Tomasz Stawiszyński
Powrót fatum
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Młot na czarownice
Radykalni, fundamentalni racjonaliści i inni bywalcy Świątyń Rozumu (symbolicznych, bo prawdziwych już chyba nie ma…) – podczas lektury nowego Stawiszyńskiego zapnijcie pasy! Inaczej ładunek emocjonalny tudzież intelektualny „Powrotu fatum” wysadzi was z „siodła”, zepchnie z kursu, pozbawi gruntu pod nogami, omami, zbałamuci i do poważnej konfuzji doprowadzi. Nie licząc innych uszkodzeń na ciele i duszy…
Zostaliście ostrzeżeni, więc w drogę. Dodatkowo zastrzegam, że autor jest jednym z nas – zwolennikiem rozumu, fizyki i kosmologii, ewolucji, logiki tudzież brzytwy Ockhama. Gdy wyrusza (a my razem z nim, w jego załodze) w rejs po oceanie niepewności, automanipulacji, zabobonu, wulgarnej teozofii, okultyzmu i metafizyki – wbrew prądom i wiatrom, w poszukiwaniu narzędzi falsyfikacji wiary – sekundujmy mu i nie przeszkadzajmy w nawigacji. Nie chodzi bowiem o to, czy moja racja jest najmojsza, ale jaki naprawdę jest świat – jak wygląda i co się z nim (i w nim) dzieje, ku czemu zmierza. A jak wygląda – każdy widzi, lecz dalece nie każdy potrafi to zwerbalizować i zdiagnozować, nie używając słów powszechnie uznanych za…
Idzie zatem o życie. W sensie ścisłym – a dokładniej: o ten przełomowy moment, w którym doszło do pewnego zdarzenia – zapewne przypadkowego, losowego. W pierwotnej zupie, czyli mieszaninie cząstek i pierwiastków, manifestującej dotąd pewne zdarzenia i reakcje z fizycznego i chemicznego punktu widzenia zapewne skomplikowane i ciekawe, ale doskonale martwe, obojętne dla świata i samych siebie, łączące się w struktury i natychmiast się rozpadające – bez żadnych konsekwencji. Chodzi zatem o moment, w którym we wszechogarniającym, bezładnym chlupotaniu pierwotnej zupy, trwającym dostatecznie długo, by doszło pierwszy raz do reakcji obiecującej (w sensie tzw. ciągu dalszego) syntezy aminokwasów. A jej rezultat nie tylko się utrwalił, ale zaczął sam z siebie powielać się na sposób „rodzicielski” – pobierając z „zupy” odpowiednie składniki i tworząc identyczne z sobą samym struktury. Tak się złożyło, że w procesie tworzenia wzięły udział atomy węgla, wodoru i tlenu oraz śladowo parę innych pierwiastków – utrzymujące strukturę w ryzach i zdolną do „rozmnażania się”.
Dlaczego akurat one, dlaczego w tym jednym, konkretnym momencie – i czy to był przypadek, gra losowa? I dlaczego akurat ten jeden, konkretny rezultat „losowania” – jeden z niewyobrażalnie wielkiej liczby efektów „mieszania” – zadziałał? A poza tym – czy do tej magicznej reakcji doszło tylko raz, czy zdarzała się wcześniej, ale tym razem jakaś niewyobrażalnie dyskretna „zmarszczka” na oceanie pierwotnej zupy odchyliła wektor zdarzeń na tyle, by rezultat mieszania odebrał jakiś inny niż zwykle impuls i zmienił się? I dlaczego zaczął dominować w swym środowisku, owej pierwotnej zupie, bezpowrotnie przekształcając także i ją? Czy sekwencja zdarzeń zmieniła się z zupełnie stochastycznej, chaotycznej, bezładnej w celową – i dlaczego? A może wśród mnogiej serii przypadków ten jeden eksces – nadal pozostając przypadkiem – ma tylko (znów) przypadkowo nieco dłuższą sekwencję trwania, lecz nadal nie ma początku, końca, ładu i sensu – a zwłaszcza celu nie ma? Niezależnie od tego, jakiż to impuls wywołuje chlupotanie pierwotnej zupy?
I tak dalej… Gdy tylko zbudowaliśmy zręby (wyciągając wnioski z coraz bardziej subtelnej i dokładnej obserwacji) ogólnej teorii wszystkiego – poczynającej się od prapoczątkowego Wielkiego Wybuchu – zaczęliśmy stawiać pytania uszczegóławiające całą tę atrakcyjną hipotezę. Ba, powstał projekt (noblista '2009, biolog i fizjolog Jack Szostak) laboratoryjnego odtworzenia tamtego wyjątkowego „zagotowania się” pierwotnej zupy – innymi słowy: powtórki z powstania życia, czyli powtórki… z przypadku. Osobiście nie wierzę w sukces Szostaka – ale cóż: zabawa jest przednia, a koszty akceptowalne…
Granicząca z pewnością (czyli prawie na pewno prawdziwa) kosmologiczna hipoteza Wielkiego Wybuchu, żywiona przez liczne (w sensie ścisłym: dominujące) grono fizyków i innych specjalistów, obrosła kilkoma teorematami, nadal intensywnie rozpracowywanymi. Najdalej poszli ci badacze, których zachwycił i porwał pewien dylemat intelektualny: co właściwie eksplodowało w Wielkim Wybuchu, czym to COŚ było – bo raczej było to bardziej COŚ niż NIC. A poza wszystkim – jak to coś było, skoro w fazie przed Wielkim Wybuchem nie upływał czas, bo nie istniał. Więc czym mógł być jakikolwiek byt – bez atrybutu czasu i przestrzeni. Byt był w ogóle czy nie był? Było zatem coś PRZED Wielkim Wybuchem czy niczego nie było? Wobec tego dylematu jesteśmy bezradni. Czy tylko na razie – czy na zawsze? Dobre pytanie… Ale to temat na całkiem inne opowiadanie…
Badacze wielkiego początku skoncentrowali się na wymodelowaniu sekwencji zdarzeń, które doprowadziły do pojawienia się gatunku ludzkiego i tego momentu ewolucyjnego, w którym gatunek ów zyskał samoświadomość swych dziejów i swego losu – mógł je zbadać i samodzielnie dojść do wniosku, że w istocie rzeczy jego pojawienie się oraz swego rodzaju sukces egzystencjalny są dziełem przypadku – i jak przypadek się zakończą: przypadkowo… A to znaczy, że udział gatunku ludzkiego w dziejach całego post-wybuchowego kosmosu jest epizodem całkowicie pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia. A już na pewno takiego znaczenia, które mogłoby mieć wpływ na dalszy bieg kosmicznych zdarzeń i ich zakończenie…
No nie, taka konkluzja była już ponad siły (intelektualne) tej części badaczy, która kosmiczną wyjątkowość gatunku niosła na sztandarach. Podjęto zatem, odkurzono tudzież na nowo zinterpretowano hipotezę porządku – uznającą, że kosmos jako taki jest bytem celowym, zaplanowanym z góry i przewidzianym zawczasu – w każdym razie przed początkiem (mógł nim być nawet Wielki Wybuch – proszę bardzo!) wszechrzeczy. Innymi słowy: wprowadzono hipotezę Inteligentnego Projektu. Że niby coś wymyśliło, zainicjowało i nadal nadzoruje (może nawet zgoła ingeruje w…) bytowanie wszechrzeczy. Do idei kreatora oraz menedżera IP (inteligentnego projektu, ma się rozumieć) idealnie pasowała wcześniejsza hipoteza metafizycznego, nadprzyrodzonego Boga – stwórcy, mechanika i kontrolera świata.
Fizykom ta hipoteza wydaje się zbędna, ale są ludzie skłonni uwierzyć, choćby dlatego, że czynem żałosnym i wysoce nieekonomicznym byłoby oddanie tak pięknie zrobionej opowieści o życiu (w sensie biologicznym oraz duchowym) na łup Przypadku. A poza tym wydaje się, że natura ludzka w zasadzie lęka się przypadku – stąd jej skłonność do udania się pod parasol celowego urządzenia świata. Wolimy wierzyć, że jesteśmy po COŚ bardziej niż po NIC. Toteż w procesie analizy powstania życia hipoteza Boga mogła się zaaklimatyzować i przydać – co zresztą widać dość powszechnie.
Stawiszyński nie wchodzi w spór między Wiarą a Rozumem – zauważa tylko, że chrześcijański projekt jest wystarczająco dobry dla niektórych poszukujących trwałego zakotwiczenia w rzeczywistości – nie tylko poprzez obietnicę zbawienia, ale system wartości moralnych, przydatnych jako sterowniki życia codziennego. Jeśli decydujemy się w nie wierzyć. Osobliwie wobec narastającego poczucia zagubienia. Ale wiara w prawdziwość jakiegoś przekonania w połączeniu z jednoczesnym brakiem dowodów na tę prawdziwość – dalece nie wystarczy, by się nią przejmować jako wektorem w procesie badania i opisywania, czym jest świat w rzeczywistości. Bo to za mało. Opis wymaga dowodu.
Stawiszyński penetruje głębiej sferę poznawania istoty wszechrzeczy. I tu właśnie zaczyna się praktyczny sens ostrzeżenia, by podczas lektury zapiąć pasy… Zaczyna się od „zawieszenia” (na pierwszy rzut oka) reguły brzytwy Ockhama, czyli – przypominam – by nie mnożyć bytów ponad potrzebę. Zestaw umiejętności, niezbędnych do przetrwania, rozmnażania się i ekspansji gatunku jest zdecydowanie skromniejszy i prostszy niż nasze rzeczywiste umiejętności poznawcze. Tworzenie poezji, uprawianie matematyki i fizyki, tworzenie muzyki i dzieł sztuki – to zdolności kompletnie zbędne ewolucyjnie. Ale to tylko nam się tak wydaje – a może to potencjał umysłowy, dany nam zawczasu, zaprojektowany dlatego, że kiedyś będziemy musieli sprostać większym wyzwaniom egzystencjalnym – po prostu więcej rozumieć. Czyż zatem potrzeba lepszego dowodu, że istnieje jakiś plan urządzenia wszechrzeczy i naszej w tym urządzaniu obecności?
Stawiszyński idzie jeszcze dalej, krytycznym rzucając okiem w otchłanie myśli pospiesznej, robiąc przegląd rozlicznych hipotez porządku świata, mamideł, kultów magicznych, ezoterycznych i gnostycznych teorii, praktyk okultystycznych, jogi kundalini, systemów astrologicznych oraz dziesiątków innych przypadków błądzenia myśli ludzkiej po manowcach jaźni, strachów, lęków i megalomańskich uroszczeń. Ten aspekt lektury „Powrotu fatum” szczególnej polecam uwadze, jako że ma on moc odczyniania uroków. Bo to współczesny „malleus maleficarum” jest w swej istocie bez mała…
Tomasz Sas
(17 11 2024)
Brak komentarzy