś osiemdziesiąt kilometrów, naprzeciw, po bolszewickiej stronie dowodzić zaczął Michaił Tuchaczewski… No cóż, temu charyzmatycznemu, niezwykle utalentowanemu oficerowi nawet charyzmatyczny (ale na mniejszą skalę…) Piepielajew nie potrafił sprostać, zwłaszcza że jego dywizje ogarnęło pewne takie rozprężenie, a nawet – wstyd powiedzieć – demoralizacja, przeważnie na tle alkoholowym. No i Korpus Czechosłowacki niejakiego Gajdy się wycofał z frontu. Na szczęście impet ofensywy bolszewików osłabł (choć nie ustał całkowicie), gdyż kierownictwo rewolucji postanowiło najpierw rozprawić się z burżuazyjną Polską. Tuchaczewski poszedł na Warszawę – z wiadomym skutkiem. Zdezorientowany, rozczarowany i pobity w polu Piepielajew rozformował w Tomsku swoją armię i na początku 1920 roku, z wieloma niemal śmiertelnymi przygodami, wyjechał do Harbinu, do rodziny.

Iwan (a właściwie Jons lub Janek) Strod, nieco młodszy od Piepielajewa, urodził się w miasteczku Lucyn (albo Łucyn) – obecnie Ludza – na Łotwie, w Łatgalii. Ojciec Łotysz, matka Polka… Tata Jakow Strod był felczerem, a syn – miasteczkowym rozrabiaką. Na wojnę w 1914 roku poszedł na ochotnika, przed terminem poboru jego rocznika. Wyróżnił się niebywałą odwagą, czterokrotnie odznaczono go Krzyżem św. Jerzego (żołnierskim odpowiednikiem „oficerskiego” Orderu św. Jerzego) i w końcu wojny awansowano do stopnia chorążego. Po wojnie długo szukał pracy, aż w Irkucku wstąpił do… Armii Czerwonej. Iwan, z przekonań anarchokomunista, odnalazł się jako żołnierz walcząc z bandami legendarnego barona Ungerna na Zabajkalu, a na początku 1922 roku trafił do Jakucka, jako dowódca szwadronu w pułku kawaleryjskim skierowanym do wzmocnienia miejscowego garnizonu Krasnoj Armii.

W lipcu 1922 roku do tkwiącego w Harbinie Piepielajewa dotarł emisariusz z Jakucji, który przekonał go, że wybucha tam bunt ludowy przeciw sowietom, o dużym zasięgu i determinacji. Idzie o to, by wesprzeć Jakutów i ich białych pomagierów. Ekspedycję sfinansowali bogaci kupcy futerkowi, a w lwiej części – angielska kompania handlowa Hudson’s Bay. Piepielajew zrekrutował ponad siedmiuset oficerów i żołnierzy, w tym wielu weteranów swojej dawnej Armii Syberyjskiej. Ponad pięciuset z nich wypłynęło 30 sierpnia 1922 roku z Władywostoku do Ajanu – portu nad Morzem Ochockim, skąd teoretycznie najbliżej było nad środkową Lenę, do Jakucka. Gdy we wrześniu 1922 roku wyokrętowali się w Ajanie, nie mieli pojęcia, że w Jakucji od dwóch miesięcy już jest posprzątane po powstaniu… Bolszewicy wyparli buntowników z Jakucka i innych większych osad, gdzie mogliby bezpiecznie przezimować. Partyzanckie bandy i i oddziałki kręciły się wprawdzie tu i ówdzie po tajdze, odnosząc nawet przejściowe sukcesy taktyczne, ale traciły łączność, zapasy, rezerwy – i co najważniejsze: sympatię miejscowych…

Poinformowany (szczątkowo i nazbyt optymistycznie) o sytuacji Piepielajew postanowił rozpocząć marsz. Albowiem po pierwsze – wierzył w narodnicką ideę pierwszeństwa ludu, prymatu klasy ludowej nad wszelkimi innymi formami życia społecznego. Po drugie – chciał zmyć plamę pewnej takiej infamii, którą go napiętnowano po kampanii 1919 roku; mówiąc wprost: koledzy generałowie uważali go za dezertera… Po trzecie – chciał jeszcze raz „skrzyżować bagnety” z czerwonymi; miał z nimi zadawnione porachunki.

Strod w tym czasie intensywnie zajmował się tłumieniem powstania i likwidowaniem resztek jego oddziałów. Gdy doszły wieści o desancie piepielajewowskiej Drużyny Syberyjskiej i jej forsownym marszu przez nadmorskie góry Dżugdżur (pasmo Gór Stanowych), wojak Iwan objął komendę nad szczupłym batalionem czerwonoarmistów (jakieś dwieście osiemdziesiąt dwie lufy piechoty oraz parę cekaemów i erkaemów systemu Chauchata plus dwudziestu trzech konnych zwiadowców) i wymaszerował naprzeciw. Spotkali się na śródtajgowej polanie Sasył-Sysy (po jakucku Lisia Polana), gdzie Strod stanął na popas. Na polanie było pięć jurt jakuckich – drewnianych, solidnych, z dobudowanymi i połączonymi z jurtami chotonami, czyli oborami. W czterech rozlokował się dwustuosobowy batalion niejakiego Dimitrjewa, nad którym Strod objął dowództwo kilka dni wcześniej. Sam Strod ze swymi strzelcami zajął piątą jurtę i należący do niej choton Jakuta o nazwisku Karmanow. 14 lutego 1923 roku awangarda armii Piepielajewa praktycznie bez wystrzału zajęła jurty Dimitrjewa, ale piątej jurty – Stroda – nie zauważyli. Gdy czerwonoarmiści zorientowali się w sytuacji, przygotowali się do obrony okrężnej. Przede wszystkim zbudowali improwizowaną fortyfikację polową – mur z bałbach (roztropny i zapobiegliwy właściciel chutoru Karmanow miał spory zapas płyt z gówna na wiosnę…). Z doświadczenia wiedzieli, że nawet pocisk z cekaemu muru o grubości czterech – pięciu ułożonych jedna za drugą na sztorc, polanych wodą, posypanych śniegiem (a śnieg leżał na polanie dwumetrowy…) i zamrożonych bałbach nie przebije. No i fakt – przez trzy tygodnie bałbachy nie dawały się rozbić podczas intensywnego ostrzału. Gdy się kruszyły, fortyfikację uzupełniano zamarzniętymi na kość ciałami poległych – swoich i ściąganych z przedpola piepielajewców.

Ogólna sytuacja militarna w Jakucji, a konkretnie klęski powstańców i ekspedycji białych ochotników, sukcesy krasnoarmiejców, utrata pewnego zaplecza, w marcu 1923 roku zmusiły Piepielajewa do wycofania się z powrotem nad Morze Ochockie. Jego kompanie zwinęły też oblężenie Sasył-Sysy. Bohaterem został Strod – dzięki twardości i spoistości jakuckiego gówna…

Tak to romantyczny zryw generała Piepielajewa (i setek ludzi-rozbitków, którzy mu zawierzyli) – awanturniczy i od początku pozbawiony wszelkich szans – dostał łupnia od surowej jakuckiej zimy i twardszych, mężniejszych (wtedy!) komunistów. „Zimowa droga” Leonida Józefowicza – prowincjonalnego historyka i pisarza (kilka ciekawych kryminałów…) ma podtytuł „powieść dokumentalna”. W rzeczy samej: wymagała długich kwerend archiwalnych, podróży, wywiadów, studiów… W rezultacie godna jest lektury – nie dlatego, że odkrywa epizod niemal zupełnie nieznany, zapomniany, lecz przecież nie mniej bohaterski niż inne. Istotą mrówczej pracy (i sui generis sukcesu…) Józefowicza jest unaocznienie, uprzedmiotowienie fatalizmu wojen domowych. Braterskie starcie wewnątrznarodowe boleśnie i jednoznacznie pokazuje, czym taki rozdarty naród mógłby się stać, gdyby umieli w nim powadzić dialog zamiast pieriestriełki… „Zimowa droga” to nie tylko starcie dwóch romantyzmów – to lekcja dla idealistów. Panie i panowie – czasem wasz los zależy od gówna. Więc miejcie to na uwadze – bez obrzydzenia.

Tomasz Sas
(6 04 2020)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *