Słowa na szczęście i inne nienazwane stany duszy

19 czerwca 2019

Grażyna Plebanek
Słowa na szczęście i inne nienazwane stany duszy
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Leczenie słuchu słowami…

W każdym z ponad sześciu tysięcy języków świata jest przynajmniej kilka słów niezwykłej urody, opisujących stany ducha, możliwe zdarzenia, pejzaże, zjawiska przyrody, ludzi – przy pomocy skrótu myślowego, celnej metafory, nieoczywistego skojarzenia. Mnie najbardziej po drodze z fińskim słówkiem kalsarikänni, co oznacza ni mniej ni więcej jak tylko picie w domu w samej bieliźnie (może być też w piżamie…) bez zamiaru wychodzenia na zewnątrz… Pamiętajmy oczywiście, że słówko jest fińskie, więc picie nie oznacza żadną miarą pochłaniania kawkiherbatki, mleka, soczku czy trywialnej mineralnej niegazowanej. Piwo też nie wchodzi w rachubę – za to koskenkorva jak najbardziej. No i czyż to nie wspaniałe słówko, to kalsarikänni?

Są języki objawiające wyniosłą niechęć do syntetyzowania. Na przykład na nieodległej od nas wyspie Spiekeroog czy sąsiedniej Langeoog nie mów rybakowi, że jest mgła (po niemiecku der Nebel), bo nie zrozumie; on ma na określenie tego zjawiska meteorologicznego jedenaście odrębnych słów, których dokładna znajomość może być kwestią życia lub śmierci. Bo meest znaczy puste sieci i głód, a lekka, rozświetlona hazz – obfite połowy flądry, soli, śledzia… Podobnie w słowniku języka tamasheq nie znajdziesz słowa piasek, choć posługują się nim Tarqi, czyli ludy saharyjskiej pustyni – Tuaregowie. Ale zapytaj o fech fech, a od razu opowiedzą ci o zdradliwych piaskowych pułapkach… Inuici z Terytoriów Północnych nie znają słowa śnieg, choć spędzają całe życie w jego towarzystwie. Dziwią się, że biali mówią tylko snow po swojemu – dla nich śniegową różnorodność opisuje kilkadziesiąt słów, a dokładna znajomość ich znaczeń to znów może być kwestia życia lub śmierci… Mieszkańcy himalajskich i tybetańskich dolin do opisania pejzażu, w którym żyją (na ogół trzy lub więcej tysięcy metrów nad poziomem morza…), nie używają zbiorczego pojęcia gór; angielskie słowo mountains jest spoza ich aparatu pojęciowego – nieprzetłumaczalne. Przecież każda góra jest osobnym bytem, do tego mocno zantropomorfizowanym. Każda ma swoją nazwę, na każdej mieszka jakieś tengri (bóstwo) albo co najmniej duchy przodków w ilościach nieprzeliczalnych. Niektóre góry same są bogami. Dlatego nie ma gór jako takich, są za to osobno Góra A, Góra B, Góra C i tak dalej, dokąd wzrok sięga.

Uwielbiam takie słowne bagatelki, kolekcjonuję w pamięci nieprzekładalne idiomy, zgrabnie brzmiące słowa i słowa-zlepieńce, skrótowce i kwieciste przekleństwa. A dowiadywanie się, odkrywanie ukrytych znaczeń? To dopiero jest zabawa… Dlatego „Słowa na szczęście” Grażyny Plebanek przeczytałem z uśmiechem i poczuciem wspólnoty. Każdemu zalecam przyłączenie się…

Autorka zadała sobie wiele trudu (choć w epoce Wikipedii, rekordów Guinnessa i guglowej łatwizny to już nie jest zadanie heroiczne…), by skompletować leksykon czterdziestu słów pięknych, idiomów aż tak metaforycznych, że nieprzekładalnych, zwrotów wielce urodziwych – opisujących nasze emocje. Nie wszystkie z nich potrafimy nazwać, wyodrębnić, zdefiniować. Większość z nich ledwie przeczuwamy, a do mówienia o nich brakuje słów, podczas gdy w innych językach są w obiegu odpowiednie „znaczniki”… Nie jestem za tym, aby od razu te brakujące w naszym zasobie słowa inkorporować do polszczyzny, ani by wymyślać neologizmy – na ogół koślawe, dziwnie brzmiące i wyglądające. Ale zawsze warto się im przyjrzeć z bliska, posmakować, zadumać nad ich urodą i metaforyczną sprawnością, poetycką niedosłownością. Odczytać i przemyśleć znaczenia. Usłyszeć (uchem duszy…) wszystkie zagubione między słowami niedopowiedzenia. Wyostrzyć wrażliwość, wyćwiczyć reakcję…

Kilka z tych słówek pani Grażyny Plebanek towarzyszy mi od dawna i zostanie ze mną na zawsze – przede wszystkim wspomniane już kalsarikänni (czyli picie w majtkach, bez zamiaru wydalenia się z domu tego dnia…). Podobnie jak przekleństwo mego życia towarzyskiego: l’esprit de l’escalier… Czyli sytuacja, gdy właściwa riposta przychodzi do głowy z opóźnieniem – najczęściej na schodach. Koszmar! Z doświadczenia jednak wiem, że spóźniony refleks czasem ratuje przed ostrym spięciem, gdy ma się niewyparzony jęzor jak ja…

Albo takie tsundoku, czyli po japońsku to samo co maniakalne gromadzenie książek. Gdy czytam o tsundoku, widzę siebie i oscylujący wokół 4,5 tysiąca tomów księgozbiór. Pomyślałem, że z tymi kilkoma nadprogramowymi tonami papieru mogę wylądować sąsiadowi na głowie, ale kolega inżynier budowlany uspokoił mnie, że ceramiczne stropy Ackermana w moim ceglanym bloku z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego stulecia mają znaczną nadwyżkę wytrzymałości…

A może takie koi no yokan, co po japońsku oznacza przeczucie miłości, nadchodzące nagle, manifestujące się spojrzeniem wielomównym, jakimś gestem niejednoznacznym, uśmiechem podczas mijania się, zetknięciem dłoni na poręczy w tramwaju. Nagle z tyłu głowy czujesz, że Coś-By-Z-Tego-Mogło-Być, ale od przodka wali cię młotem głos rozsądku. Czyli mamihlapinatapai – słówko z Ziemi Ognistej, z języka Indian Jaganów. I nic się nie zaczyna, wszystko się kończy…

Podobnie jak książeczka pani Plebanek – kończy się za szybko. Ale nie proszę o więcej. Wystarczy, w sam raz, czyli po szwedzku: lagom. W natłoku ksiąg poważnych, roztrząsających zagadki bytu i obnażających bebechy ludzkiego jestestwa, ta odrobina uśmiechu trochę zmienia proporcje percepcji. I to jakiś plusik jest…

Edytorsko wysmakowana książeczka „Słowa na szczęście” jawi mi się jako doskonały prezent dla bliskiej osoby, prezent z grupy tzw. serdecznych, z góry wyposażonych w dobrą intencję. Chociaż cena odrobinkę zaporowa… A na prośbę pani Plebanek o słówko definiujące nagle dojrzałe dzieci mam propozycję-zlepieniec: „znierosły”. Czyli znienacka dorosły. Takie sobie, a nawet bardzo takie sobie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy.

Tomasz Sas
(19 06 2019)

PS. W rozdzialiku zatytułowanym „Sobremesa” na stronie 204 autorka wspomina familijne przyjątka, celebrowane niespiesznie i nad wyraz rytualnie, gdy po deserach, babcinych nalewkach, kawie i innych „wetach”, dziadek rozstawiał stół do brydża i kompletował czwórkę, podczas gdy babcia gromadziła damy, by wreszcie sobie poważnie… poplotkować, robiąc rodzinne tour d’horizon. „Od strony stolika karcianego dolatywały tajemnicze „kier”, „trefl”, „sprawdzam” czy „pas” – wspomina Plebanek. No i tu dylemat. W co oni tam grali? Słowo sprawdzam bowiem nie pada (bo paść nie może) w żadnej fazie rozgrywki brydżowej. Natomiast używa się go często w bardziej hazardownej grze – mianowicie w pokerze. Jeśli zatem pamięć nie myli naszej autorki, to zapewne dziadek z wujami rżnęli w grzesznego pokerka, udając przed familią cnotliwego brydżyka. No i właśnie to kluczowe „sprawdzam”… Pani Grażyno – nawet takie oczywistości, jak karciane dialogi, trzeba poddawać weryfikacji. Sicher ist sicher. Zwłaszcza że – jak się okazało – na Redaktorze polegać nie można… A ten wyż. wzmiankowany funkcjonariusz mógłby sobie do końca kariery przyswoić myśl złotą Arcyksięcia Redaktorów Mieczysława Grydzewskiego, który w takich sytuacjach zwykł był mawiać – ja oczywiście wiem, że Wielką Improwizację napisał Słowacki, ale co mi szkodzi sprawdzić? I sobie za każdym razem sprawdzam…

Powinien sobie redaktor sprawdzić też opowiastkę pani Grażyny ze strony 76, gdzie (…) „Kmicic-Babinicz, który aby zdobyć Oleńkę, gdzie mógł, znosił luźne kupy Tatarów (…)” Na litość boską, było dokładnie odwrotnie! Chorąży orszański, bywszy zdrajca, infamis i awanturnik, został przez króla postawiony na czele regularnego i dobrze okrytego czambułu jazdy tatarskiej – czambułu, który na znak przyjaźni Janowi Kazimierzowi podarował chan krymski Mehmet IV Girej… Z tym to czambułem pan Andrzej uprawiał dywersję na tyłach wroga, podpalał elektorskie Prusy, znosił maruderów i dezerterów szwedzkich, wycinał radziwiłłowskich księcia Bogusława, skubał Septentrionów (pod tym kryptonimem – ze względów cenzuralnych – Sienkiewicz ukrył wojska rosyjskie), a potem udanie gnębił Siedmiogrodzian Rakoczego (choć postrzelon od nich został pod Magierowem). Ale nie „luźne kupy Tatarów”… Rzeczpospolita w owym czasie była w stanie „wieczystego pokoju” z Chanatem Krymskim i żaden „luźny Tatar” w jej granicach się nie pałętał. Takie drobiazgi też warto sprawdzać, nie polegając zbytnio na zawodnej pamięci… (TS)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *