Ostra jazda

20 czerwca 2019

Ryszard Ćwirlej
Ostra jazda
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2019

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Teoś Olkiewicz był chłopak morowy…

Dacie wiarę, że największa menda poznańskiej milicji – tak wielka, że aż budząca sympatię swą nieposkromioną mendowatością – czyli porucznik Teofil Olkiewicz, wciąż żyje i ma się dobrze? A przecież ma już z osiemdziesiąt lat oraz setki tysięcy litrów gorzały przefiltrowanej przez nereczki i wątrobę… Normalnie pijacy jego kalibru już dawno gryzą ziemię, a ten… Ma wykwintną knajpę Świat Wódek i udziały w sieci burdeli – pije u siebie, a jesień życia umilają mu jego własne kurewki. No i na chuj mu resortowa, mundurowa emerytura? O gilotynę ustawy dezubekizacyjnej też troszczyć się nie musi. A jeszcze do tego błogie poczucie ubezpieczającej świadomości, że jego obecne zajęcia wciąż mają „wartość operacyjną” dla starych kumpli…

Ryszard Ćwirlej nie może się rozstać ze swym ulubionym bohaterem, który wypromował go na lidera literatury kryminalnej – historycznego, milicyjnego sortu, ale w stylu noir, bez sentymentalnego lukru. Toteż, jeśli jeszcze można to uzasadnić, ustawia go chociaż na drugim planie i czyni niezbywalnym elementem intrygi. Bez Teosia Olkiewicza nie ma dobrej fabuły… Co czyni go elementem wiecznotrwałym i fundamentalnym prozy Ćwirleja. Nawet gdy za dwa lub trzy „ciągi dalsze” Teoś umrze sobie z powodów biologicznej wiarygodności (ludzie tak długo nie żyją…), jego duch będzie się unosił nad wodami ćwirlejowych opowieści, nasączając je specyficzną atmosferką poznańskiej „pyrowatości”, cwaniactwa i post-milicyjnego skisłego smrodu. Teoś w tym sensie jest bowiem wieczny. I nie do zastąpienia.

Tym razem – w „Ostrej jeździe” – Ćwirlej nadział Teosia na jedną z głównych osi intrygi (wieloosiowej), polegającej na załatwieniu szefa wojewódzkiej dochodzeniówki, inspektora Alfreda Marcinkowskiego, esbeckimi kwitami ze sprywatyzowanych przez byłych funkcjonariuszy urzędu zasobów archiwalnych. Teoś miał potwierdzić autentyczność donosów (łatwizna – sam przecież był ich autorem…), jako pisanych przez Marcinkowskiego. Pomysłodawcy intrygi nie wiedzieli, że Teofil pisał zmyłkowe raporty do SB pod dyktando Marcinkowskiego, by w ten sposób odciąć esbeków od wiedzy, co naprawdę dzieje się w poznańskiej dochodzeniówce. Emerytowany łaps (w poznańskiej kminie – szkieł…) Teofil pięknie się wykręca z całej afery, w zasadzie mówiąc prawdę, czym udowadnia zawziętym badaczom pisma z IPN, że wiarygodność papieru nie jest tak wielka, jak sądzą…

Pozostałe składniki intrygi są już całkiem współczesne. Przymuszane do niewolniczej pracy ukraińskie tirówki i ich „opiekunowie” – byli ruscy żołnierze-specnazowcy. Skorumpowany, pazerny i głupi dziennikarzyna z lokalnej prasy. Trzęsący gangsterskim podziemiem i usiłujący wejść w politykę byli esbecy, przedzierzgnięci w bankierów. Bałaganiarskie wojsko, które nie może się doliczyć dziesięciu skrzynek trotylu. Samotny mściciel, wystawiony przez ojczyznę do wiatru w procesie o rzekomą zbrodnię wojenną w Nangar Khel… A przeciw nim dzielna poznańska policja – wojewódzka dochodzeniówka, powiatowa i całkiem wiejska, uczciwa i skorumpowana, mądra i głupia – jak zwykle. Szczegółów oczywiście nie będzie, bo to przecież kryminał, w którym o ten szczegół właśnie chodzi. Żadnego zatem odbierania czytelnikom przyjemności z samodzielnego brnięcia przez zawiłości (nie takie znowu wielkie…) intrygi nie dopuszczę się…

Wspomnę tylko, że ugruntowana reputacja Ćwirleja jako dostawcy pierwszorzędnego materiału śledczego nie dozna i tym razem uszczerbku. Przeciwnie: reputacja ta zyskuje na powadze… Ćwirlej nie jest z tych opowiadaczy, którzy konstruują zręby zagadki i potem mozolnie rozwiązują, prowadząc swego bohatera – detektywa po śladach, hipotezach i odkryciach. U Ćwirleja wszystko jasne od początku, a czytelnik ma tylko podziwiać, jak zręcznie policjanci poruszają się po zawiłościach fabuły, szybko doganiając sprawców. Istotą ćwirlejowej akcji jest zręczność i inteligencja jego bohaterów w walce oporną materią zbrodni (i głupoty kierownictwa…). Czyli „policyjność” fabuły, a nie jej kryminalna zagadkowość. Ćwirlej jest mistrzem „komisariatowego” pejzażu, krytycznym kronikarzem procedur, łowcą regulaminowych idiotyzmów, niestrudzonym portrecistą policyjnych osobliwości i pomyłek personalnych (a może i nie pomyłek?). Co więcej: ma w tych kwestiach także ogląd historyczny, z epoki milicyjnej. I tej warsztatowej wiedzy nie nabył z własnych doświadczeń. Raczej. Więc skąd? Nieważne, może ma dobrych konsultantów – ważne natomiast jest, że towar oferuje w najlepszym gatunku. A poza tym spięcie intrygi w całość i udatne wykorzystanie prawdziwych, lekko tylko ufryzowanych fragmentów rzeczywistości kryminalno-politycznej Rzeczypospolitej w fazie niedawnej (2015) zmiany warty u steru władzy zaświadcza, że autor ma warsztat, którym ogarnąłby nie tylko wymagania „zwykłego” kryminału, ale bez trudu potrafiłby przenieść się w świat thrillera politycznego i powieści sensacyjnej – spiskowo-szpiegowskiej na przykład…

Dorobek Ćwirleja zasługuje na uwagę. Niby to zwykłe kryminały policyjne – tuzinkowe na pierwszy rzut oka, ale uważniejsza, „nierozrywkowa” lektura doprowadzi do wniosku, że autor jest dobrym obserwatorem i utalentowanym rejestratorem stanu polskich spraw. Nie tych publicznych z najwyższej półki, ale „plebejskiej” codzienności prowincjonalnej. Wnioski same pchają się przed oczy i nie trzeba już czytać mądrych, przenikliwych raportów socjologicznych doktora Gduli. To dodatkowy pożytek z lektur ćwirlejowych powieści.

Autor mógłby się tylko postarać, by do figur swoich stałych (mniej więcej…) bohaterów dorysowywać nowe rysy charakterów, by uzupełniać ich „profile psychologiczne”. Przecież potrafi… Chyba że uznał, iż są już bytami skończonymi, że nie ma co rozdymać – lepiej skupić się na akcji… Bardzo być może, ale… Panie Ryszardzie – choćby taka rudowłosa sierżant Aneta Nowak zasługuje na „powiększenie” – to, że umie naprawiać swojego białego ścigacza suzuki – maławo… Że wreszcie ma jakieś szanse z facetem – też skąpo…

Ale mniejsza z tym – wszystko wskazuje na to, że Ćwirlej nie zamierza (chyba?) poprzestać na „Ostrej jeździe” i cykl milicyjno-policyjny (obok przedwojennego, który też ładnie „żre”…) jeszcze pociągnie. Już się cieszę.

Tomasz Sas
(20 06 2019)

PS. Sądziłem, że specjalista literatury policyjnej tej klasy co Ćwirlej banalnych błędów nie robi… Ale jednak… Na str. 243 jeden z bohaterów „w ręce trzymał sporych rozmiarów pistolet.” Dosłownie pięć wierszy tekstu dalej broń nie tylko zyskuje nazwę gatunkową („nazywa się magnum”), ale zmienia konstrukcję: bohaterka „popatrzyła na niego, potem na rewolwer.” No więc co – pistolet czy rewolwer? To strzela i to strzela, ale różnica jest zbyt duża, by chcący uchodzić za wiarygodnego autor mógł ją lekceważyć. Tłumaczyłem to już kilkakrotnie… Ale powtórzę. Rewolwer to broń ręczna krótka, podająca naboje do strzału przez obrót magazynku (bębna), ustawiającego kolejne naboje w osi lufy. Pistolet natomiast współczesny to broń samopowtarzalna (odrzut zamka swobodnego), podający naboje z płaskiego magazynka (najczęściej umieszczanego w rękojeści), dzięki wykorzystaniu części energii strzału, zwanej odrzutem, która „zabiera” kolejny nabój do komory nabojowej. Natomiast magnum to w zasadzie typ amunicji – różnych kalibrów, ale o wzmocnionych parametrach (wyższa energia strzału, większa prędkość początkowa pocisku, czasem jego masa i inne „udoskonalenia”, zwiększające siłę destrukcji…). Broń przystosowana do amunicji magnum często jest oznaczana jej nazwą, albowiem na ogół jest specjalnie przekonstruowana; są zatem pistolety i rewolwery (karabiny i strzelby też…) klasy magnum (różnych producentów). Rewolwery magnum robią m.in. Colt, Smith & Wesson, Ruger, bodajże hiszpańska Astra też… Nie można zatem swobodnie i wymiennie żonglować słowami pistolet i rewolwer… Fachowcowi nie przystoi. (TS)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *