Człowiek znikąd. Orphan X

17 lipca 2018

Gregg Hurwitz

Człowiek znikąd. Orphan X
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2018

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 2/5

Nie licz zabitych, licz barany…

Nie ma sensu liczyć trupów, które zostawia za sobą Evan Smoak. Terapii nasennej lepiej przysłużą się tradycyjne barany, wyobrażone w chwili skoku przez płotek… No i przy nich trudniej stracić rachubę; trupy zaś zalegające na szlaku Evana Smoaka przez swą mnogość i różnorodność zdają się być nieprzeliczalne. Ale z drugiej strony lektura Gregga Hurwitza sama przez się ma właściwości usypiające – po pozorem błyskotliwej akcji i niemniej wyrafinowanej intrygi kryją się w dużych ilościach nuda, przewidywalność i wtórna wtórność – to ostatnie to nie lapsus językowy czy błąd logiczny – to po prostu wtórność do kwadratu. Koncept literacki przed laty wymyślił i puścił w obieg sławny autor powieści sensacyjnych, nieżyjący już (od 2001 roku…) niejaki Robert Ludlum. Dość rzucić kryptonim Jason Bourne – i wszystko jasne. Uformowana intelektualnie, fizjologicznie i psychicznie w tajnych laboratoriach tajnych służb, wytrenowana do granic ludzkiego pojęcia, wyuczona (w stopniu mistrzowskim) wszystkich znanych technik unicestwiania (ze szczególnym uwzględnieniem misternych kopnięć z obu nóg i wbijania palca w oko…) – maszyna do zabijania, agregat uprzątający świat z niepożądanych śmieci ludzkiego gatunku…
Problem fabularny, oś zamysłu całej intrygi polega na tym, że maszyna zrywa się ze smyczy, wymyka spod kontroli i zaczyna działać na własną rękę, wedle skomplikowanego kodeksu moralnego – mieszaniny zasad wpojonych podczas tresury i pozostałości dawnego systemu wartości, niewykorzenionych do końca w trakcie szkolenia… Problem polega na tym, że na taki pomysł nie ma kopyrajta, więc co rusz jakiś nowy zawodnik przystępuje do konkursu, mniemając (na ogół bezpodstawnie), że kto jak kto, ale on sobie poradzi najlepiej ze wszystkich. Gregg Hurwitz, skądinąd przecież doświadczony zawodnik – absolwent literatury uniwersytetu Harvarda (której studiowanie łączył z zawodniczym uprawianiem… skoku o tyczce), magister szekspirologii w arcysławnym, starodawnym (1555) i wielce zasłużonym Kolegium Świętej Trójcy w Oxfordzie, scenarzysta filmowy i serialowy, autor komiksów o Batmanie, Wolverine, X-Menach, Księżycowym Rycerzu i paru sensacyjnych powieści – też dał się zwieść mniemaniu, że twórcze przekomponowanie bourne’owskiej figury literackiej to łatwizna. Lecz cóż – powiedzieć, że zderzył się ze ścianą, to nic nie powiedzieć…
Ten niefortunny naśladowca Ludluma wymyślił sobie supertajny (a jakże!) program Orphan (znaczy po angielsku sierota) przygotowujący elitę bezkompromisowych, nieugiętych i supersprawnych zabójców, działających na rzecz i na rozkaz rządu Stanów Zjednoczonych, z budżetem pochodzącym wprost z zasobów i drukarni banknotów rezerwy federalnej (a więc o nieograniczonych środkach). Kierownicy Orphana rekrutowali kandydatów w sierocińcach i rodzinach zastępczych (jak powszechnie wiadomo – siedliskach patologii, dewiacji, sadyzmu i innych zboczeń), co dawało materiał ludzki wstępnie obrobiony, zaznajomiony ze Złem. Przyuczony do bezrefleksyjnego krzywdzenia innych. Ba, nierzadko czerpiący z tego coś w rodzaju satysfakcji…
I wszystko byłoby w porządku, gdyby system nie miał tendencji autodestrukcyjnych. Każda maszyna może się zepsuć, a jeśli może, to kiedyś zepsuje się na pewno (prawo Murphy’ego). Zwłaszcza gdy elementem narażonym na destrukcję jest człowiek bądź co bądź. Kółku zębatemu grozi co najwyżej zmęczenie materiału; kółko nie powie któregoś dnia: – a pieprzę to, dalej nie robię. W tym momencie, momencie buntu maszyny do zabijania, zaczyna się każda akcja według „modelu Bourne’a”. Pamiętacie taki film „Nożownik” z Benicio del Toro i Tommym Lee Jonesem? Albo dowolnego „Rambo”? Gdy maszyna się psuje, skutki mogą być dalekosiężne i nieprzewidywalne… Po pierwsze właściciel „maszyny” musi coś z nią zrobić, bo jej potencjalna nielojalność jest dla niego największym, śmiertelnym zagrożeniem. Po drugie skrzywdzeni mogą poszukać pomsty. Zaczyna się nieustająca i nieodwoływalna pogoń…
Nie inaczej przydarzyło się naszemu Orphanowi X. Evan Smoak zrywa się ze smyczy po śmierci swego mentora z programu – Jacka. Ale zamiast zniknąć za horyzontem w roli spokojnego męża i ojca, powiedzmy strażnika w supermarkecie WalMartu na prowincji, gdzie swe nadnaturalne zdolności mógłby wykorzystać przeciw staruszkom kradnącym batony – Smoak zakłada jednoosobową i non-profit firmę pomocy skrzywdzonym (na telefon; jego numer krąży po świecie konfidencjonalnie -z ust do ust…). Właśnie Evan jest w fazie rozkręcania akcji pomocy dziewczynce porwanej przez handlarzy żywym towarem na zlecenie pewnego obrzydliwego pedofila, gdy jego samego… porywa wysoce profesjonalne komando łowieckie…
W tym momencie zaczyna się ostra jazda, której szczegółów oczywiście nie zdradzamy, by ewentualnym czytelnikom Hurwitza nie psuć przyjemności. Wątpliwej czy nie – to zależy. Jeśli ktoś lubi takie akcje, będzie zafascynowany tempem, mnogością trupów i zwrotów fabularnych, a nawet ich nieprawdopodobieństwem… Gdy natrafiam na podobna sytuację, zawsze mimochodem przypomina mi się dykteryjka, którą smakowicie opowiadał mój przyjaciel świętej pamięci Adam Ochocki – dziennikarz, który swą karierę rozpoczynał w łódzkiej prasie przedwojennej, a konkretnie w „Expressie Ilustrowanym”. Rzecz wprawdzie dotyczy mechanizmu negocjowania honorarium, ale trochę tu pasuje… Otóż każda szanująca się gazeta codzienna drukowała wtedy przynajmniej jedną powieść w odcinkach. Robota (dla autora) to była katorżnicza – pisało się z odcinka na odcinek, codziennie, ale płacono na ogół nieźle. Jeśli jednak autorowi to nie wystarczało, albo konkurencja mamiła paroma groszami wierszówki więcej, można było negocjować, uciekając się do wymyślnego szantażu. Oto jeden z autorów w końcówce kolejnego odcinka swego bohatera… wyrzucił bez spadochronu z samolotu nad rozległą fermą krokodyli w australijskim buszu. Onże bohater, niejaki Max King, swobodnie opadał, wiedziony siłą grawitacji niczym newtonowskie jabłko, gdy autor poszedł do wydawcy negocjować podwyżkę. Wydawca miał świadomość, że na jutro nie znajdzie zastępstwa z gotowym rozwiązaniem sytuacji Maxa Kinga i wolą kontynuacji, więc podjął targ i zaakceptował warunki. Następnego ranka w gazecie przeczytał: „Wykaraskawszy się z nadludzką mocą z nieopisanych tarapatów, Max King spokojnie sączył burbona w barze hotelu „Imperial” przy Kings Cross w Sydney…”. Technika narracji Hurwitza jakby cośkolwiek podobna jest…
To oczywiście żaden zarzut z mojej strony. Jeśli czytelnicy to lubią (to znaczy lubią być robieni w trąbę…), to nic mi do tego. Zresztą Hurwitz jest awangardowym „projektantem” konstruowania sytuacji bez wyjścia. Oczywiście na pozór tylko, bo Smoak niedościgłym jest mistrzem wyciągania się za włosy z pułapek – baron Münchhausen i Houdini w jednym! Poza tym z podziwu godną, wystudiowaną nonszalancją znosi fizyczny ból i niezliczone rany, zadawane jego wyćwiczonemu ciału. Ot, typowy bohater naszych czasów. Co więcej: literatura tego gatunku ma swój biotop – środowisko, w którym żyje i rozmnaża się, W tym biotopie czasowo i lokalnie zniesione są powszechnie obowiązujące prawa fizyki i logiki, prawa przyrody i zdrowego rozumu. Przecież bez nich literatura sensacyjna doskonale sobie radzi; a ich obecność bywa nieznośnie krępująca…
Hurwitz nie jest debiutantem, jest praktykującym od dawna rzemieślnikiem, świadomym swych umiejętności i ograniczeń. Wykorzystuje ten warsztat optymalnie, więc nie ma powodu figuralnie „tłuc porcelany”. Przymusu lektury nie ma, nawet latem, gdy kryteria opadają, jak poziom wody w wysychających stawach… Przyjemności z tej lektury niewiele, ale i obrzydzenia nie ma…
Tomasz Sas
(17 07 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *