Ćwiczenia z dysonansu

14 listopada 2025

Tomasz Stawiszyński 
Ćwiczenia z dysonansu
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2025

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Felietony niezgodne,
czyli jak oswajać świat, żeby nie bolało…

Od wczesnej młodości jestem miłośnikiem felietonu – osobliwego i osobnego gatunku twórczości gazetowej, bez którego robienie dobrej prasy periodycznej, zwłaszcza tej edytowanej w cyklach tygodniowych, ale innej też (od codziennej do miesięcznej) jest bezsensowne. Coś o tym wiem – w końcu ponad czterdzieści lat robiłem rozmaite (co do gatunku) gazety. Ba, próbowałem też pisywać felietony – regularnie i rytmicznie. I nabrałem wtenczas pewności, że bez felietonu gazeta nie jest sobą. Jest imitacją, uzurpacją, samogwałtem intelektualnym i papierową szmatą.

Dlaczego tak ostro? Bo sam doświadczyłem i nie zamierzam się miarkować. Robienie gazety w tym aspekcie przypomina dobrze znaną wszystkim początkującym (i nie tylko) tenisistom grę ze ścianą. Jesteś ambitny i walisz w tę ścianę wszystkim najlepszym, co masz. Podania są cholernie mocne – aż do bólu. Piłki sprytnie podkręcane, zmyłkowe; grzmocisz pod finezyjnymi kątami, wrzucasz na przemian loby i płaskie smecze, zakrzywiasz siłą woli trajektorie, celujesz (oczyma duszy) w bolące, nadwyrężone punkty… A ściana jak to ściana: bomby zamienia w szmaty, fikuśne serwy wyrzuca na aut, wymierzone, plasowane uderzenia bezładnie rozprasza w polu gry i poza nim… Bez mała słyszysz dobiegający z tamtej strony sardoniczny chichot. Ręce opadają.

Czemu? Bo nie zadbałeś zawczasu o tak zwaną odwrotkę – znany i stosowany od trzech stuleci co najmniej myk redaktorów gazet. Chodzi o to, by do „ściany” przed rozpoczęciem gry przykleić nieco treści (dziś powiedzieliby: kontentu) o lżejszym charakterze. Gdy rozpoczynasz ostrzał tej swojej imaginacyjnej „ściany”, drogi redaktorze – dbasz, by towar był najwyższej jakości. Więc serwujesz komentarzem o najnowszych wynikach przedwyborczych (choć to jeszcze dwa lata) sondaży, w sekcji międzynarodowej rozważasz lobem, czy uda się odwieść Chiny od zamiaru wspierania Putina, z krajowych tematów walisz dropszotem o działeczce przy lotnisku i poprawiasz smeczykiem z posłem, który ukradł w sklepie patelnię, a potem gnasz z bekhendu ostrą piłeczkę o szkółce w sąsiedztwie, którą likwiduje bezduszny wójt. „Rozstrzelany” czytelnik słania się na nogach i chętnie gdzieś by się schował. Najbliżej ma „za ścianę”. A tam – zaoferuj mu sanktuarium dobrego nastroju. W dobrej, bo niewymuszonej jakości. Nikt tam nie strzela – chyba że śmiechem. Można przeczytać kolejny odcinek powieści – na zmianę albo romansowej, albo „zabili go i uciekł”. Jest czterookienkowa sztrajfka komiksu, krzyżówka, jakieś kulinaria… A na czołówce kolumny – zawsze felieton (czasem dwa lub trzy).

I tak mniej więcej od trzystu lat się robiło gazetę. Dziś ta formuła jest w odwrocie. Słusznie czy nie – to temat na osobne opowiadanie. Felieton wszakże zawsze jest na czele umownej ostatniej strony (czy szerzej: ostatniej sekcji). Teoria, historia i praktyka felietonu tudzież jego poetyka to również temat na osobne opowiadanie; być może kiedyś temat ten podejmę, być może nie.

Natenczas – albo na ten czas; jak kto woli – poświęćmy jednak jeden akapit ważnemu fragmentowi nauki felietonologii, czyli praktyce utrwalania gatunku. Ale nie mam na myśli tzw. prokreacji – z jej cudownymi aspektami, wynikającymi z różnicy płci. O inne utrwalanie chodzi – o to mianowicie, które wynika z poczucia niezasłużonej krzywdy felietonistów. Otóż wszyscy oni jak jeden mąż mają się za wielkich artystów, ale z racji drogi, którą obrali, skazanych na szybką przechodniość, na krótki żywot jętki jednodniówki, na ulotną famę. I cóż z tego, że arcydzielne produkty ich intelektów pełne były dowcipu, mądrości, przenikliwości, ironii i cnót wszelakich, skoro ich los publiczny związał się był z gazetą – a w tym sposobie obiegu myśli wczorajsze arcydzieło dziś wyściela dno kosza na śmieci…

Jeden tylko jest sposób, by piórkową ulotność zamienić w spiżowe okowy wiecznotrwania: gromadzić zasługujące na pamięć gazetowe teksty i po jakimś czasie wydać w postaci książkowej. Powszechna to praktyka i niepozbawiona zalet – zawsze można coś poprawić, zrobić dokładniejszą preselekcję, podkręcić coś albo osłabić w razie potrzeby. No i nie bez znaczenia jest pewien aspekt merkantylny całej operacji, czyli podwójna zapłata za ten sam towar; otóż autorzy już raz skasowali honorarium w kasie swej gazety, a teraz szykują się do pobrania zarobku za książkę od wydawcy. Godna podziwu zapobiegliwość… I szczerze to konstatuję, bez żadnej ukrytej ironii czy złośliwej dezaprobaty – przeciwnie: pochwalam i zazdroszczę.

Mam w swoich zbiorach na pewno ponad setkę tomów z felietonistyką – od Rodocia, Lama, Prusa, Wańkowicza, Zbyszewskiego – przez Kisielewskiego (Kisiela), Urbana, Passenta, Toeplitza (KTT), Słojewskiego (czyli Hamiltona), Radgowskiego, Pilcha, Tyma, Stommę (Ludwika…), Arta Buchwalda (to z zagranicznych) – po Stawiszyńskiego właśnie, ze swymi „Ćwiczeniami z dysonansu”, dziś najświeższego na rynku. Co porabia, ten patentowany filozof, wśród ironistów, prześmiewców, blagierów, polemistów, krytykantów? Jak to co? To samo – prześmiewa, ironizuje, polemizuje, krytykuje… „Ćwiczenia…” bowiem to zbiorek dziewięćdziesięciu felietonów pierwodrukowanych w „Tygodniku Powszechnym” od 2021 roku. Felietonów preparowanych wedle receptur gatunku – czyli na tematy aktualne. A jeśli teksty mają zabarwienie filozofujące, z pewnym takim dystansem intelektualnym, to i tak ku pewnej aktualności, wywiedzionej z drgania strun życia publicznego i publicznej dysputy, się skłaniają… Innymi słowy: to rozpisany w odcinkach komentarz filozofa w kwestii obrotów rzeczywistości.

Zważywszy na tytuł zbioru, filozof proponuje krótki korespondencyjny kurs samodoskonalenia się. A może raczej samookreślenia – wybierania (lub niewybierania) miejsca po którejś ze stron barykady lub zgoła okrakiem na takowej. Wraz z zdolnościami do autokorekty – czyli zmiany poglądów, zmiany uwarunkowanej uprzednimi zmianami rzeczywistości. Jeśli zatem prawda to sąd zgodny z rzeczywistością, to każda zmiana tejże rzeczywistości wpływać winna na modyfikację prawdy. Nie ma zatem i być nie może prawdy jednej jedynej, niezmiennej w swej formule tudzież odpornej na fakty.

Czymże wobec tego jest dysonans? Niezgodnością w gruncie rzeczy. Czyli sytuacją, w której co najmniej jeden element w sposób wyraźny, dostrzegalny i definiowalny nie pasuje do pozostałych elementów zbioru. Zgrzyta, kłóci się, odstaje… Dysonanse w przestrzeni materialnej zidentyfikować najłatwiej, bo je po prostu widać, słychać i czuć. Choćby w muzyce: dysonansowe, fałszywe dźwięki wychwytuje nawet niewprawne ucho, nieobdarzone przywilejem słuchu absolutnego. Albo w pejzażu: niepasujący do całego obrazu obiekt stosunkowo łatwo wyodrębnić i zdefiniować. Ostatnie użyte tu słowo ma decydujące znaczenie w kwestii bytu materialnego lub niematerialnego, zwanego zwyczajowo dysonansem. Otóż zważmy najpierw, czy to byt obiektywny (znaczy istniejący niezależnie od tego, co mniemają o nim ludzie), czy subiektywny – to znaczy mający cechę niezgodności z innymi elementami zbioru raczej w mniemaniach ludzi (wszelako może być to ta sama cecha, a może nie…). Dalej popatrzmy, kiedy jakaś niezgodność, którą odczujemy zmysłowo lub umysłowo, uprawnionym dysonansem się staje – czy wtedy na przykład, gdy napotkamy znacząco więcej osobników tak samo mniemających, niż osobników mających zdanie przeciwne – że to zwyczajna rzecz, mieszcząca się w granicach normy. Dysonans zatem to zjawisko statystyczne?

I tak dalej… Ale podczas rozważania istoty dysonansu nie możemy pominąć kwestii fundamentalnej odmienności dysonansów fizykalnych, istniejących w świecie realnym, od dysonansów pojawiających się w obszarze idei, myśli, intelektu – wreszcie psychiki; te zwykliśmy nazywać dysonansami poznawczymi (Stawiszyński tego drugiego członu nie używa) – czyli takimi stanami (dodajmy – nieprzyjemnymi, wywołującymi uczucie dyskomfortu), w których albo docierające do naszego umysłu bodźce, pochodzące z tego samego źródła (lub podobnego), są między sobą niezgodne – albo jakiś nowy bodziec nie pasuje do całego naszego dotychczasowego doświadczenia. Dysonans w postaci wrażenia nieprzyjemności pojawia się też wtedy, gdy zachowujemy się sprzecznie z naszymi wartościami czy przekonaniami, a nie zawsze potrafimy dobrze i na czas zracjonalizować taką sprzeczność. Sporo problemów – nieprawdaż? I zaręczam, że to dalece nie wszystko…

Przeto dysonansologia nie jest nauką łatwą ani małą (że tak pozwolę sobie sparafrazować Mickiewicza). Ale ze Stawiszyńskim tak się porobiło, iż zalecałbym czytanie tego tomu… od końca. Tam bowiem autor dołożył do swych felietonów sui generis szkic intelektualny pod tytułem tożsamym z całością zbioru – będący w istocie próbą wytłumaczenia, jak sobie radzić z dojmującą niejednoznacznością wszechświata (polubić ją?). Ten mikroesej dotyczy w gruncie rzeczy… „Kwartetu aleksandryjskiego” – czteroczłonowej powieści Lawrence’a Durrella, która stała się dla Stawiszyńskiego punktem odniesienia w procesie pojmowana świata, bez mała kluczem do filozofowania. Mniejsza o powody – historia zna takie przypadki. Jednych uwodzi „W poszukiwaniu straconego czasu”, innych „Ulisses”, „Czarodziejska góra”, „Mały książę”, „Przygody dzielnego wojaka Szwejka”, „Robinson Cruzoe”, „Alicja w Krainie czarów” czy „Kubuś Puchatek”. Stawiszyński w „Kwartecie…” dostrzegł pochwałę niejednoznaczności – ba, niezgodności zgoła – co oznacza, że z dysonansu czyni trwałą i wielce pomocną okoliczność rzeczywistości, wcale nie nalegając na redukowanie niezgodności i dążenie do harmonii, homeostazy świata (w celu zapewne życia w komforcie duchowym?).

Przeciwnie: stan harmonii umysłu ludzkiego – po usunięciu uwierających dysonansów – wydaje się filozofowi zagrożeniem. Zagrożeniem dla jego naturalnej (ale wzmocnionej doświadczeniem) niezdolności do jednoznacznego wpisania się w któryś z obowiązujących dzisiaj podziałów (str. 380). Bo cały świat zmierza do jednoznaczności, więc albo zachowasz zdolność krytycznej analizy zjawisk, ale za cenę samotności czy wykluczenia – albo zyskasz komfort życia akceptowanego przez otoczenie, za to w okowach trybalizmu (z którego opresyjności raczej nie będziesz sobie zdawał sprawy…). Alternatywa wydaje się prosta: albo myślisz – albo służysz.

Felietony Stawiszyńskiego (wszystkie razem i każdy z osobna) są poręcznymi, ostrymi, dobrze wyprofilowanymi i inteligentnymi narzędziami, które filozof proponuje proponuje wszystkim, chcącym się dopasować bezboleśnie – także tym, którzy dotąd gotowi byli ciosać, łamać i rżnąć. Lektura doprawdy jedyna w swoim rodzaju…

Tomasz Sas
(14.11.2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *