Jerzy Dziewulski o polskiej policji

20 kwietnia 2017

Krzysztof Pyzia (wywiadowca) 
Jerzy Dziewulski o polskiej policji
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

– 07, zgłoś się na Tempelhof! – Nie chcę,
ale muszę…

Legenda. Żywa. Tylko dlatego, że święcie wierzy, iż gliniarza dzieli od śmierci to, co potrafi. Więc on potrafi sporo, bo chce, by dzieliło go jak najwięcej, choć parę razy okazało się, że i tak warstwa ochronna nagle robiła się cieniutka. Celnie, odpowiednio blisko wystrzelony pocisk okazalszego kalibru ma moc obalania wszelkiej teorii, a i ze sporą częścią praktyki radzi sobie niezgorzej. Ale lepiej umieć, niż nie umieć. No i może nie zginą inni… Więc Dziewulski umie. Co umie? Strzec. Bronić. Ścigać. Czynnie zniechęcać do łamania prawa. Delikatny albo spory wpierdol spuścić – zależnie od zapotrzebowania. Negocjować. Pilnować. Politykę robić. Wszyscy w kraju wiedzą, kto zacz. Pokolenie starsze, średnie, może nawet lekkopółśrednie – to już na pewno. Trzech tylko gliniarzy w peerelu i później, na początku trzeciej rzeczypospolitej, było równie sławnych: porucznik Borewicz, kapitan Żbik i major Downar. Rzecz w tym, że to fikcyjni gliniarze – z literatury albo z telewizji. On jeden prawdziwy. Do tego stopnia, że gdyby ktoś, stanąwszy mu na drodze, zechciał sprawdzić, co on naprawdę umie – to ja serdecznie, z głęboką troską odradzam… Standardowa polisa ubezpieczeniowa może nie wystarczyć na pokrycie kosztów powrotu do życia i zdrowia.
Żarty żartami, ale do tej pory obowiązywała zasada: o policji dobrze albo wcale. Chyba że kolejna ekipa chce udupić poprzednią ekipę albo ambitny prokurator chce mieć bardzo odważną bezkompromisowość w potrzebnym do awansu CV – wtedy namawia swojego „koronnego” (a każdy ambitny prokurator takiego ma…), by zamotał dobrego gliniarza. I tak to działa. Natomiast o milicji – przepraszam za słowo – obywatelskiej można teraz tylko źle; o esbecji nawet nie wspominam… Dziewulski zaś postanowił o policji (bez rozróżniania między MO a służbą doby obecnej…) powiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Taki w każdym razie zamiar ogłosił. I może nawet w to uwierzył, choć wątpię – jest przecież inteligentnym facetem, potrafi być także upierdliwym, wrednym skurczybykiem, a na domiar złego tkwi w środku długo (z punktu widzenia niemal każdego kierownictwa wiadomego resortu, a najnowszego kierownictwa zwłaszcza – za długo). Więc pewnie ma świadomość, że cała prawda oznaczałaby niezliczone procesy i inne przykrości, o których nawet boję się pomyśleć… Więc zapewne parę spraw, nazwisk i faktów zostanie w wieczystym depozycie pamięci, choć niektóre z nich mogłyby ułatwić zrozumienie mechanizmów sprawowania władzy, nie mówiąc już o lepszym zrozumieniu procesów historycznych.
Skąd się w ogóle Dziewulski wziął? Z usposobienia i wyszkolenia jest komandosem, żołnierzem słynnej szóstej pomorskiej (choć stacjonowała głównie w Krakowie; ale nazwa jest frontowa – od Wału. Pomorskiego…) dywizji i pupilkiem jednego z najlepszych dowódców, jakich polskie armie miały szczęście mieć (od bitwy pod Grunwaldem) – generała Edwina Rozłubirskiego. Żołnierskiego fartu starczyło Dziewulskiemu tylko do załapania się na służbę w milicji, w pionie kryminalnym (złodzieje, półświatek itp. rewiry…), a potem za biurkiem. Gdy w 1975 roku urzędowanie mu się znudziło, poprosił o przydział do formowanej od nowa komendy milicji na Okęciu – powołanej, bo trzeba się było jakoś bronić przed narastająca falą „turystyki” terrorystycznej na Tempelhof (kto nie pamięta: lotnisko w amerykańskiej strefie okupacyjnej Berlina Zachodniego; oznaczenie THF; obecnie nieczynne, zamienione w… park). Niewiele osób zapewne wie, że przez kilka lat w statystykach światowej organizacji lotnictwa cywilnego ICAO nasz kraj zajmował pierwsze miejsce pod względem liczby terrorystycznych zamachów i porwań samolotów. Jednostka policyjna „obsługująca” piractwo lotnicze to coś w sam raz dla wyszkolonego komandosa z doświadczeniem śledczym, na dodatek roznoszonego energią skumulowaną podczas zabiurkowej bezczynności (i nie znajdującą ujścia w utarczkach z tępymi kretynami na wysokich szczeblach kierowniczych…). Wydział zabezpieczenia tej nowej komendy pod ręką i okiem Dziewulskiego szybko stał się sprawną, uniwersalną i znakomicie wyszkoloną jednostką antyterrorystyczną – jedną z lepszych w Europie. Chłopcy dostali nieco fajniejsze zabawki niż reszta gliniarzy i nie obcyndalali się z regulaminową procedurą milicji – typu: stój, bo strzelam! Czy obowiązkowym strzałem ostrzegawczym. Nie dyscyplina się liczyła, nie głupawe, nieżyciowe przepisy – tylko skuteczność, ofiarność, szybkość i elegancja. Tak, elegancja – bo lotniczym antyterrorystom przychodzi działać w wyjątkowo wymagającym środowisku, najczęściej w tłumie pasażerów w terminalu albo na pokładzie statku powietrznego.
Opowieść Dziewulskiego, aczkolwiek co do istoty w całości raczej powściągliwa, w tym lotniskowym epizodzie aż kipi. Szczerością – i nie tylko. Głównie dumą z dobrze wykonanej roboty… Chociaż pełno w niej było dramatów, wpadek i ponurych zdarzeń – łącznie z poważną, niemal śmiertelną raną, odniesioną w akcji. I to właśnie lotnisko stało się dla Dziewulskiego trampoliną do sławy, wykraczającej poza milicyjne standardy – w zasadzie preferujące cichą służbę, anonimowość funkcjonariuszy i kolektywny trud. W takim pejzażu na personalną pochwałę i medialny rozgłos mógł zasłużyć dzielny dzielnicowy, udaremniając włamanie do baru mlecznego albo regulirowszczyk z drogówki, seriami przeprawiający staruszki przez ruchliwe skrzyżowania. Ale nie gliniarz-indywidualista, z fantazją (i z wyszkoleniem!) gromiący groźnych terrorystów. Nie pasował ci on do wizerunku socjalistycznej milicji, ale zdecydowano się (poświęcając pryncypia) wykorzystać publicznie towarzysza porucznika – już to dla ocieplenia wizerunku całej formacji, już to w celach prewencyjnych, ostrzegając potencjalnych porywaczy. – Patrzcie, jakich mamy chojraków i jaki szpenio dowodzi! Chcecie się z nimi zmierzyć? Ależ prosimy… Puszczono parę medialnych przecieków, a do tego Dziewulski zagrał samego siebie, partnerując najsławniejszemu gliniarzowi PRL, czyli porucznikowi Borewiczowi w bijącym rekordy oglądalności telewizyjnym serialu „07 zgłoś się”.
Propagandowy aspekt swej służby funkcjonariusz Dziewulski w tej książce skromnie (ale nie ze wstydu przecież!) pomniejsza. Ale w istocie rzeczy był jednym z bardzo nielicznych rozpoznawalnych gliniarzy, niemal eksponatem. No i… listkiem figowym, maskującym ogólną degrengoladę tej formacji bezpieczeństwa publicznego. Gdy w ramach Wielkiego Przełomu 89/90 milicja stała się policją, funkcjonariusz Dziewulski umiarkowanie pasował do nowych porządków. Zresztą wciągnęła go… polityka. Został posłem w Sejmie RP I kadencji (z Partii Przyjaciół Piwa!), a z policji go wyrzucono; zarzuty były tak głupie (rzekoma współpraca z Mosadem, rzekoma pomoc udzielona Bagsikowi i Gąsiorowskiemu w przerzucie ich samych wraz z milionami z Art-B do Izraela…), a realizacja operacji tak partacka, że po latach paru sąd przywrócił go do służby. Leszek Miller chciał go zrobić komendantem głównym, ale odmówił. Teraz żałuje (ja też…). Posłował cztery kadencje (po „piwie” – z list SLD), był doradcą prezydenta Kwaśniewskiego, zajął się biznesem… Ale ten ciekawy epizod popolicyjny swej aktywności publicznej w tej opowieści pominął. Może innym razem.
To, co Dziewulski podyktował panu Pyzi, rzeczywiście dotyczy tylko policji. No i laurka to nie jest. Żadną miarą. Lektura raczej szczera i ponura, dosłownie brutalna, językowo nad wyraz kolokwialna i niecenzuralna. Kurwa mać, chuj, jebać i spierdalać frekwentują obficie… Gdyby rzecz potraktować jako przykład literatury formacyjnej dla kandydatów do policji, spadek „powołań” byłby gwarantowany. A może i nie… W końcu w każdej społeczności egzystuje jakiś odsetek (może raczej odpromilek…) osobników o dostatecznie zwichrowanej, specyficznie odkształconej strukturze psychointelektualnej, by ochotniczo chcieć służyć w policji. Może sobie Dziewulski mówić „grozą” – ich nie odstraszy… Zresztą po co? Żeby bandyci wzięli górę? Mniemam przeto, że czytanie Dziewulskiego może być tylko narzędziem wstępnej selekcji. Ci, co się przestraszą (zakładając, że potrafią czytać z zrozumieniem), i tak by się do służby nie nadali. A dla pozostałych – atrakcyjne czytadło…
Tomasz Sas
(20 04 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *