Robert Dugoni
Grób mojej siostry
Przekład: Lech Z. Żołędziowski
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5
Staromodna przyzwoitość kontra marketingowa postprawda
Witajcie w ciężkich czasach, PT Recenzenci Literatury Sensacyjnej, Kryminalnej, Dreszczowców i Horrorów! Zasyłamy tą drogą wyrazy głębokiej troski o wasz los, albowiem wedle znaków w niebie i na ziemi grozi wam rychłe przejście w stan spoczynku. Wiecznego. Z powodu tego, co Japończycy nazywają karoshi – czyli śmierci z przepracowania… Światowa bowiem produkcja netto (w tej kwocie mieści się też produkcja krajowa brutto), czyli suma wydawanych ksiąg z tych gatunków nie podwaja się prostacko co sezon – ona rośnie w tempie znacznie subtelniejszym, przypominającym chyba tylko sekwencję kolejnych liczb w tzw. ciągu Fibonacciego. Nie wiecie, co to takiego? To ciąg liczb, w którym każda następna jest sumą dwóch poprzednich; gdyby to narysować, otrzymalibyśmy rozszerzającą się spiralę; gdyby na jednej osi pomierzyć odstępy między punktami przecięcia tychże kolejnych obrotów spirali, dałoby się je wyrazić stałą liczbą 1,6 (w przybliżeniu); to tzw. złota proporcja… Zresztą przyjrzyjcie się układowi… nasion słonecznika albo muszli morskiego ślimaka łodzika (nautilusa). Tak samo jest z księgami gatunku SKDiH. Produkcja netto zaś oznacza porcję dostępną w języku polskim po przetłumaczeniu z języków oryginałów (to jasne, że cała produkcja krajowych autorów – stąd brutto – w tym quantum się mieści…).
Jeśli zatem zasób rynkowy SKDiH rośnie „fibonaccim” z sezonu na sezon, to co roku do przeczytania jest mniej więcej 1,6 razy więcej tytułów. Już od dawna, od wielu lat przekracza to znacznie granice możliwości pojedynczego człowieka – nawet wytrenowanego, doświadczonego zawodowca w pełni sił tudzież władz umysłowych. Obawiam się, iż także zmechanizowany kolektyw recenzentów nie dałby rady… Jak sobie zatem poczynają PT RLSKDiH? Stosunkowo nieliczni obowiązkowi i prawdomówni usiłują dogonić, zarywając czas na sen, regenerację (czytaj: żarcie), przyjemności takie jak wino, kobiety i śpiew; ci właśnie masowo odchodzą na karoshi. Inni (sprytniejsi) koncentrują się na wybranych debiutach, śledzą tylko serie i sequele (na tej samej zasadzie seryjny zabójca ciekawszy jest od incydentalnego, jednorazowego zbrodniarza), uprawiają kryptoreklamę (ma się rozumieć, że za pieniądze!), towarzyszą gatunkom, konkretnym gwiazdorskim nazwiskom albo apelacjom – tzw. appellation d’origine contrôllée, jak w produkcji winiarskiej i innej delikatesowej (są apelacje drobiowe, serowarskie, wędliniarskie, warzywnicze, owocarskie i wiele innych…), czyli rejonom geograficznym pisarstwa SKDiH. Na przykład Skandynawia (z podziałem na Danię, Norwegię, Szwecję Południową – Skanię, Szwecję Środkową ze Sztokholmem i okręg Kiruny, Finlandię i Islandię) czy Szkocja, Włochy (z Sycylią), Ameryka Północna (z podziałem na Nowy Jork, Chicago, Kalifornię, Seattle oraz resztę) i tak dalej…Wiecie, o co chodzi… Ale nawet wąska specjalizacja recenzencka nie uchroni od przepracowania. Bo SKDiH jest coraz więcej. Za dużo!
Sam zum Beispiel z upodobaniem niemałym śledzę debiutantów krajowych i zagranicznych – jako żem-ci jest znany z łagodności i braku ochoty do krzywdzenia maluczkich. Dzięki uprzejmości PT Wydawców mogę trzymać rękę na pulsie… Ale z wydawcami trzeba uważać, trzeba umieć czytać zapowiedzi, bryki i inne marketingowe fanfaronady. Nie mam im tego za złe – muszą towar sprzedać, muszą zarabiać. Natomiast nie muszą ostrzegać, co naprawdę rzucają na rynek (jak producenci leków czy żarcia). Przecież żaden nie jest samobójcą, by o autorze i jego dziele napisać, że to przeciętniak (bodaj czy nie grafoman…), kiepsko opowiada zwietrzałe, nieatrakcyjne fabułki; a w ogóle wydajcie forsę na coś innego… Ale co ma zrobić czytelnik przed ladą księgarni, gdy bierze nowość do ręki i czyta taki blurb: „Wyobraźcie sobie, że Harlan Coben i John Grisham – obaj w swej najlepszej formie – postanowili wspólnie napisać książkę, a Dennis Lehane (autor „Rzeki tajemnic” – przyp. TS) podsunął im kilka pomysłów. Wtedy może, ale tylko może, potraficie wyobrazić sobie thriller równie pasjonujący jak „Grób mojej siostry”. Blurb na rewersie okładki nie jest podpisany. I słusznie – ściągnąłby bowiem na autora lawinę kpin. Robert Dugoni wprawdzie zacnym autorem jest, ale żeby aż tak? I to właśnie jest jeden z symptomów choroby, trawiącej literaturę SKDiH: z masowej nadprodukcji nie sposób wyłowić tylko na wyczucie coś autentycznie dobrego. Wydawcy kłamią (przepraszam: uprawiają twórczy marketing!) na potęgę, uznani autorzy, laureaci rozmnożonych nad potrzebę nagród, też mają wahania formy, a pełne bezczelnie entuzjastycznych blurbów okładki wiodą na manowce. Nie da rady – trzeba czytać!
W przypadku Roberta Dugoni sprawa jest jasna: to rzemieślnik, sprawny rękodzielnik niepozbawiony talentów narracyjnych oraz umiejętności konstruowania intelektualnie dojrzałych, prowokujących intryg. Nic dziwnego – to zawodowy prawnik, który po 13 latach adwokackiej praktyki w sądach stanu Kalifornia pewnego dnia spakował dorobek do przyczepki (zwanej w USA U-haul, od kształtu haka holowniczego…) i wyniósł się na północ, do deszczowego Seattle, gdzie przez trzy lata nie wyłaził z gabinetu (raczej celi: sześć i ćwierć metra kwadratowego, bez okna…) i pisał. Coraz lepiej pisał – a potem wydawał. Ma na koncie 17 książek w kilku seriach, łączonych postacią głównego bohatera. „Grób mojej siostry” (wydany u Thomasa & Mercera, firmy należącej do wielkiego Amazona, w 2014 roku) to pierwsza z pięciu (jak dotąd) ksiąg o Tracy Crosswhite – pani detektyw z zespołu śledczego Sekcji Ciężkich Przestępstw Kryminalnych policji w Seattle, stosownie do wieku (już te koszmarne ryczące czterdziestki…) upierdliwej, skrupulatnej, prawej tudzież inteligentnej mistrzyni strzelectwa, singielki i niespecjalnie opiekuńczej posiadaczki kota…
Detektyw Tracy poznajemy w przełomowym momencie życia. Oto w miasteczku Cedar Grove, gdzie spędzała młodość, znaleziono zwłoki (w zasadzie szkielet) zamordowanej kobiety, którą zidentyfikowano… To szczątki Sary Crosswhite, młodszej siostry Tracy, zaginionej przed dwudziestu laty. Wtedy uznano, że to zbrodnia była i po poszlakowym procesie skazano miejscowego outsidera, niejakiego Edmunda House’a. Dowody uzyskane z miejsca ukrycia zwłok stanęły w niejakiej sprzeczności z dowodami użytymi przed laty w sprawie o zabójstwo. Wiedziona już to przeczuciem, już to potrzebą wymierzenia sprawiedliwości Tracy doprowadza do wznowienia procesu Edmunda. W rezultacie onże wychodzi na wolność. Ale kto zabił?
Pozostawmy pytanie bez odpowiedzi; nie wypada zdradzać zakończenia… Dość powiedzieć, że intryga obmyślona przez Dugoniego spełnia wszelkie standardy poprawności z naddatkiem. Ma odpowiednią dozę tajemnicy, odpowiednią – prawdopodobieństwa. Oraz ma równo (i zaskakująco) rozłożone akcenty – nieoczekiwane zagęszczenia i zwroty akcji. Zaręczam jednak, że Grisham, Coben i Lehane nie mieli z tym nic wspólnego. Po prostu Dugoni to arcysprawny rękodzielnik, bez tej iskry bożej znamionującej geniusza opowiadania. Ale warsztat ma! Dugoni może być co najwyżej profesorem rzemiosła na kursach kreatywnego pisania, rozmnożonych jak króliki na wszystkich uniwersytetach USA. Zresztą jest nim naprawdę – udziela się jako nauczyciel pisarstwa tu i ówdzie… Tyle że nic w tym wyjątkowego: autorów płci obojga o porównywalnych kwalifikacjach między Florydą a Górami Kaskadowymi w stanie Waszyngton znajdziesz na pęczki, na tuziny…
Ale jest coś, co wyróżnia (dodatnio!) byłego adwokata i teraźniejszego pisarza Dugoniego. To wyobraźnia wizualizacyjna, budująca scenografię, topografię i inne nieuchwytne imponderabilia narracji – na przykład klimat, suspence, obyczaj… Dugoni paroma słowami wytycza i zapełnia przestrzeń, rysuje dekoracje, nakłada cienie i kolory, uzupełnia dźwiękami, zapachami. Innymi słowy: opowiada obrazami. Nietuzinkowo. Miasteczko Cedrowy Gaj nie jest dwuwymiarowym tłem, wnętrze miejscowej kawiarni dobrze widać, łatwo sobie zobrazować pokój detektywów w komendzie policji czy dom adwokata Dana… To cenny dodatek do lektury, zazwyczaj skupionej na niuansach intrygi, dialogach i posuwaniu się akcji. No i ta śnieżna nawałnica… Nie, Dugoni to nie geniusz, ale majster przedni. Z czystym sumieniem polecam…
Tomasz Sas
(11 03 2017)
Brak komentarzy