Pusty las

7 maja 2019

Monika Sznajderman

Pusty las
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Nic nie może przecież wiecznie trwać…

Pierwszy raz byłem w tamtych okolicach „Pustego lasu” (tyle że bardziej na wschód – między dolinami górnego Sanu i Osławicy, czyli w Bieszczadach…) latem 1963 roku w ekipie szkolnego obozu wędrownego, z niezapomnianymi profesorami: Szumińskim od przysposobienia wojskowego i polonistą Kowalskim. Trzy lata później, już po maturze, poszliśmy z przyjaciółmi dalej – najpierw powtórzyliśmy trasę tamtego pierwszego wędrownego obozu, a od Komańczy torowaliśmy własny szlak pustaciami (ale po osi świeżo wytyczonego przez Krygowskiego z pomocnikami czerwonego grzbietowego szlaku) między Rymanowem, Iwoniczem, Duklą, Krynicą, a potem na Rytro, Krościenko, Czorsztyn – aż po Nowy Targ…
Podczas pierwszego pobytu cywilizacja, choć nacierała, nie była jeszcze pewna swego – droga „pętli bieszczadzkiej” nie była jeszcze pętlą w sensie dosłownym, asfalt z jednej strony (od Lutowisk) kończył się w Ustrzykach Górnych, z drugiej – od Cisnej – ledwo co mijał Wetlinę. Było pusto i cicho, pusto i cicho… Berehy Górne osiągalne pieszo lub konno po starych żwirówkach, czasem gubiących się w zaroślach. Zresztą nie było po co tam łazić; z ludnej wsi pasterskiej został punkt na mapie, trochę ruin fundamentów i przepalonych kominów. Jak ostaniec na skraju byłej wsi tkwiła leśniczówka, a obok niej koczowisko harcerskie. I zdziczałe sady – pociecha wędrowców: jabłuszka, śliwki i wisienki pysznie uzupełniały dietę konserwowo-proszkową (bo ile można unieść na grzbiecie). Czasem tylko obwoźny sklepik w dychawicznym „lublinie” z GS-u w Czarnej (zajeżdżał co drugi, trzeci dzień…) oprócz paprykarza szczecińskiego w słoikach, oranżady w butelkach z krachlą (do picia na miejscu), wina „patyka” z jasielskiego Pektowinu, chleba, mąki i margaryny miał na zbyciu parę kilo kartofli, sprawiedliwie dzielonych między potrzebujących.
W ogóle fajnie się tamtędy wędrowało, bez pośpiechu, bez tłumnego i hałaśliwego sąsiedztwa, luźno i… Chciałem napisać, że wesoło – ale nie. Nie było wesoło – a jeśli tak, to rzadko, gdy wieczorami przy ognisku coś się pośpiewało, łącznie z nieśmiertelnymi „Sokołami” i „Czerwonym pasem”. Echo tych śpiewanek w dolinach i na połoninach zakierzońskiego kraju wtedy, ledwo piętnaście lat po zakończeniu nieomalże terminalnego konfliktu, brzmiało nieco nostalgicznie, bezceremonialnie i zuchowato, może nawet prowokacyjnie i ostentacyjnie. Ale ktoby się tym przejmował… W ciemię bici nie byliśmy, historię znaliśmy i pozaprogramowo, i pozanormatywnie. Dzięki nieocenionej pani profesor Irenie Dramińskiej… Z grubsza wiedzieliśmy, o co chodziło – w każdym razie nie tylko o potyczkę bandytów z UPA, wspieranych przez centra dywersyjne na Zachodzie przeciw młodej republice socjalistycznej, z generałem, co się kulom nie kłaniał… Mieliśmy smutną pewność, że ci chłopcy, kryjący się w leśnych bunkrach i ziemiankach, pozbawieni zaplecza w podpalanych i wysiedlanych hurtem wsiach, nie mieli żadnych szans nawet stając z bronią w ręku na progach własnych chałup. Bo oni byli tamtejsi – ci Łemkowie i Bojkowie, potomkowie wołoskich pasterzy, żydowskich tułaczy i osadników z przeludnionych starostw koronnych. Chcieli tam zostać za wszelką cenę, choć nie żyło się im komfortowo i bogato. Ale nie udało się – Historia zawyrokowała inaczej.
Najpierw zniknęli Żydzi – karczmarze, kupcy wołowi i drzewni, właściciele tartaków, rolnicy, sklepikarze… Jak i dlaczego – miejscowi nie wiedzieli. Nie mieli pojęcia o Auschwitz, o ostatecznym rozwiązaniu; czasem tylko słyszeli strzały, widzieli trupy sąsiadów, czasem jeden drugiemu w najświętszej tajemnicy powiedział, że ten trzeci wziął złoto, a i tak Żyda wydał. Obrotniejsi przygarnęli trochę mienia – co się miało zmarnować… Jak Hitler zdechł, przyszli Sowieci i tych gardłujących za Ukrainą „zaprosili” do przesiedlin w rzekomo bogate czarnoziemy. Znękana hołodomorem, dwakroć – w te i nazad – przeorana przez czołgi von Paulusa, Mannsteina oraz Watutina i Koniewa Ukraina potrzebowała uzupełnień siły żywej. Resztą tubylczych plemion łemkowskich i bojkowskich zajęły się grupy operacyjne KBW, wywożąc przez Oświęcim (taka ci ironia losu!) i rozpraszając na chłonnych, pustych Ziemiach tzw. Odzyskanych.
Wprawdzie natura horror vacuum, ale piętnaście lat po wszystkich niemal terminalnych przypadłościach, jakie dotknęły Bieszczady i Beskid Niski, wciąż ten stan próżni jakoś znosiła. Ostatkiem sił, tracąc resztki substancji i wyposażenia; tylko las miał się dobrze i wracał majestatycznie i systematycznie tam, skąd został wyproszony kilkaset lat wcześniej. Owce, przywożone na letni wypas przez nowotarskich baców i juhasów, torowały sobie szlaki przez świeże świerczynowe, olszowe i buczynowe zagaje. Tylko ludzi nie było… Czasem przez dwa – trzy kolejne dni na szlaku i w okolicach ani żywego ducha. Tylko łopiany i pokrzywy na ruinach fundamentów, tylko te dziczejące sady, zarośnięte cmentarzyki cywilne, przywioskowe oraz wojskowe nekropolie austriackie… I te rozwalone cerkiewki z wyłamanymi ikonostasami, zerwanymi dachami i dziurawymi cebulastymi baniakami. W jednej z nich gdzieś daleko na południe od Rymanowa (a może to było bliżej Wysowej?) zobaczyłem coś, czego nie zapomnę nigdy – w pozbawionej dachu, drzwi, okien i ikonostasu cerkiewce resztki polichromii na ścianach toczyły nierówną walkę z siłami przyrody; deszcz spłukał prawie całe kolory z hieratycznych postaci świętych. Złota farbka nie zmieszała się jeszcze na podłodze cerkiewki z lapis lazuli i rubinem, Barwy tworzyły fantastyczne wyspy i języki na deskach, jeszcze osobne. Po kolejnej porze deszczowej spłyną i znikną między szparami, a za parę lat nie zostanie nic prócz kamieni z fundamentów. Ludzie tego nie powstrzymają, bo już nie wrócą; pojawiają się wprawdzie jacyś przybysze, ale kompletnie niezainteresowani ciągłością dziejów (zresztą długo nie wytrzymują: dwa pokolenia i ucieczka…). Z czasem walory beskidzkich pustaci odkrywają artyści, różne duchy niespokojne, romantyczni nostalgicy, dezerterzy z wielkich miast, poszukiwacze przygód i wolności. Po większości z nich też już nie ma śladu…
Dacie wiarę (sam nie mogę w to uwierzyć), ale od tamtej wyrypy w połowie lat sześćdziesiątych nie byłem w Beskidzie Niskim ani razu? Niby nie czułem się tam obco, żadnych irracjonalnych lęków, poczucia winy. A jednak nie…
Ponad pół wieku po mojej z przyjaciółmi wędrówce przez Niski Beskid przeczytałem „Pusty las” Moniki Sznajderman (notabene: polecam wszystkim bardzo gorąco!), by skonstatować, że z tą naturą i próżnią jest tam coś nie tak… Jakaś lokalna osobliwość grawitacyjna – pustka jak była, tak jest. Poczucie pustki i osamotnienia towarzyszy autorce nieodmiennie i uporczywie; zresztą przymiotnik „pusty” i rzeczownik „pustka” najwyższą mają frekwencję w tym eseju. Warszawska z pochodzenia i natury dziennikarka i pisarka Sznajderman mieszka od wielu lat w samym środku tej pustki – we wsi Wołowiec, gdzie wespół z pisarzem Andrzejem Stasiukiem prowadzi z wielkim prestiżowym (i każdym innym) sukcesem Wydawnictwo Czarne. W poczuciu osamotnienia, podszytym irracjonalnym lękiem – jak zawsze wtedy, gdy zostajemy sami w nieznanym, słabo oswojonym terroir i instynktownie, może nawet trwożnie, oglądamy się za siebie – Sznajderman postanowiła odnaleźć sąsiadów.
Życie w tych górkach – niewysokich skądinąd i łagodnych, obficie nawodnionych lecz raczej nieurodzajnych – nigdy nie było łatwe. Wielu wszakże desperatów próbowało, ale dopiero idący z południa wzdłuż Karpat ze swymi stadami wołów wołoscy pasterze odnieśli umiarkowany sukces. To ich potomków szuka teraz Sznajderman – plemion Łemków i Bojków, który wzdłuż potoków w dolinach zakładali wsie, na wzniesieniach stawiali cerkiewki (byli grekokatolikami, unitami), rąbali lasy, na wykarczowanych łąkach-połoninach wypasali woły i owce, wypalali potaż i węgiel w mielerzach, kopali po dołach tajemniczą maź i wozili po całej Europie jako świetne, wydajne smarowidło do osi wozów i panaceum na rozmaite dolegliwości ludzkie i bydlęce, torowali wygodne trakty przez niskie przełęcze, przyjmowali w swych wsiach awanturniczych przybyszów z północy, osiedlali karczmarzy, kowali, kupców, faktorów wełnianych, drzewnych i mięsnych z innego, wielce obrotnego plemienia, gwarantującego dobre sąsiedztwo… Na cmentarnych krzyżach z apostroficznym wezwaniem „wicznaja pamiat’” imion i nazwisk już odczytać nie sposób; wieczna pamięć trwa tyle, ile ryt w kamieniu, ile ktoś żyje z tym samym nazwiskiem gdzieś w świecie. No i na szczęście coś tam uchowało się w archiwach – księgi parafialne, skrupulatnie odnotowujące dynamikę demograficzną (śluby, chrzciny, pogrzeby – kto z kim i skąd…). Stąd Monika Sznajderman tak dobrze zna swoich sąsiadów – tych wszystkich Hutyriaków, Smerekaniczów, Lorberów, Tuzów, Dudyczów… Bo nie ma już nikogo, kto potrafiłby tę lokalną historię opowiedzieć z pamięci. Ci, którym udało się wrócić, gdy reżimy osłabły i zmądrzały, też już nie żyją. Dobrze, że są archiwa.
Monika Sznajderman przetrałowała tysiące dokumentów – w tym urzędu imigracyjnego na nowojorskiej Ellis Island, instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, archiwach austriackich, polskich, ukraińskich… Jest tego strasznie dużo i nad wyraz szczegółowo. Nawet wydało mi się, że przesadnie szczegółowo. Zasypywanie czytelnika masą nazwisk, dat, drobnych zdarzeń jest zabiegiem ryzykownym, albowiem często budzi coś, co nazywam odruchem wstecznym, cofką znudzeniową. Ale w tym przypadku coś, co nieżyczliwie można by nazwać książką adresową Wołowca i okolic (z opisaniem przyrody, przypadkami ludzi i zwierząt, historyjami uciesznymi tyleż co smutnymi i własnemi myślami autora…), jest czyś innym zgoła. Jest kluczem do pustego uniwersum, kluczem z powrotem zaludniającym, przywracającym życie i pamięć. Może już jedynym takim na świecie?
Tak – Monika Sznajderman napisała klucz do zaprzeszłego świata. Niby to esej antropologiczny, niby ćwiczenie rekonstruktorskie – a w istocie: mapa wyobraźni. Musiała przecież jakoś oswoić Pustkę – osobliwie tę metaforyczną, niewidoczną, ale dojmująco wyczuwalną Pustkę, którą nazywam nawigacyjną. Oto stanąłeś gdzieś na kotwicy – jest cicho, bezpiecznie, horyzont przyjaźnie zamknięty, ale nie wiesz, gdzie jesteś, nie umiesz czytać znaków, nawet tych najprostszych, oczywistych, nie wiesz, czy ktoś tu był przed tobą, co robił, jak żył? Wypełnić tę pustkę – wielka to sztuka. Bezcenna…
Tomasz Sas
(7 05 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *