Marek Bieńczyk
Wszystkie kroniki wina
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 5/5
Między ustami
a brzegiem pucharu
Przez przypadek wpadła mi ta okazała (dobre 700 stron, jakieś półtora kilograma żywej wagi, nadgarstki wyrywa przy czytaniu…) księga w ręce. Nie metaforycznie – lecz całkiem dosłownie… W przedświątecznym, ogarniętym szałem zakupów tłumie (tylko wtedy w księgarniach bywają zbiegowiska…), przeciskając się obok stoiska-gondoli oznaczonej szyldem „poradniki” (czyli tego, przy którym normalnie nie zatrzymuję się nawet na sekundę), z dolnej półeczki końcem laski przypadkiem strąciłem na podłogę spory buch z grzbietem w burgundowym kolorze. Tylko rozmiar księgi i ten kolor odnotowałem w pierwszej chwili; potem patrzę, podnosząc księgę z podłogi: reszta okładek biała, nazwisko autora znajome. I ten graficzny znak: niedomknięty okrąg koloru winnego (po czerwonym bez dwóch zdań…), ślad, jaki stopka kieliszka zostawia na obrusie, kieliszka często napełnianego i dopełnianego szczodrze, z którego czary spływają krople niedoprowadzone precyzyjnie do ust. Innymi słowy: roboczy ślad kieliszka, który jest narzędziem, a nie obiektem ceremonialnej celebracji…
Ta okładka naprawdę mnie urzekła – o tym, co między okładkami, mówi wszystko. Ale bez chucpiarskiej krzykliwości, bez ostentacji – tylko dyskretnie, cicho, ale zarazem profesjonalnie. Panie Łukaszu (mam na myśli grafika Łukasza Piskorka) – chapeau bas… Co do reszty zawartości „Wszystkich kronik wina” – trudno mówić o porównywalnym urzeczeniu, ale ciekawość połączona z zazdrością będzie w sam raz. Nazwisko autora znam, jego literacki esej „Kontener” miałem przyjemność rekomendować w tym blogu 4 listopada 2018 roku – dodam, że bardzo zdecydowanie rekomendować, bo to wielce pouczająca i zadziwiająca lektura była. Ale „Kontener” to inna bajka – esej o oswajaniu śmierci matki daje wprawdzie pojęcie o rozmiarach intelektu, erudycji i głębi przeżyć autora, ale jest dziełem niepowtarzalnym, jednorazowym, emocjonalnie skończonym, zatrzaśniętym. Bez powrotu – takie emocje przeżywamy tylko raz.
Są jeszcze inne eseje Bieńczyka (na przykład „Jabłko Olgi, stopy Dawida” z 2015 roku – wyrafinowana, pyszna lektura…), są tłumaczenia z francuskiego (w tym Milana Kundery z czasów, gdy pisał i wydawał w tym języku), są nagradzane próby prozatorskie (raptem dwie, ale godne uwagi i lektury…). No i są prace winiarskie, w tym „Kroniki wina” właśnie, tudzież winiarskie roczniki europejskie i inne sążniste monografie. Jest-li bowiem Bieńczyk zaprzysięgłym winoznawcą, dyplomowanym, certyfikowanym winolubem – specjalistą potrafiącym wino zdegustować, sklasyfikować, opisać morfologię, ocenić, oszacować (ważne…), zrecenzować, doradzić/odradzić, z wdziękiem wypluć i przewidzieć jego przyszłość rynkowo-towarzyską. Takie ma hobby – oprócz literatury, translacji, „wymądrzania się” eseistycznego. Hobby (dodajmy z naciskiem) kosztowne, wymagające długiej praktyki laboratoryjno-biesiadnej i zdolności zamieniania takowej na teorię. A ponadto cierpliwości, skłonności do długotrwałych, dalekich wędrówek, posiadania niezwykle tolerancyjnej rodziny no i pewnych wyrafinowanych ponad zwykłą ludzką miarę talentów smakowo-węchowych. O nienagannie zdrowej wątrobie już nie wspominam… Potrzebny jest też nadprzeciętnie rozdęty zasób słów nadających się do użycia w trakcie degustacyjnej konwersacji oraz krasomówcza lekkość komponowania ad hoc sugestywnych metafor, błyskotliwie opisujących stan zmysłów i ducha po spożyciu. Tak, Bieńczyk to wszystko ma. Jest niewątpliwie koncesjonowanym, biegłym winoznawcą. Sympatycznym, jak się zdaje, oraz pisarsko utalentowanym – co daje mu kwalifikacje niezbędne do pisywania o winie. Z pozycji hobbysty – mocno zaangażowanego, lecz tylko hobbysty. Ale tytułowanie go enologiem to lekka przesada…
To bowiem, co o winie wie i potrafi powiedzieć Bieńczyk, to ledwie jedna trzecia tego, na co składa się wiedza tajemna o Planecie Wina… Pozostałe dwie trzecie to: 2) biologia i uprawa winorośli (Vitis vinifera L. – rośliny pnącej, rodzącej te nadzwyczajne owoce, przerabiane potem na boski nektar…) wraz z gleboznawstwem i 3) właśnie technologia zamiany owoców w wino. Ale nie każdy winogradnik, nie każdy nadzorca procesu winifikacji jest od razu enologiem. To gałąź wiedzy teoretycznej (wszelako wspartej wszechstronną praktyką; z samych mądrych ksiąg nauczyć się jej nie można). Posiedli ją nieliczni fachowcy – a większość z nich na poziomie raczej lokalnym. To znaczy, że naprawdę niewielu jest specjalistów, potrafiących z równie wielką swobodą (i sukcesami…) poruszać się zarówno po winiarskich terytoriach Kalifornii, co Nowej Zelandii czy Toskanii. A we Francji… Enolodzy z prowincji bordoskich raczej nie chcą udzielać się zawodowo w takiej na przykład Alzacji, zaś fachmani z Corbieres nie buszują w winnicach Burgundii. Stawką jest bowiem reputacja (boleśnie przeliczalna na walutę…). Buduje się ją długo, trwoni (głównie z powodu nieposkromionej pychy…) bardzo łatwo.
A zatem pan Marek Bieńczyk enologiem nie jest. Jest amatorem-degustatorem co najwyżej, amatorem-sommelierem (czyli doradcą, nie tylko podczas studiowania karty win w restauracjach najwyższych kategorii…) ewentualnie. Ale to i tak wiele – bardzo wiele. Zwłaszcza, że wyposażony jest on w cechę szczególną – umie pisać. Nie tylko o winach – w ogóle umie pisać. O wszystkim. Z równym mistrzostwem i ładunkiem emocjonalnym, wyobrażam sobie, pisałby na przykład o samochodach, gdyby w młodości poczuł zniewalający zapach spalin benzynowych o poranku (a nie jakieś „bordo” na języku i podniebieniu…). Ale uwiodło go wino i niech już tak zostanie… Lektura „Wszystkich kronik wina” – felietonów, pogadanek i porad winoznawczych – pisanych dla i drukowanych w periodykach różnego pokroju: od politycznych przez lajfstajlowe po ekskluzywne i mocno biznesowe to nieodzowny składnik tzw. wiedzy o społeczeństwie. W ogóle w ostatnich latach mieć w zespole specjalistę piszącego o winach to marzenie ambitnych redaktorów, śniących o utrzymaniu targetu czytelniczego z tzw. wyższej półki – ambitnych korporacyjnych trzydziestolatków płci obojga, ewentualnie bogatych z domu hipsterów – dla których fachowe felietony o modnych winach mogą być drogowskazem urozmaiconej konsumpcji, na którą aktualnie akurat ich stać…
A Bieńczyk pisze o winie. Bez mała ćwierć wieku. Pojedyncze teksty, rozdzielone upływem czasu zgodnym z cyklem wydawniczym, mają oczywiście swą siłę rażenia, ale są jak kropla drążąca skałę – namolna, lecz za wolna. Zebrane razem i czytane ciurkiem – wciągają w lekturę (skłaniając nawet do wykroczeń przeciw higienie, zdrowemu rozsądkowi, zasadom dietetyki i dobrym obyczajom…). Zmasowana lektura gawęd Bieńczyka z siłą wodospadu stawia problemat winny w nowym świetle – jasnym czyniąc, jak wielkiej społecznej wagi problemat ów nabiera, gdy się weń zanurzyć sine ira et studio. Produkowanie i picie wina przestało być problemem spożywczym – jednym z wielu aspektów funkcjonowania rynku rolnego. Stało się cywilizacyjnym wyzwaniem, tajemnym aspektem elitarnego stylu życia, symbolem uczestnictwa w przyjemnym świecie hedonistycznych gier i zabaw. Innymi słowy: wytwarzanie i picie wina to bardziej kultura niż rolnictwo w życiu codziennym. I tak też Bieńczyk je traktuje – nie stroniąc od wykwintnego języka, anegdoty, slangu degustatorsko-sommelierskiego i metafor przecudnej urody. Wino to nie żaden napitek – to źródło przyjemności, obiekt adoracji, podmiot zachłannej tezauryzacji, afer kryminalnych, skandali, fałszerstw i przekrętów, wynikających nie tyle z gorączki kolekcjonerskiej, ile chorobliwej żądzy posiadania, praktycznie nieuleczalnej.
Z pewnym takim rozrzewnieniem sam wspominam osobistą winną drogę… Mój rocznik (1948) do wielkich nie należał (i nadal nie należy); wtedy słowo wino miało tylko jeden odnośnik w rzeczywistości (chyba że ktoś był ministrantem i odlewał sobie czasem miarkę mszalnego, dolewając wody dla niepoznaki…). Tym desygnatem wina był płyn o takiej nazwie – wino marki wino – czyli z reguły sok owocowy wzmocniony spirytusem i zaprawiony siarką (do granicy porzygania; dopiero dłuższa praktyka oswajała z jego smakiem i zapachem, pozwalając kontemplować różnorodność i całe bogactwo fruktów ziemi naszej polskiej) – o pełnej, iskrzącej się szacie, jako żywo przywodzącej na myśl urodę i konsystencję (a osobliwie lepkość) odstałego moczu. Wytwórnie siarkowanego, alkoholowego moszczu rozmieszczone były po terytorium kraju równomiernie i obficie, by uniknąć kosztów transportu. My tu w Łodzi należeliśmy do wielkiej jabłkowej apelacji sieradzkiej, ale na rynek trafiały też grand cru przecudnej urody: wiśniowe z Łowicza, truskawkowe z Milejowa, porzeczkowe z Niechcic czy wytrawniejsze, selekcjonowane jabole z Dobronia. Młode, przedmaturalne przewody pokarmowe szybko uodporniły się na siarkową macerację (flaszka na trzech) i tak jakoś szło do połowy lat 60., gdy sukcesy na rynku północnoafrykańskim zaczął odnosić polski przemysł maszyn ciężkich. Popłynął z Łabęd na południe batalion czołgów T-55, a z powrotem fale pruły tankowce z winem (nie mieli czym innym się odwdzięczyć, a sami nie pili…). W ten sposób na nasz rynek trafiły trochę przypominające prawdziwe wina trunki o nazwie gellala czy gamza. Porzuciliśmy jabcoki bez żalu, zwłaszcza że jakoś tak o tej samej porze handel detaliczny wzbogacił się o „rieslingi” (nie prawdziwe nadreńskie, ale czeskie, węgierskie, czasem austriackie imitacje…).
Potem zaczęliśmy jeździć do Bułgarii… Pamiętam swój szok epistemologiczny, gdy w lokalnym warzywniaku w Warnie na ulicy San Stefano stanąłem przed dwoma pokaźnymi regałami, po sufit wypełnionymi różnymi, kolorowymi flaszkami z wińskiem – prawdziwym, znaczy się z winogron. W uniesieniu porwałem druciany transporterek z tuzinem flaszek czegoś, co zwało się czrweno sucho vino (tak po prostu…) i kosztowało 80 stotinek za butlę. Gdy następnego dnia rano rześko i dziarsko wkroczyłem do sklepiku z osuszonym kontenerkiem – nie, nie po kaucję za flaszki, tylko by wymienić na pełne, dozgonną zyskałem przyjaźń pary sklepikarzy oraz w prezencie dojrzałego arbuza (wraz z tajnym sposobem wybierania takowych) tudzież butelkę półwytrawnej schłodzonej kadarki wraz z prostą receptą połączenia obu tych fruktów. Takie to były czasy RWPG… Później nastała era bikavera, bułgarskich sofii w kilku odmianach i zuchwałego, krzepkiego sowieckiego szampańskiego (które wprędce przechrzczono na igristoje…). Wreszcie od połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia winne sprawy zaczęły się z wolna porządkować, choć do zadowalającego poziomu europejskiego wciąż im daleko.
Za najistotniejszą miarę postępu winnych spraw uważam jednak powstanie na naszych ziemiach sieci, ba – łańcuchów całych zacnych markowych… hipermarketów, osobliwie z kapitałem francuskim. W dziedzinie winnej pełnią one placówek misyjnych na pustyni. Auchan wyróżnia się obfitą kolekcją win francuskich, zróżnicowanych pod względem regionów pochodzenia i cen; ma też niezłą, ciekawą i niebanalną ofertę win włoskich i hiszpańskich. Carrefour jest bardziej kosmopolityczny, ale w sumie też niezgorszy. Wyróżnia się swą „piwniczką” też niemiecki Lidl – ma krótsze półki, ale często interesujące i wspaniałomyślne promocje win hiszpańskich oraz portugalskich. Z tego ostatniego kraju (co zrozumiałe) ciekawą ofertę wystawia też od czasu do czasu plebejska Biedronka. Winiarską ofertę z nowego świata (Afryka Południowa, Argentyna, Chile, Australia, Nowa Zelandia, Kalifornia) ma też w swej piwniczce Rossmann (tak, tak – ten od kosmetyków…). Dobrą kolekcję miał Marks&Spencer, ale się zwinął z Polski…
Tak, czuję jak w tym momencie Bieńczyk mnie skreśla. On, zaufany i wtajemniczony klient elitarnych, na poły tajnych europejskich butików winiarskich, skreśla hordę amatorów wina, pustoszącą półki w tanich dyskontach. Ale co ja na to poradzę? Lubię pić wino (wyjąwszy słodkie…), lubię o nim pogadać, poczytać, nawet się trochę pospierać. Ale z emeryckich dochodów mogę sobie pozwolić na jedną butelkę w klasie Bieńczyka raz na kwartał. Wolę przeto nabyć tuzin w umiarkowanej cenie 14,99 złociszów i mieć radochę z flaszki igrejinha (na dwoje!) do porcji dorsza z zapiekanymi ziemniaczkami. Bo wino się pije z przyjemnością i dla przyjemności. Potem długo, długo nic (prócz rozpamiętywanego smaku) i dopiero się o nim gada. I pisze… A Marek Bieńczyk jest winny.
Tomasz Sas
(18 01 2020)
Brak komentarzy