Robert Krasowski
O demokracji w Polsce
Wydawnictwo Czerwone
i Czarne, Warszawa 2019
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Władza demos w dupie ma, tra la la, tra la la…
Wiele lat temu na własny użytek zdefiniowałem istotę demokracji (bez pretensji do naukowości, powszechności ani prymatu epistemologicznego nad innym definicjami). Po obdarciu demokracji do goła z szat metafizycznych, obrzędowych, ustrojowych, po zdemistyfikowaniu fantomowych urojeń, miraży i fetyszy, jawi się nam demokracja w sensie ścisłym jako sposób sprawowania władzy. Tylko. I przecież nie jedyny, lecz jeden z kilku możliwych, równouprawnionych – bardziej lub mniej skutecznych, lepiej lub gorzej ocenianych. A czymże jest władza? Wywodzę ją z pojęcia wolności, jest bowiem jej ograniczeniem. Jeżeli wolność to możność niczym nieskrępowanego stanowienia o sobie samym (i tylko o sobie!) – to władza jest możnością niczym nieskrępowanego stanowienia o innych (za ich zgodą wyrażoną expressis verbis, za zgodą dorozumianą, czyli bez ich sprzeciwu lub z jego pominięciem, gdyby się był pojawił…). Jeżeli zatem władza (czyli ten, kto ją ma) zamierza posługiwać się demokracją jako instrumentem rządzenia – demokracją rozumianą jako wola większości wyrażana w oparciu o prawo (uzgodnione wcześniej lub uchwalane każdorazowo jako akt tej woli większości…) – to musi przeprowadzać akt rozpoznania tej woli i wyrażać to liczbowo (na przykład…). Zanim to jednak nastąpi, trzeba „zatoczyć koło”, czyli mówiąc górnolotnym językiem teorii doktryn politycznych, ustanowić imperium. Innymi słowy: określić terytorium, na którym owo ustalanie większości ma obowiązywać, umieć je obronić przed cudzą ingerencją (nie jednorazowo, ale zawsze, a przynajmniej w miarę trwale…) oraz opisać dokładnie, kto ma prawo (ewentualnie: i obowiązek…) uczestniczyć w procederze ustalania większości.
W praktyce politycznej cywilizacji śródziemnomorskiej demokracja pojawiała się w już istniejących imperiach – o zatoczonych granicach i ustalonym składzie osobowym; dochodziło zatem tylko do zmiany sposobu i narzędzi rządzenia. Można jednak sobie wyobrazić obieranie demokracji (jako sposobu rządzenia) „na surowym korzeniu”. Przykładów w dziejach cywilizacji parę jest… A najbardziej znanym jest staroskandynawski ting (albo jak kto woli thing) – okresowo zwoływane (lub samozwołujące się z mocy tradycji: na przykład w czas równonocy bądź przesilenia słonecznego…) zgromadzenie wolnych, równych sobie mężczyzn, dysponujących własnym majątkiem i zdolnych do obrony swej społecznej integralności. Ting był dobrowolnym instrumentem organizacji społecznej; każdy, kto pojawiał się w kręgu, przyjmował na siebie wcześniej uchwalone prawa i obowiązki uczestnika, poddawał się tingowemu orzecznictwu i zobowiązywał do czynnego udziału we wszystkim, co krąg postanowi… Bardzo fajna demokracja: średnio sprawna, podatna na demagogię, ale dość dokładnie odzwierciedlająca wolę swych udziałowców. Istotą bowiem prawdziwej demokracji, będącej narzędziem władania poprzez sumowanie indywidualnych aktów woli (i ustalanie w ten sposób większości) jest kombinacja dwóch kalkulacji: interesu własnego (lub grupowego) oraz instynktu samozachowawczego. Tego ostatniego doradzam nie lekceważyć…
Więc za taką – utylitarną, „narzędziową” – wersją pojmowania istoty demokracji wyłącznie jako sposobu sprawowania władzy, od zawsze się opowiadałem. Nie idealizuję tego sposobu, nie uważam go za mistyczne, transcendentalne zgoła panaceum na bolączki współczesnego świata, nie przypisuję demokracji żadnych atrybutów moralnych i nadnaturalnych, niczego nie deifikuję. Ot, mniemam, że demokracja (pod pewnymi warunkami – takimi jak szczerość, prawda, wierność i odpowiedzialność) jest akuratnym sposobem władania mną samym, wspólnotą, w której tkwię i państwem, którego obywatelem mam zaszczyt się mienić. Władza pochodząca z mojego własnego wyboru (nawet jeśli akurat chciałem wybrać kogoś innego, ale temu głosów zabrakło…) to coś, co odpowiada mojemu rozumieniu spraw publicznych i temperamentowi politycznemu. Chętnie ze swoim głosem uczestniczę w walce o zdobycie władzy bądź o jej utrzymanie raz na kilka lat. Dokładam wtedy należytej staranności w wyborze, bowiem jestem odpowiedzialnym, choć leniwym obywatelem. W zamian oczekuję, że wybrany władca, kimkolwiek jest, nie będzie mi zawracał głowy i ciągle pytał o zdanie w kwestii szczegółów rządzenia. Mam swoje problemy; ledwie mi na nie starcza czasu… Oczywiście uprzedzam władcę, że będę wsłuchiwał się w jego słowa, usiłował zrozumieć, co do mnie mówi, patrzył na ręce, zaglądał od tyłu, zadawał niewygodne pytania… Gdy narzędzie pasuje do dłoni – robisz swoje, nie musisz wychodzić na ulicę – wystarczy, że poczekasz cierpliwie do końca kadencji.
Z satysfakcją zasię odkryłem, że moje poglądy na istotę demokracji nie są ani odosobnione, ani egzotycznie absurdalne. „O demokracji w Polsce” (swoją drogą ambitny tytuł – kalka wprost z Tocqueville’a!) Roberta Krasowskiego – książka, która może przerazić nieprzygotowanych czytelników – amatorów polityki, wchodzących w skład demosu (czyli ogółu mających prawo głosu w sensie ustrojowym), niezależnie od tego, czy są wysublimowanymi liberałami z kubaskiem sojowej latte w łapie, czy krzykliwymi supernadpolakami kopiącymi kobiety na demonstracjach – moim akurat poglądom odpowiada. Ba, porządkuje je i umacnia. Pierwszych Krasowski przeraża, bo odkrywa, jak jest naprawdę. Drugich – bo demaskuje ich rzeczywiste intencje i pragnienia. Trzeciej części demosu, dominującej liczbowo, Krasowski ani ziębi, ani grzeje – bowiem nie czyta ona niczego, a jak nawet coś przeczyta, to i tak nie rozumie. Nie rozumie nawet prostych instrukcji obsługi cepa, a poziom percepcyjny tej grupy wyznaczają słowa przebojów disco polo. Więc gdyby Zenek ze Sławomirem przerobili tezy Krasowskiego na refreny swoich hitów, to może, może…
Demos, czyli populacja obywateli głosujących, będąca zbiorowo źródłem władzy i zarazem tejże władzy przedmiotem, jest głównym obiektem penetracji intelektualnej Krasowskiego. Po trzech tomach szczegółowego, szczerego i bezkompromisowego opisania najnowszych dziejów Polski i trzech tomach rozmów z politykami spod różnych barw klubowych, ale połączonych wysokim poziomem wiedzy, odpowiedzialności i refleksji uogólniającej (Miller, Rokita, Dorn…), Krasowski postanowił zwieńczyć dzieło summą polityczną na miarę „założycielską”. Czyli demokrację w Polsce poddać krytycznej analizie i opisać jej osobliwości.
Co mu z tego wyszło? No cóż, nie jest to lektura dla wrażliwców. Ale zgadzam się z każdym słowem, opisem, opinią i wnioskiem – chociaż niektóre partie tyrady Krasowskiego przypominają relację z… poranku w burdelu, gdy uczestnicy szalonej zabawy usiłują się wymknąć bez płacenia, czemu nie zawsze potrafią przeciwdziałać wymęczone panienki i sfatygowany wykidajło… Ekspresja tej książki musi porażać, choć jest ładnie zamaskowana eleganckim prawie-naukowym językiem w pozornie chłodnej temperaturze relacji. Krasowski potrafi z precyzją anatomopatologa (aczkolwiek pacjent wciąż żyje…) wypreparować i opisać składniki obiektu swych badań. A obiekt badań w zasadzie składa się z dwóch elementów. Pierwszy z nich to instytucje, urządzenia prawne, które dotąd uchwalili obywatele, by władza mogła rządzić – jest tam jakaś konstytucja, jakaś ordynacja wyborcza, jakieś prawo konstytuujące samorząd lokalny, jakieś ustawy o finansowaniu całego tego przedsięwzięcia i wiele, wiele innych praw. Tyle że Krasowski w ogóle się tym nie zajmuje – wydaje się nawet, że jego demokracja obywa się bez praw. Krasowski skupia się na drugim elemencie – na ludziach, uczestniczących w demokratycznym procesie sprawowania władzy. No i w zasadzie słusznie. Analiza praw demokratycznego ustroju wymaga instrumentarium i metod badawczych, którymi Krasowski jako publicysta polityczny nie dysponuje; z wykształcenia jest bowiem filozofem (nieukończone studia doktoranckie), był dziennikarzem, jest biznesmenem – wydawcą. To, czego mu nie staje wobec prawa, na ludzi wystarczy. Więc z pasją analizuje kręgi strukturalne w społeczności demokratycznej. Wąską jaczejkę ludzi (jak ów znany powszechnie szeregowy poseł…), do których należy realne sprawowanie władzy – czyli polityków. Elitę ekspertów, krytyków, objaśniaczy i tłumaczy. I wreszcie demos (dawnej zwany ludem pracującym miast i wsi) – ogół obywateli głosujących.
Diagnozy Krasowskiego są bolesne, zgoła miażdżące. Wydaje się, że znikąd nadziei… Wyjąwszy może jeden aspekt oceny Krasowskiego. Otóż uważa on, że na całe szczęście rzeczywistość stawia opór politykom i ekspertom; pierwsi nie potrafią jej zmusić do zmian, drudzy nie potrafią objaśnić, bo nie pojmują. A demos jest zbyt głupi, egzaltowany i rozzuchwalony, by cokolwiek zrozumieć… Jedynie społeczeństwo – inna, ta „lepsza” postać demosu, akurat niegłosująca, niezajmująca się polityką, tylko aktywna lokalnie, w zasięgu swoich rąk – umie sobie radzić z oporem materii i ducha, składających się na rzeczywistość, bo to jej codzienne doświadczenie, z którego wychodzi jakoś urządzona. Politycy tego nie rozumieją; w pogoni za władzą potrafią tylko karmić demos (bo nażarty zagłosuje prawidłowo – na nas), jednocześnie głęboko nim gardząc. Elity to idealiści (albo cynicy). A demokracja? Demokracja – powtarzam za Krasowskim, lecz najgłębiej w tej kwestii przekonany – nie jest celem. Jest narzędziem…
Lektura Krasowskiego jest niezbędna, jak seria bolesnych zastrzyków w wiadomej sprawie. Ale tej terapii odrzucać nie należy. I przy okazji – point de reveries, messieurs! Point de reveries…
Tomasz Sas
(2 05 2019)
Brak komentarzy